sobota, 25 grudnia 2021

Ścieżka 640 Do przodu

 To ciekawe, zastanawiające czy może raczej przerażające co się dzieje z sercem które zbyt długo pozostaje w samotności. Co się dzieje z takim sercem jak moje. Dzieje się chyba właśnie coś przerażającego. Ja, czy też moje serce, nie umiem już kochać. Twierdzę wprawdzie, że nigdy nie mów nigdy, jednak mam już przekonanie, pewny jestem, że ja, czy też moje serce, nikogo nigdy już nie pokocham. Nigdy nikogo nie pokocham. Przerażające co nie. I straszne. Nie wiem ile tego życia mi jeszcze zostało, połowę przeżyłem już na pewno, ale to straszne, że ile by mi tego życia nie zostało to do samego jego końca żył już będę bez miłości. Czy życie takie ma jakiś sens? Mogę powiedzieć z pełną świadomością – nie, nie ma sensu. Życie bez miłości nie ma absolutnie żadnego sensu. Jest puste. Jasne – w zwykłe codzienne dni, gdy wiele spraw zaprząta uwagę, gdy nie ma czasu na refleksję, żyje się i nie zdaje się sobie z tego sprawy. Tak i ja. W zwykły, powszedni dzień funkcjonuję jakoś wśród ludzi. Jem, piję, rozmawiam, śmieję się. Wszystko to robię. Raz jest lepiej, raz gorzej ale jakoś jest. Lecz gdy przychodzi wieczór, gdy przychodzi chwila bez codzienności, a zwłaszcza gdy przychodzi taki dzień jak ten, gdy mam dużo czasu dla siebie, gdy mam dużo czasu na przemyślenia, gdy mam dużo czasu na rozmyślania, wówczas przychodzi refleksja, że smutne to moje życie. Życie bez miłości jest smutne. Szkoda i żal mi siebie. Jedni żyją by poznawać, uczyć się kochać – ja żyję by zapominać jak się kocha. Wyzbywać się wiary, wyzbywać się nadziei, wyzbywać się marzeń. A przede wszystkim wyzbywać się magii. Już nic jej we mnie nie ma. Myślę, że to akurat było potrzebne. Wyzbyć się nadziei, marzeń i magii. Potrzebne by poradzić sobie w tym świeci. Żeby jakoś funkcjonować. Przeżywać każdy kolejny dzień. Jasne – nazywając to po imieniu – po prostu wegetować. Ale jakoś przecież trzeba żyć. Gdyby nie to już dawno niewątpliwie palnąłbym sobie w łeb. Tęsknię. Tęsknie za miłością. Tęsknię za bliskością. Tęsknię bardzo. I tęsknię za Kingą. Mogę to powiedzieć wprost – tęsknię za nią. Nie wiem czy to z miłości, czy to z żalu ale tęsknię za nią. I to jest też przerażające. Już tyle lat a ja nadal nie potrafię się z tym pogodzić. Jeny jak to głęboko we mnie siedzi, jeny jak głęboko. Może gdybym się tego pozbył, może gdybym zapomniał dałoby się jeszcze coś we mnie uratować. Jest jeden problem – nie pozbędę się tego. Dramat. Totalny dramat jak to wszystko się układa. Nie mam żadnej kontroli, nie mam żadnej świadomości gdzie zmierzam. Spadam, coraz bardziej spadam w pustkę. Nie mam czego się chwycić i w sumie nie wiem czy chciałbym się czegoś chwycić. Nie no, chciałbym się mieć czego chwycić z tym, że tylko pod warunkiem że nie pociągnąłbym tego ze sobą w pustkę. A takiej gwarancji nie mam. Nie wiem ile mi tego życia pustego zostało, jedno jest pewne – jest coraz bardziej puste. Tak jak pusta jest moja tutaj obecność.

Ale przecież to nic nowego. W moim życiu zawsze była hujnia. Zwłaszcza w tym czasie. Teraz nawet, gdy wyzbyłem się tej nadziei, wiary i magii to może i łatwiej. Nie, nie lepiej – po prostu łatwiej. Pustka może mniej boli. Tak, jest ciężka, jest trudna ale jest łatwiejsza do egzystowania. Mniej boli. Wystarczy mi już w życiu bólu. Zresztą, jest go w świcie wystarczająco. Tydzień po Wszystkich Świętych mój chrześniak rozpierdolił się z kolegami samochodem na drzewie. I mój chrześniak jako jedyny zginął w tym wypadku. Jakie moje podejście do zagadnienia śmierci jest wiadomo, ale to co się stało z jego mamą to nie da się tego opisać. Ola, czyli jego mama, była w naszej rodzinie osobą najbardziej pozytywną, zawsze uśmiechniętą, zawsze otwartą do pomocy. Tego bólu jaki w niej siedzi opisać się nie da. Więc jest na tym świecie wystarczająco bólu i bez tego mojego. Zawsze go było pełno i będzie na zawsze.



sobota, 23 października 2021

Ścieżka 639 Do przodu

 Coraz częściej odczuwam refleksję – jeny … ale się zmieniłem. Aż mi się momentami wierzyć nie chce jak bardzo. Nie wiem jak to nazwać. Czy wydoroślałem, czy stwardniałem, czy zobojętniałem, czy zdziwaczałem. Zapewne wszystkiego po trochu. Bo że zmądrzałem to powiedzieć nie mogę. Ale że jestem zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze dwa, trzy lata temu to mówię z pełną świadomością. To moje pisanie, czy też jego brak też jest zapewne tego wyrazem. Nie wiem czy ta zmiana to coś dobrego czy coś złego. Na pewno lżej mi w życiu. Już tak się tym wszystkim nie przejmuję, już tak nie martwię. Płaczę mało, wręcz wcale. Nie wzruszam się. Nie lituję. Łatwiej przejść mi obojętnie. Gdzieś w głębi serca tęsknię za tym, gdzieś w głębi serca wiem, że to nie jest dobre. Jednak z każdym kolejnym dniem przekonuję się, że tak łatwiej jest żyć. Łatwiej być kamieniem. Nie odczuwać. To, że przy okazji tracę też wiele z piękna, z radości to tylko efekt uboczny wkalkulowany w całą tą sytuację. Strasznie się zmieniłem. Ale jakoś musiałem zacząć żyć. Jakoś musiałem się odnaleźć w tym całym pokręconym moim życiu. Życiu którego praktycznie nie ma. Tzn jest, jest jednak życiem oderwanym od życia. Oderwanym od ludzi. W tym moim życiu nie mam obecnie nikogo. Nie mam nikogo. Jestem sam, działam sam, na nikim nie polegam, nikogo nie oczekuję. Właśnie, najciekawsze jest to, że nikogo nie oczekuję. Tak jakbym się już pogodził ze świadomością, że do końca mojego świata pozostanę sam. Bez ciepła drugiej osoby, bez bliskości, bez zaufania. Na przekor całemu światu gdzie każdy dąży do kontaktu z drugim człowiekiem ja tego kontaktu unikam. Zamykam się w sowich sprawach, swoich myślach. Nikt, absolutnie nikt nie ma do mnie dostępu. I chyba nikomu tego dostępu już nie dam. Zresztą … nie ma takiego siłacza który byłby zdolny zburzyć mur jaki wokół siebie zbudowałem – po prostu nie ma.

Jakoś tak tydzień temu olśniło mnie że to już połowa października. Tak olśniło aż się zdumiałem – to to już połowa października. Jakoś tak niepostrzeżenie i bez bólowo zleciała mi połowa tego najgorszego miesiąca. Miesiąca w którym spotykało mnie zawsze to co najgorsze. Czy to też wynik zmian we mnie, to że nie zwracam uwagi na październik? Ale wszystko zaraz wróciło do normy. Wróciło do normy jak sobie przypomniałem o październiku. Nie dość powiedzieć, że w czwartek wróciłem do domu o 2 w nocy. A co widziałem, a co przeżyłem i jaką drogą jechałem tego notka ta nie opowie. Jedno jest pocieszające, już października został tylko tydzień. I tego roku który od początku przeznaczony był do zapomnienia zostało tylko dwa miesiące. Cieszę się, że się pomału kończy. Już tak jakoś mam, że wiem, a może sobie tylko wmawiam, nie ważne które, ważne że tak mam że jedne lata uważam za dobre i pełne dobrych doświadczeń i inne zaś za złe i takie do zapomnienia. I tan właśnie rok taki był w oczekiwaniach od początku. Ten rok, ten który właśnie się kończy miał być właśnie takim do zapomnienia. Ten rok miałem po prostu przetrwać, miałem dotrwać do następnego. Następnego który ma być lepszy. Ma być takim gdzie zwracane jest mi wszystko to co zabrane zostało w poprzednim.

A jeszcze w temacie zmiany. To że się zmieniłem nie oznacza wcale że przestałem kochać zachody słońca. Choć coraz mniej ich ostatnio. I nie oznacza wcale że już nie pojadę do Nadmorza. Pojadę. Jakie to wspaniałe uczucie po ostatnim powrocie z Nadmorza włożyć rękę do kieszeni i znaleźć tam bursztynek. Wracają wspomnienia, wraca uśmiech, zwykły codzienny dzień staje się od razu inny, jakiś lepszy. Problemy gdzieś odchodzą, zmienia się ich waga. Tak, wszystko to tylko kwestia głowy. Gdybym zawsze, w każdej chwili swojego codziennego życia pamiętał o Nadmorzu wszystko byłoby łatwiejsze. Żebym tylko pamiętał..............



 

sobota, 25 września 2021

Ścieżka 638 Do przodu

Nadmorze pierwsze

Dzień raczej pochmurny. Nie przeszkadza mi to. Nawet dobrze. Jakiś skopany i bezsilny jestem. Kładę się za kłodą która będzie osłaniać od lekkiego wiatru. Zamykam oczy. Zmęczenie – prawie zasypiam. Plaża raczej pusta jednak nieopodal pani z małym chłopcem. Puszczają latawiec. W pewnym momencie dzwoni telefon. Wszechogarniające komórki. Chwilę potem widzę jak latawiec odfruwa beztroski w niebo a pani wrzeszczy na małego chłopca coś w stylu – na chwilę nie można cię zostawić samego … nie widziałeś że rozmawiałam przez telefon … - takie tam. Latawiec leci wolny, szczęśliwy. Jednak jego beztroska nie trwa długo. Nad lasem zostaje pochwycony przez jedno z drzew. Mały chłopiec jakby tylko na to czekał. Zaczyna spoglądać to z tej, to z innej perspektywy. Dyndający na wietrze latawiec ewidentnie go kusi. Obserwuję to zmęczonym, półsennym wzrokiem zza swojej kłody. Nie ma jednak na tyle odwagi by samemu pokonać wydmę, pokonać krzaki i udać się samemu do pobliskiego lasu. Mały chłopiec wierzy, że można by go jeszcze odzyskać. W przeciwieństwie do pani która w swoim dorosłym analitycznym umyśle rozważyła już wszystkie za i przeciw ustalając, że nie ma szans i nie ma sensu. Tak zresztą jak i ja za swoją kłodą. W swoim dorosłym analitycznym umyśle ustaliłem, że nie ma co się wygłupiać, i że to w sumie nie moja sprawa. A przecież jakiś taki zmęczony jestem na dodatek. Tak pomyślałem i … i wstałem, wdrapałem się na wydmę, przedarłem przez krzaki i udałem do pobliskiego lasu. Jednak jak dostrzec cienką żyłkę trzymającą na uwięzi próbujący się uwolnić latawiec. Nie da się. Próbowałem i próbowałem ale nie było szans. Gdy już pogodziłem się z tym że analityczny dorosły umysł miał rację, gdy już ośmieszony wykręcałem się do powrotu za kłodę, kontem oka dostrzegłem dziwną rzecz na jednej z sosen. To była rączka od latawcowej żyłki ostatkiem sił próbująca utrzymać go w ryzach. Wróciłem do małego chłopca. – Chcesz go odzyskać? – zapytałem wpatrującego się w niebo tęsknym wzrokiem. Acha – odparł. To chodź. Ruszył z miejsca bez namysłu jakby był pewny że to wcześniej czy później musiało się stać. Puści go pani ze mną? Zapewniłem, że wszystko jest ok i wszystko bezpieczne – ale przedzierając się z małym chłopcem przez krzaki i znikając pani ze wzroku za wydmą naszła mnie myśl, że jednak pewnie teraz zastanawia się jaką jest idiotką, że zgodziła się zaufać jakiemuś zupełnie nieznanemu samotnemu facetowi na plaży. Na dodatek facetowi z moją twarzą. Jak ja wlazłem na tą sosnę nie wiem, jak z niej nie spadłem też nie wiem. Jak to rozplątałem z gałęzi? Wiem jednak, że chłopiec odzyskał swój latawiec, latawiec z namalowanym delfinkiem. Wierzył że go odzyska. Na odchodne rzekł – Dostałem go od taty.

 

Nadmorze drugie.

Leżę sobie po śniadanku czyli kiełbasce z ogniska w takim jakby obozowisku. Ktoś zbudował coś takiego z kłody i patyków. Dobra miejscówka bo daje osłonę przed wiatrem i przed wzrokiem nielicznych współplażowiczów. A parawanu niestety nie mam. Żeby było jasne – nie mam nic przeciw parawanom – jestem wręcz ich fanem. Leżę więc tak sobie w swojej kryjówce wygrzewając stare kości na gorącym słońcu. Jest mi dobrze. Nagle słyszę takie jakby chrząknięcie. Otwieram oczy i patrzę w stronę z której nadeszło. Stoi dwóch. Łyse glace, czarne okulary – tak na pierwszy rzut oka jacyś siedmio, ośmio letni. – To nasz teren – rzuca jeden. 



środa, 15 września 2021

Ścieżka 637 Do przodu

 Bóg mnie nie słucha. Imam sie różnych środków - alkohol narkotyki - i nic. Tak jakby go nie było. Ale skąd się to wszystko wzięło? Gwiazdy, fale, morze? Ostatnio jak szedłem plażą po paleniu to dopadła mnie myśl - jakie to piękne - jak perfekcyjnie dopracowane. Nawet pomyślałem wówczas że na tym będzie polegać niebo. Wtedy wszystko nabierze sensu, jak te fale stanie się mające sens, stanie się piękne. Ale Bóg mnie nie słucha - tak jakby go nie było. Wierzę w Niego. Wiem, że jest. Zastanawiam się tylko dlaczego mnie nie słucha. I dlaczego do mnie nie mówi. Mógłby coś w końcu powiedzieć. Z każdym kolejnym dniem i z każdym kolejnym pobytem w Nadmorzu coraz trudniej mi z tą świadomością. I coraz bardziej bolą pobyty w Nadmorzu. Takie samotne. Takie puste. Przyjeżdżam tu od lat. Ostatnio kilka razy w roku. Szukam tu siebie, szukam jakiejś odpowiedzi i ciągle nic. Szukam spokoju dyszy i nic. Nic się nie zmienia. Jak jestem sam w swoim osamotnieniu tak jestem, jak się nie odnalazłem tak nie odnalazłem. I zaczyna mnie to irytować. Zamiast wracać spokojny, zamiast wracać wypoczęty, zamiast wracać zadowolony - wracam z ciągłym niespełnieniem. I to niespełnienie wywołuje złość. Ciągła złość, czy wręcz wściekłość. Ciężko z tym żyć. Ciężko zwłaszcza że ciągle trzeba ją maskować. Ciągle udawać że wszystko jest w porządku. Nie jest kurde w porządku. W moim życiu ciągle mi brak ... brak ciepła. Właśnie - jakbym to miało nazwać to mogę powiedzieć - w moim życiu nie ma ciepła. W moim życiu ciągle panuje chłód. No właśnie - żeby coś rozgrzało - rozgrzało moje serce. Żeby rozgrzało. Inna sprawa że wiem że to nie zależy od tego co wokół mnie. To zależy ode mnie. I najgorsze że wiem o tym, że wiem, że się to nie zmieni. Już dobrze wiem że tak zostanie do dni ostatnich. Bo ani Bóg do mnie nie przemówi ani nie znajdę swojego spokoju w Nadmorzu.

wtorek, 7 września 2021

Ścieżka 636 Do przodu



 Skończy się tym że notki będą tylko z plaży. Er znowu tu jest. Ale to już ostatni raz w tym roku. Co mogę powiedzieć? Mogę powiedzieć dużo. Jednak jak bym tego nie ujął jak tego nie nazwał jak tego nie starał się pięknie przedstawić udając kogoś kim nie jestem to jedyne co mogę powiedzieć to powiem: jest zakurwiście. 

I nie ma co udawać że to nie mój poziom nazywania rzeczy. Tak. Tak mówię. Prostacko - jest kurwa zakurwiście. To trzecie Nadmorza w tym roku a dopiero pierwsze z nocą na plaży. A powodem tego jest wiatr. A dokładnie jego brak. Dzisiaj, teraz, tu - go 
nie ma. I teraz tu siedzę na coraz ciemniejszej plaży i rozkoszuję się spokojnymi falami. Czerwone niebo ( Kania właśnie je zobaczyła ), spokojne morze, zaraz na bezchmurnym niebie pokażą się gwiazdy - czegóż chcieć więcej. Jest też oczywiście drobny wiśniowy wspomagacz nastroju. Jednym słowem jest pięknie. Jest jednak coś co psuje mi ten pejzaż. Moja samotność czy też raczej osamotnienie. Siedzę tu sam, samiutki. Wczoraj na paleniu wylazło ze mnie strasznie. Aż się trochę wystraszyłem. Mocne to było i straszne też jak wspomniałem ale kurde prawdziwe. Zaczyna mnie moja samotność czy też osamotnienie dopadać w sposób dołujący. I zaczynam się go trochę obawiać. Wczorajsze palenie pokazało jak bardzo to osamotnienie buduje we mnie złość. Złość która im dłużej trwa tym gorsze zostawia ślady w głowie. Złość z której nie zdaję sobie sprawy. Tzn nie zdawałem do wczoraj. Od wczorajszego palenia już zdaję. Moja złość jest potworna. Aż straszna. Brak mi bratniej duszy. Strasznie brak. Myślałem że ma mam to pod kontrolą. Myślałem że już to oswoiłem. Że już umiem z tym żyć. Ale tam, gdzieś głęboko siedzi ta złość. Siedzi wściekłość że nie mam nikogo. Siedzi wściekłość że się marnuje, marnuję dla samego siebie. Z tego nie może być nic dobrego. Tutaj mały przerywnik. Tak dla samego siebie. Żebyś pamiętał mały erku. Jest 20:24, na zachodzie ostatnie czerwienie, na wschodzie ciemność, pierwsze gwiazdy na niebie, fale spokojnie szumią o brzeg, niby chłodno ale jeszcze nie zimno, pół wiśni jeszcze zostało, siedzisz na plaży oparty o kłodę i piszesz notkę - czy może być piękniej. Nie. Jest zakurwiście. Jutro to nie bo jest mecz. Ale pojutrze jaram tu w tych warunkach. Jaram aż do odlotu. Nie chce mi się wracać. Nie chce mi się kurde wracać. Zrobiło się miło. Nawet mimo tego że morze się lekko rozszalało. A może właśnie dlatego? Powiem teraz coś co czuję w tej chwili. Właśnie teraz gdy dokładnie to piszę - ja pierdolę - ale jest kurwa zarąbiście. Że też nie ma tu ze mną mojej bratniej duszy. Że też nie ma. Kończę. Skupiam się na niebie, gwiazdach, morzu, falach i w ogóle.

niedziela, 8 sierpnia 2021

Ścieżka 635 Do przodują

 Nerwowym wzrokiem patrzę na zegarek. Jeszcze minuta i nie zdążę na pociąg. A następny za godzinę. I do domu wróce koło północy. Na złość Jacek jeszcze wymyśla jakieś rozciągania. Żeby było bezpiecznie powinienm był wyjść jakieś 10 – 15 minut temu. Autobus którym miałem dojechać na dworzec już odjechał a kiedy ma być następny nie wiem – bo nie sprawdziłem – bo nie brałem nawet takiej ewentualności pod uwagę. Dobra – koniec treningu. Ubrania kleją się do spoconej skóry ale nic to. Wybiegam. Pędzę na przystanek. Oby tylko przyjechał jakiś autobus oby tylko przyjechał jakiś autobus. Czerwone światło skrzyżowania które zazwyczaj jest czerwone zmienia się na zielone akurat wtedy gdy dobiegam. Ale fart. Już jestem na przystanku. Jedzie jakiś autobus. Kurde – pasuje. Ale fart. No to jadę. Do pociągu kwadrans. Autobus dojeżdża bez przeszkód. Ale fart. To jakiś cud, że udało mi się zdąrzyć na peron 3 minuty przed odjazdem pociągu. Ale fart. Trzeba podziękować Bogu – dzięki Boże. I właśnie wtedy pada z głośnika pociąg taki i taki, ze stacji takiej i takiej do stacji takiej i takiej, planowany przyjazd o godzinie – przyjedzie z opóźnieniem około 10 minut. I na koniec moje ulubione – opóźnienie może uluc zmianie. 

nacóż ja to tu opisuję. A no na tuż że naszła mnie taka refleksja – Bogu nie warto dziękować. To już nie pierwszy raz gdy doświadczam takiej sytuacji. Mógłby ktoś powiedzieć – a może Bóg chciał ci pokazać że niepotrzebnie tak się martwiłeś, tak się denerwowałeś – On miał wszystko pod kontrolą i zdążyłbyś i bez tej całej gonitwy. Może właśnie trzeba by oddać się w Jego ręce, zaufać. Może. Ale ja pewien jestem, że gdybym nie wpadł na ten peron trzy minuty przed odjazdem, a dziesięć po – to nawet nie miałbym nawet okazji zobaczyć jak mój pociąg odjeżdża. Taka jest właśnie moja prawda. Prawda która coraz bardziej do mnie dociera. Już nieraz się o tym przekonałem. Bogu nie warto dziękować.

Ten rok od początku nie miał być dobry. Nie wiem – jakieś takie mnie naszło na jego początku. Takie jakieś żeby nie spodziewać się niczego szczególnego, żeby po prostu dociągnąć w codzienności do następnego. I nie wiem czy to wynik myślenia życzeniowego ale faktycznie tak jest. Niech fakt, że od dobrych chyba dwóch miesięcy nie trafiłem nawet marnej trójczyny, o tym świadczy. A przecież nic się nie zmieniło. Gram tak samo jak grałem. Jednak o ile wcześniej zawsze trafiała się przynajmniej jedna trójka, a w ubiegłym roku o tej porze miałem już dwie piątki, tak obecnie nie mogę trafić nawet tej marnej trójczyny. Dziwne. Dlaczego tak się dzieje i co za tym stoi – nie wiem.

 


niedziela, 1 sierpnia 2021

Ścieżka 634 Do przodu

Ja bym raczej nie spodziewał się żadnych rewelacji po tym moim pisaniu. Wręcz nie spodziewał bym się żadnego pisania. No może jedynie za wyjątkiem tych takich przypadków jak ostatnio z Nadmorza. Normalnie, tak tu i teraz jestem coraz bardziej zmęczony. Zmęczony fizycznie i duchowo. Coraz mniej mi się chce i coraz mniej potrzeb odczuwam. W tym potrzeby pisania o swoich rozterkach. Rozterkach których zresztą też jest jakoś mniej. I chyba dobrze mi z tym – tzn z tym brakiem rozterek. W sumie brakiem wszystkiego. Brakiem przyszłości, brakiem planów, brakiem pomysłu na jutro. To chyba ta samotność. Gdy nie masz z kim podzielić się swoją duszą – ta dusza umiera. Powszednieje. I zostaje zwykła codzienność. Usłyszałem dzisiaj ciekawe stwierdzenie. Nie Polka, Polak już takich spraw nie widzi. Usłyszałem od Irańczyka w Polsce: Mamy już tyle rzeczy że zapomnieliśmy o słońcu. No właśnie. Zapomnieliśmy. Jednak nie tylko o słońcu. Zapomnieliśmy i o słońcu i o księżycu i o gwiazdach. Na moim ostatnim wyjeździe był przepiękny wschód księżyca w pełni. I co? Czy kogoś to zainteresowało? No raczej nikogo. No poza mną oczywiście. Był wielki i pomarańczowy. Cała reszta obozowiczów rozpalała w tym czasie grille, wyciągała flaszki. Niektórzy byli naprawdę niezwykli. Jeden był naprawdę wyjątkowy, podczas całego mojego pobytu tam nie wychylił chyba nosa za bramę kempingu. Takie klimaty. Jechać dziesiątki czy setki kilometrów by potem siedzieć, jeść i pić. Naprawdę czułem się jak kosmita wychodząc na wieczorną wycieczkę obserwowany przez liczne grona stoliczkowych biesiadowiczów. Wychodząc napić się wina na plaży słuchając fal. U nich w tym czasie grały taneczne przeboje i toczone były dyskusje o wyższości tego nad tamtym i tamtego na tym. To właśnie oddają słowa Irańczyka: ludzie mają teraz tyle dobra i tyle spraw że zapominają o słońcu. Słońcu które – temu nikt nie zaprzeczy – jest NAJWAŻNIEJSZĄ – rzeczą na świcie. O ile słonce można określić mianem rzeczy. I zapominają o księżycu. I to nie tak że ja nie myślę o tych codziennych sprawach. Pamiętam o nich, dbam o nie, zabiegam – jednak dla mnie, w każdej chwili każdego dnia rzeczą najważniejszą jest słońce. A najważniejszą rzeczą nocy jest księżyc. W tym właśnie jestem samotny. Czy też może raczej osamotniony. Bo samotny nie jestem. Mam rodzinę, ma kolegów z pracy, mam kolegów z boiska, mam kolegów z treningów – no generalnie ludzi wokół mnie trochę jest. Nie mam jednak niestety osoby z którą podzielić mógłbym się swoją dusza. Kiedyś, kiedy jeszcze myślałem, że taka osoba się znajdzie dawało mi to jakąś motywację. Motywację do działania czy też do życia w ogóle. Teraz już tej nadziei nie mam. Już na sto procent pogodzony jestem z faktem że do końca moich dni zostanę w swoim osamotnieniu. A przez to coraz mniej mi się chce. Samo to że Rumakiem pierwszą jazdą zaliczyłem dopiero w dniu pierwszego meczu Polaków na euro niech o tym świadczy. I to tylko dlatego, że zostałem wyciągnięty – zaproszony na wspólne oglądanie kilkanaście km od mojej nory. Niech świadczy o tym też fakt że nie czekałem wcale na tegoroczne Nadmorze. To pierwsze, jeszcze w czerwcu zaliczyłem bo … no bo taka tradycja. Nie było odliczania dni, nie było ekscytacji, nie było podniecenia. Po prostu miałem pojechać bo tak. Inna sprawa, że koniec końców było super – ale w Nadmorzu nie może być inaczej. Tam zawsze jest super. Nawet będąc osamotnionym. To drugie Nadmorze też było super. Już Rumakiem i już bez wygód. Takie niskobudżetowe. Ale to nie z braku, jak to przypuszcza Smok ( swoją drogą komentarz Smoka… kto by się spodziewał ) braku kasy, a po prostu niskiego budżetu. O ile większość, a przynajmniej spora część wakcjowiczów puszcza w tym czasie wodze i robi wszystko by przyćmić innych fotkami na fejsie czy insta oraz czarować opowieściami po powrocie jak to było och i ach – ja w tym czasie lubię pospać w namiocie, zjeść kiełbaske z ogniska na plaży, napić się taniego wina. I wcale nie czuję się z tego powodu gorszy. To nie wydane pieniądze czynią wakacje. Wakacje czy też Nadmorze czynię JA.



środa, 21 lipca 2021

Ścieżka 633 Do przodu

 Dzień trzeci blog drugi. Miały być daily błogi ale się wczoraj tak upaliłem tak upaliłem że nic nie napisałem. Kurde ale się upaliłem. Niemiłosiernie. Ależ było śmiechu. Jeszcze teraz na samo wspomnienie parskam śmiechem. Uśmiałem się po pachy. Potem oczywiście, jak wróciłem do namiotu to latały też helikoptery he he, a może faktycznie latały. Nie wiem - nie chciało mi się wyłazić i sprawdzać. A jakie obrazy po zamknięciu oczu, ehh. Cudowne. Pełnia kolorów pełnia kształtów. Oby zawsze takie palenie. A dziś Kadarka czerwona. Dalszy ciąg niskobudżetowego pobytu. Ja nie będę przedstawiał paragonów grozy. Kadarka czerwona lepsza chyba niż Kadarka różowa. Ciekawe czy zaszumi jak różowa? W tekście pisanym zleje się to pewnie w jedną całość ale tu następuje pauza - czekamy.

Ale jest kurde zarąbiście. Zachodzące słońce pokazało się zza chmury. Leżę se za prowizorycznym schronieniem z drzwi czy co to też jest nie wiem znalezionym na plaży, patrzę se w niebo, pogwizduje se przebój Anny Jantar Nic nie może przecież wiecznie trwać, popijam sobie czerwoną Kadarkę, zaśmiewam na wspomnienie wczorajszego palenia i praktycznie nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Nawet dobra ta Kadarka czerwona. Tak - ja paragonów grozy przedstawiać nie będę. Nawet za paluszki z Lewiatana za 2,59 które do tej Kadarki podgryzam. O rany - westchnalem. Jest zajebiście. Nawet jeśli miłość nie może wiecznie trwać i trzeba mi za nią teraz płacić. 

Mówię do ciebie w szumie traw. No fakt. Mówię do ciebie w śpiewie ptaków. No faktycznie. Mówię do ciebie w zachodzie słońca. Bezsprzecznie. Ale tak prawdę mówiąc to Ty Boże nic do mnie nigdy nie powiedziałeś. Są sprawy na tym świecie których nawet sam Pan Bóg nie potrafi załatwić. I nie mówię tego wcale jako podpucha. Bo niby jakby to się miało stać? Nie ma takiej możliwości. Są sprawy na tym świecie których nawet sam Pan Bóg nie potrafi zrobić.

Ależ przepiękny był ten zachód słońca. Wielkie, czerwone właśnie schowało się za horyzontem. Jeszcze tylko dotykając morza rozszerzało się u swej podstawy tworząc tak jakby kształt grzybka. Minęła 21:02 i teraz zostaje czekać na gwiazdy.Wyszłem wyszedłem wyjściem 77. To moje drugie pod względem ulubienności wyjściem. Pierwsze jest 82. Ale 82 bardziej sentymentalnie. 77 bardziej uroczo. Kwestia czasu jak 77 przebije 82. Idę se tak tym wyjściem 77, gadam do siebie, rozglądam na około czy nikt przypadkiem nie słyszy i ubolewam zarazem że nie mam kamery by to całe moje gadanie do siebie nagrać. I gdy już dochodzę bliżej cywilizacji, z naprzeciwka dochodzą jakieś światła, jakieś głośne rozmowy. Ocho jest okazja. Chowam się za drzewo a gdy rozgadana hałastra przechodzić obok wyskakuję z ciemność z okrzykiem uuuuaaaaa. Wrzasku, piasku. Koniec końców chłopaki przybijają piony ze stwierdzeniem - doooobre. Dziewczyny jęczą - mam zawał Nawet dobra ta Kadarka czerwona. Chociaż nie kopnęła jak ostatnio różowa. A przecież % taki sam. Ciekawe jak jutrzejsze palenie.


poniedziałek, 19 lipca 2021

Ścieżka 632 Do przodu

 Nawet dobra ta Kadarka. Różowa. Franz by powiedział - pluszowa. Smaki erowych niskobudżetowych wakacji. Szkoda że nie mam kartki papieru, napisałbym notkę. Notkę siedzącego na plaży. Ale mam przecież telefon. Technologia w służbie człowieka. A więc to, jeżeli ujrzy to światło dzienne pisane jest na plaży. Dzień pierwszy. Przed chwilą pokrokpilo. Wątpliwości naszły czy też dzisiejsza plaża nie okaże się niewypałem. Nawet mimo kłody za którą umieściłem swoje gniazdo. Siedzę. Już nie pada. Pluszowa Kadarka szumi. A nie- to jeszcze nie to - na razie to tylko morze. Szumi. W tekście pisanym zleje się to w jedną całość - ale w tutaj teraz tej realności właśnie następuje pauza. Ktoś tam gdzieś krzyczy i wysuwam się zza kłody co to też tam za dziwa. Jakaś dziewczyna biegnie plażą. Może jutro pobiegnę z nią? Cycki jej się bujają. Ziewnąlem. Ciekawe czy pluszowa Kadarka zaszumi? Zaszumi - no przeca - ciekawe jednak kiedy i jak bardzo? Ale ja jestem pojebany. Siedzieć na plaży, pić tanie wino i pisać pierdoły na telefonie. Czy to możliwe w normalnej głowie? Tak - jestem pojebany. Fakt że mniej tego z każdym dniem we mnie ale jestem pojebany. W tekście pisanym zleje się to w jedną całość ale tu następuje pauza - czy to może ta chwila by słać pocztówkę z Nadmorza do koleżanki Kani? Jak ten tekst ujrzy światło dzienne sama się o tym przekona. Ahh. Westchnalem. I zaśmiałem się sam z siebie. Czy to już pluszowa Kadarka? Ciekawe jaki będzie ten pobyt. To drugi w tym roku. Mam zapas taniego wina, mam trawę, mam chęć się zrestartować. Za mało się chyba w ostatnich latach restartuje. Za dużo kontroli, za dużo planu. Nie płynę z nurtem. Walczę. Ciągle walczę. Kiedyś kiedyś jak byłemu piękny i młody, jak puszczałem widzę, jak tracilem kontrolę ludzie lgnęli do mnie jak do miodu. Później, gdy już wracałem - mówili -szkoda. Kurde, głodny jestem. Gdybym miał kiełbasę zrobiłby ognisko na plaży. Nic to - zrobię jutro. Muszę tylko zapodac dawkę pluszowej Kadarki. Albo zioła. W tekście pisanym zleje się to pewnie w jedną całość ale teraz następuje pauza. Myśl. Kurna - jebać to wszystko. To całe to moje życie, te sprawy nieudane, ta miłość straconą. Wiecie kurwa ludzie co? Piękne jest. Siedzę se za konarem, morze szumi, czeka mnie pierwsza noc w namiocie, nie wiem co będzie jutro ale kocham to te życie. Nawet jak jest chujowe. Zaśmiałem się. Tak - to chyba już pluszowa Kadarka szumi. I chyba to właśnie lubili we mnie ludzie kiedyś. Ja pierdykam. Jest 21 a tu widno jakby w dzień. Normalnie o tej porze myślałby że czas palulki co jutro. A teraz? Teraz siedzę se za konarem na plaży, piję tanie wino, piszę notkę na telefonie i generalnie jest mi dobrze. Wschodzi księżyc. Rozkręcam się. Pisałbym bym teraz w nieskończoność. Kurcze móc tak posiedzieć na plaży przy tanim winie i pogadać o życiu. A tak? Siedzę sam i pisze w próżnię.  Tak w ogóle to nie mam o to do nikogo pretensji. Taki styl życia wybrałem. Fajne by było jednak dzielić to dziwactwo z jakąś bratnią duszą. Ciężko być pojebanym. W tekście pisanym zleje się to pewnie w jedną całość ale teraz mogę potwierdzić - jest kurwa jest kurwa zajebiście. Jacyś ludzie rowerowi obok się rozbili. A ja se sam siedzę. Pluszowa Kadarka szumi. Zaraz się skończy. I cóż ty erku na to. A ja erek nietoperek. Niebo pomarańczowe za mná, morze szumi, pluszowa Kadarka szumi a koleżanka Kania pewnie już wie że właśnie nie otrzymała pocztówki. I tu zaśmiałem się szelmowsko. Choć w tekście pisanym zleje się to pewnie w jedną całość.

poniedziałek, 17 maja 2021

Ścieżka 631 Do przodu

 Najgorzej gdy do słabości fizycznej doczepi się i psychiczna. Jeszcze w czwartek – wracając wieczorem do domu – czułem, że mam moc. Moc do życia. Bylejakiego życia – ale życia. Jeszcze nawet wstając w piątkowy ranek czułem mocy tej ślady. Coś jednak zaczęło się psuć. Moc zaczęła mnie opuszczać. Straciłem siłę. Naszła mnie fizyczna słabość. Czy to z przemęczenia czy może jakiegoś wirusa – ale słabość fizyczna mnie naszła. Poczułem się jak flak. Jakby coś lub ktoś wyssał ze mnie energię. Pobiegałem wprawdzie i w piątek trochę i w sobotę całą dyszkę – i w niedzielę w piłkę też pokopałem – jednak wszystko to było jakby na oparach, jakby na kredyt. Nie czułem się dobrze fizycznie. Na szczęście łażąc bo łażąc, siedząc bo siedząc, nie robiąc nic bo nie robiąc, pocąc się bez przyczyny bo pocąc – spokój miałem w głowie. Było wprawdzie zniesmaczenie tym całym stanem – ale czasami tak bywa – starość przecież nie radość. Grunt że w głowie spokój. Niestety – i głowa dala o sobie znać. Tak mi się dzisiaj przeszłość przyśniła, tak namacalnie, tak wyraźnie, tak mocno – jak dawno nie. Przeszłość w wydaniu przyszłość. Coś co w sumie mogłoby się zdarzyć – a co się nie zdarzy. Coś – na co nie ma szans – czego bym pragnął – a czego nie otrzymam. Marzenie nie do spełnienia. I najgorsze w tym wszystkim, że po tym śnie miałem jakby drugi sen – a może to był sen we śnie – nie wiem – dziwne to było – ale chodzi o to że w drugim śnie, czy też śnie we śnie – miałem sen, że się obudziłem, i że się obudziłem ze świadomością że ten pierwszy sen był tylko snem, że się obudziłem z ulgą, że to wszystko było tylko koszmarem sennym. Obudziłem się z ulgą, że ten zły sen już się skończył. Obudziłem się ze spokojem, z nadzieją, że teraz będzie już tylko dobrze. Teraz będzie dobrze. Jak dobrze mi z tym, że będzie dobrze. Już teraz wiem jak żyć. Teraz się wszystko ułoży – a ja temu wszystkiemu pomogę. Z tym, że obudziłem się potem i z tego drugiego snu. Z tego snu we śnie. I to było już to obudzenie do świadomości w której żyję. I to zniszczyło mi głowę. Obudzić się – zobaczyć, że jednak nie jest dobrze. Zobaczyć, że ten cały bajzel wokół mnie trwa nadal. Nic się nie zmieniło. I nic się nie zmieni. Obudzić się – wróciła niepewność, wróciło zwątpienie, wrócił brak celu. Jeszcze chwilę temu wiedziałem , jeszcze chwilę temu miałem przekonanie że wiem czego chcę i gdzie, w którym kierunku podążę. Teraz nie wiem. Znowu jestem w stanie – nie wiem co robić. Znowu ta bezsilność, ten brak przekonania, brak chęci, brak nadziei. A wiec nic się nie wyjaśniło, nic nie uporządkowało, nic.

Minęło już 12 godzin od obudzenia. Doszedłem do siebie jako tako. Doszedłem do siebie powtarzając cały czas – niech tylko wyjdzie słońce, niech tylko wyjdzie słońce, oby dotrwać, oby dotrwać, jak wyjdzie słońce świat stanie się przyjaźniejszy, moja głowa się uspokoi. I wyszło słońce na szczęście. I głowa się też trochę uspokoiła. I siły fizyczne też chyba wracają. Więc chyba będzie dobrze? Będzie dobrze – choć gdzie, w którym kierunki podążyć nie wiem nadal. 

W codzienności – tyle razy powtarzałem sobie – nie pisz tu bo się spieprzy – tyle razy powtarzałem. Napisałem ostatnio, że dobrze mi w sumie z dala od biura, że mógłbym tak pracować z domu na wieki, że pasuje mi ten układ – napisałem … i za dwa dni wiadomość z firmy – wracamy. Kurrrrwwww

W codzienności, tydzień temu, we wtorek przyleciały jeżyki. Mam wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem przylatuje ich coraz mniej.

W codzienności maj mnie rozczarowuje pogodą.

W codzienności, przez deszczowe chmury, nie mogłem wczoraj. Dzisiaj jest szansa. Więc zamiar mam wstać o 1, zamiar mam przetrzeć zaspane oczy i mam zamiar obserwować statki na niebie.


 

sobota, 8 maja 2021

Ścieżka 630 Do przodu

 Widzę że, „ścibolisz” robi furorę.


No cóż, nie jest to określenie przynoszące chwałę ale tak mnie nazwała taka jedna kiedyś i już tak zostało. Innymi słowy – ścibolenie to po prostu cebulactwo. Swoją drogą lubię cebulę. Hm taki świeży chlebek z masełkiem i cebulką – hm pychotka. Ale wracając do tematu – tak – jestem cebulakiem. No i gitara. W czasach gdy nazywało się to ściboleniem nawet się tego wstydziłem. I jakoś tak źle się z tym czułem. Dzisiaj widzę , że ten wstyd i złe odczucie wynikało w zasadzie z opinii otoczenia w jakim wówczas przebywałem. Tamto otoczenie nie przywiązywało szczególnej troski do oszczędności. Ja – wręcz przeciwnie. Ja miałem wpojone to od dziecka. Miałem to z domu w którym się zbytnio nie przelewało. Miałem, mam i będę miał – nawet jeżeli wygram miliony w tego pieprzonego totka. Tak już mam i tyle. Mam już tak, że jeżeli miałbym do przejścia dwa dodatkowe kilometry by kupić coś taniej i zaoszczędzić 50 groszy – to przejdę. Nawet mając świadomość, że to bez sensu. Bo idąc te dwa dodatkowe kilometry – ile można iść dwa kilometry? – jakieś 20 minut – i zaoszczędzając 50 groszy co daje całe!! 1,5 zł na godzinę – to pójdę. Na taką stawkę godzinową nawet chyba w Chinach nie było by chętnych – no a ja jestem. W sumie to do tego trzeba by doliczyć jeszcze powrót, czyli kolejne 20 minut, a wówczas te 50 groszy byłoby na 40 minut. Ile to będzie na godzinę to nie chce mi się teraz liczyć. Albo gdybym miał kupić czegoś w promocji na rok czy pół roku tylko po to by zaoszczędzić 2 zł to kupię. Nawet mając świadomość, że to bez sensu. Bo ile może być warte 2 zł za rok? Albo gdybym miał do wyboru pojechać do Nadmorza do najlepszego hotelu lub pod namiot – to pojadę pod namiot. Choć w sumie to trochę nie do końca dobry przykład, bo pod namiot jeżdżę zasadniczo dla przygody, a nie z oszczędności. Zresztą – do Nadmorza jeździ się dla morza, fal, grzebania stopą w piasku, chodzenia boso, zachodów słońca i gwiazd na niebie, a nie dla uraczania dupska luksusami najlepszego hotelu. I gdybym w tym Nadmorzu miał zapłacić na ten przykład 10 zł za gałkę lodów – to nie zapłacę. To wtedy jak będę miał ochotę na loda to pójdę do biedry i kupię sobie bambino na patyku. I jakbym miał na ten przykład zapłacić za kebaba dwie – trzy dychy to nie zapłacę. To znowu pójdę do biedry, kupię bułkę i kefir i zjem sobie ze smakiem. Tak apropo – jeny – jak ja dawno już nie siedziałem na ławeczce na Starym Mieście zajadając bułkę z kefirem – jeny – jak dawno. Ale wracając do tematu. Takie to właśnie moje ścibolenie – to jest właśnie ściboleniem, właśnie takie akcje. Nie lubię wydawać forsy, nie lubię jej tracić bez namysłu. I to nie tylko własnej. Nie lubię gdy forsa jest wydawana na bzdury. Nie lubię luksusu. Strasznie mnie luksus razi. Nie wiem i nie rozumiem drogich restauracji. Zawsze miałem z tym problem. Sam tam nie chodzę, jednak zdarzało się trafić do takiej czy innej na firmową kolację. Takiej prestiżowej o której reszta towarzystwa piała z zachwytu. A mi? Mnie się najnormalniej w świecie robiło wstyd. Siedząc tam i patrząc na te cudowne dania ( swoją drogą nie powalające ani smakiem ani porcją ), i patrząc na te ceny zastanawiałem się po co? Po co komu takie rzeczy. Gdy na świecie tyle głodu – po co to? Na ki to potrzebne? Nie rozumiem myślenia pewnych ludzi, nie pojmuję jak mogę pławić się w tym luksusie gdy większa część ludzkości żyje w biedzie. Dlatego nie lubię luksusu – i może też stąd to moje ścibolenie. Może oszczędnością w moim życiu staram się w jakiś sposób solidaryzować z tymi którym jest trudniej. Nam tak łatwo wszystko przychodzi, mamy wszystko praktycznie na wyciagnięcie ręki. Jedzenia jest tyle, że aż śmietniki są ich pełne. W luksusie traci się szacunek do rzeczy i spraw. Jedno jest pewne – jak wygram już miliony w tego pieprzonego totka to i jak tak będę ścibolił. I tak naprawdę, tak naprawdę – dobrze mi z tym ściboleniem.


W codzienności nie piszę notek. Były czasy, że pisałem je pasjami. Aktualnie nie piszę. Zmieniłem się – bardzo się zmieniłem. Może poszarzałem, może spowszedniałem, może schamiałem, może się już znudziłem. Są chwile, zwłaszcza gdy przytulam głowę do poduszki, że nachodzą mnie refleksje – a napisałbym o tym czy o tamtym - ale zaraz potem zasypiam, a potem jest nowy dzień, są nowe codzienne nerwy i gonitwy – i koniec końców nie piszę. Zresztą – chyba już nie umiem pisać. I zresztą może to ogólny trend – nikt nie pisze. Smok nie pisze, Szemrząca nie pisze, Iza nie pisze – jedynie Kania i Feria wrzucą jakieś dwa zdania i to też czasami pod przymusem - i to wszystko. A myślę często – co tam u Nich.


Dobrze mi w tej pandemii. Tak dobrze, że aż martwię się tym, że się skończy. Tak – martwię się – i wiem jak to brzmi. Ale tak się przyzwyczaiłem, tak mi pasuje całe to odizolowanie, że aż wstyd. Jeny jak mi pasuje ta praca zdalna. To że nie muszę siedzieć w biurze z tymi ludźmi których może i lubię ale którzy są z zupełnie innego świata. Jeny jak mi dobrze, że mogę w pracy mówić na głos – kurwa mać. Jeny jak mi dobrze, że nie muszę się zrywać o 5 rano. Jeny jak mi dobrze, że nie muszę podróżować tymi pociągami które to podróże może i lubiłem ale które czasami doprowadzały mnie do rozpaczy. Jeny jak mi dobrze, że jestem panem swojego czasu i mogę nim dysponować wg mojego uznania. Jeny jak mi kurwa mać dobrze. I jeny coraz częściej myślę, że to się kiedyś, z każdym kolejnym dniem, coraz bliżej – skończy. I jeny będę musiał coś wówczas zrobić z tym moim życiem, będę musiał jakoś je zmienić, podjąć jakieś działania – a tego jeny ... nie lubię.


sobota, 10 kwietnia 2021

Ścieżka 629 Do przodu

Jest dobrze.

Będzie jeszcze lepiej.

Lada moment rozpierdzielę system.

Myśl, że lada moment rozpierdzielę system, towarzyszy mi tak mniej więcej od dnia 15 urodzin.

Nie wiem co to będzie.

Może wygram w lotto?

Ale w sumie po co miałbym wygrać?    

Chyba tylko po to by poznać „przyjaciół”.

Po drugie – może raczej po pierwsze - by poznać siebie, to jakim ja jestem przyjacielem.

Pieniądze? Ktoś kiedyś powiedział: ścibolisz. Założenie jest – ścibolić mogąc nie ścibolić. Uwielbiam ścibolenie.

A może umrę? Tak – to by był rozpierdziel systemu na maxa. Jeden szkopuł - tylko chwilowy i już beze mnie.

niedziela, 4 kwietnia 2021

Ścieżka 628 Do przodu

 Gdyby aktualną intensywność mojego życia rozpatrywać przez pryzmat siły wkurwienia jaka mnie od środka rozsadza - to żyję chyba soczyście jak chyba nie żyłem.

poniedziałek, 29 marca 2021

Ścieżka 627 Do przodu

 No cóż – jeżeli stan mojego zdrowia miałby się poprawiać w aktualnej tendencji to za tydzień będę mógł powiedzieć, że jestem zdrów.

W piątek tydzień temu wybrałem się po pracy na bieganko. I o ile do momentu gdy słońce nie zaszło wyglądało to nawet ładnie to po zmierzchu mój oddech zamienił się w białą parę. Więc gdy wróciłem zziębnięty jak nigdy - już czułem, że nie będzie dobrze. I nie było dobrze. Sobota 39, niedziela 38, poniedziałek 37 z hakiem. Gorączka na dobre puściła mnie dopiero we wtorkowe popołudnie. Nie wiem czy to była korona. Może to sprawdzę. Na razie dochodzę do siebie. Próbuję przezwyciężyć ogólne zmęczenie, niechęć i senność.

W codzienności coraz więcej słońca. Dwa tygodnie temu przyleciały rybitwy.

Kochane zdrowie – ile Cię trzeba cenić.

czwartek, 25 marca 2021

Ścieżka 626 Do przodu

 Utarło się, że najważniejsze to Kochać.

Ostatnio znowu miałem okazję zerknąć na najkultowszy z kultowych. I choć znam w nim każdy wers. Choć wiele z nich ukształtowało moje spojrzenie na świat, zapewne trwale je skrzywiając w kilku kwestiach, to po ostatnim zerknięciu został mi mocno taki jeden, do którego wcześniej nie przywiązywałem wagi.

- Pilnujesz jej.

 - Pilnuję? – nie – dbam o nią. Nigdy nie myślałem, że po tej historii z Mileną będę jeszcze dbał o jakąś kobietę …

No właśnie? Czy muszę kochać? Ciekawe czy jeszcze kiedyś będę chciał zadbać o jakąś kobietę?

czwartek, 4 marca 2021

Ścieżka 625 Do przodu

Czasami, tak jak dzisiaj na przykład, jestem aż przerażony. Przerażony jestem jak bardzo jestem uzależniony. Przerażony jestem jak niewielki wpływ mam na to co we mnie. I przerażony jestem tym co z tego wyniknąć może. Siedzę właśnie, patrzę w okno i się uśmiecham – jest słońce. I jestem zadowolony, i jest mi dobrze, i mam całą resztę w de - totalnie. Wystarczyło, że wyszło słoneczko. A jeszcze parę chwil temu byłem zrezygnowany i smutny. Jeszcze chwilę temu patrzyłem przez okno tępym wzrokiem. Jeszcze dzisiejszego ranka, po przebudzeniu, gdy spojrzałem w szare, zachmurzone niebo nie mogłem się powstrzymać od podesłania paru ku i hu tym od przepowiadania pogody. Przecież ku miało być słońce. Jeszcze parę chwil temu nie widziałem sensu niczego. Straszne, straszne jak bardzo jestem uzależniony od słońca. Życie w sumie to piękne jest – czasami tylko słońca brak. To w sumie jak z winem i kobietami – wszystkie są piękne tylko czasami brak wina. I gdyby tak połączyć, i słońce, i wino? Życie piękne jest - tylko czasami słońca brak. Życie piękne jest - tylko czasami wina brak. Kiedyś piłem więcej. I kiedyś było piękniejsze. Przynajmniej w te chwile gdy wino uderzało do głowy. Fakt, że później wiązało się z to trudnymi chwilami. Fakt, że zawsze potem nie mogłem zdecydować który kac boli bardziej – ten moralny czy ten fizyczny. Teraz nie piję już wcale. I może stąd też to moje zniechęcenia światem? Może dlatego życie stało się takie płaskie? Nie ma tej odrobiny szaleństwa, nie ma tej odrobiny głupoty. Wszystko jest, a przynajmniej ma być w zamyśle, pod kontrolą. A może właśnie czasami trzeba dać sobie na luz, puścić lejce? Tym bardziej może, że jak twierdziła okolica, po alkoholu stawałem się pluszowy. Są dwie szkoły – szkoła agresywna i szkoła pokojowa. Jedni po winie niszczą, inni po winie budują. Jak twierdziła okolica ja po winie budowałem. Budowałem uśmiech, radość, zabawę, przyjaźń. Pewnie tak było skoro okolica tak twierdziła, ja często tego nie pamiętałem. Tak było. Nie wiem czy to może wrócić. Chyba nie, bo jakoś takoś już coraz częściej, a ostatnio zawsze, powtarzam przy okazji – nie dzięki, ja już swoje w życiu wypiłem. To tak jak z tym moim – ja już swoje przeżyłem. Takie mam wrażenie – ja już swoje przeżyłem, ja już swoje wypiłem. Była i miłość i zawód, była i radość i smutek, była i zabawa i kac. Właśnie pyknął mi kolejny krzyżyk. I jak co roku o tej porze katuję yt wspomnieniami Chicago Bulls. Oglądam mecze z dawnych lat z udziałem kolesia który „świętuje” tydzień przede mną. Kurde jak ja go zawsze podziwiałem. Mistrz. I zawsze o tej porze wraca wspomnienie mojego najlepszego kolegi. Też świętował przede mną. Zawsze to wyciągał przy spornych sprawach, zawsze powtarzał, że 10 dni bo 10 dni ale jednak jest starszy. Tak było. Ale już nie jest. Od 15 lat, przez wspomniane wino, nie jest. Od 15 lat jedyne co mogę to zapalić mu lamkę. Tak. Czasami, szczególnie w tych dniach wracają obrazy z dawnych lat. Wracają wspomnienia. I kurde – dziwne to – ale mam jakieś takie dziwne odczucia – kurde … było zajebiście. Nawet te trudne historie, te wręcz tragiczne. Czasami myślę, że tak musiało być. Po prostu musiało być. I dobrze, dobrze że udaje mi się patrzeć na to wszystko z uśmiechem. Dobrze, że w głowie zostają tylko te które wywołują uśmiech. To ważne, żeby się pogodzić z przeszłością. Ważne by nabrać dystansu. I co by nie było. Nie ważne, że jestem tu gdzie jestem, nie ważne, że nic wielkiego nie zrobiłem, nie ważne, że zostałem nikim i bez niczego. Tych chwil z Chicago Bulls, tego wina wypitego z najlepszym kolegą któremu od 15 lat co najwyżej lamkę zapalić mogę, nic mi nie odbierze.

 

sobota, 20 lutego 2021

Ścieżka 624 Do przodu

Czy to powrót piszącego era? Nie wiem ? – oby.

Od ostatniego razu minęło ledwie parę dni – nic się w sumie nie wydarzyło – dni przepłynęły leniwie – były chwile dobre, były chwile złe – a ja dzisiaj po południu znowu poczułem spokój. Czy to powrót spokojnego era? Nie wiem ? – oby. Dzisiaj zastanowiłem się dlaczego nie jestem spokojny zawsze. Dzisiaj po zastanowieniu zdałem sobie sprawę, że nie jestem spokojny, ponieważ ciągle czegoś chcę. Ciągle chcę być lepszą wersją samego siebie. Ciągle chcę być bardziej lubiany, bardziej szanowany, bardziej podziwiany, bardziej bla bla bla. Ciągle siedzi we mnie niezadowolenie z samego siebie. I co kurde najgorsze – ciągle chcę coś komuś udowodnić. I to nie tylko coś komuś ale wszystko wszystkim. Wszystko wszystkim chcę udowodnić. Życie w sumie na tym upływa – na udowadnianiu swojej wartości. Może i to nie jest nic odkrywczego. Może to jest proste i oczywiste. Jednak czasami jest tak, że i niby się coś wie, niby i coś jest oczywiste i nawet się sobie z tego zdaje sprawę, a jednak przychodzi moment, że nagle wie się to naprawdę. Że się poznaje oczywistość oczywistą. To coś jak z moimi wysokimi padami. Uczyłem się ich od jakiegoś roku. Nauczyciele udzielali porad, podglądałem, wzorowałem się, a jednak ciągle nie było to to. Mój Mistrz Mamarek powtarzał – przeeeeerzuć rękę daleko za siebie, niech ona pierwsza dotknie maty. Więc przerzucałem rękę daaaleko za siebie tak żeby pierwsza dotknęła maty. I im bardziej ją przerzucałem tym bardziej nie dotykała. Niby wszystko wiedziałem, niby nawet jako tako wychodziło, jednak ciągle czegoś brakowało. Aż pewnego dnia, przerzuciłem rękę daaaleko za siebie tak, że dotknęła maty zanim jeszcze zdążyłem o tym pomyśleć. To był bajeczne. Gdy się podniosłem stałem jak zauroczony. I spróbowałem jeszcze raz. Przerzuciłem rękę daaaleko za siebie i znowu wyszło. Teraz wychodzi ot tak – pstryk. Rzekłbym – prościzna. Bez bólu, bez wysiłku, bez myśli. I gdyby teraz ktoś mnie zapytał – ej eru jak zrobić wysoki pad?  - co bym odpowiedział. Odpowiedziałbym bym – jak to jak, weź przeeeeerzuć rękę daleko za siebie, niech ona pierwsza dotknie maty – proste. Tak to właśnie jest. Niby rzeczy, sprawy są proste, oczywiste i znane, a jednak dopóki nie pękną w głowie są li tylko teorią. Więc tak sobie myślę by próbować odpuścić. Nie wiem na ile się uda – bo co jak co ale cholernie ambitna i zacięta ze mnie bestia. Tak wziąć i odpuścić? To trochę jakby przegrać. Nie chcieć być lepszym, mądrzejszym, bogatszym, piękniejszym, szybszym, silniejszym itd.? A może to właśnie w tym tkwi sęk? Może właśnie na tym to polega? Być zwykłym, prostym człowiekiem. Nie mieć super bryki, willi z basenem, pięknej leidi przy boku i kupy przydupasów wychwalających zalety. I może jeszcze na tym, żeby dać sobie pozwolenie na błędy. Zezwolić sobie je popełniać, zaakceptować swoje słabości, niedoskonałości. Przestać być perfekcjonistą. Przestać zabiegać tym perfekcjonizmem o uznanie świata. Może to już czas odpuścić. Może czas zwolnić. Walka i zaangażowanie może i były potrzebne. Ambicja i wytrwałość może i miały swoje uzasadnienie. Ale może nadszedł czas odpuścić? Nie wiem co się z tego urodzi. Jak się znam – ławo nie daruję. Jednak widzę jakieś światełko. Jakąś drogę którą mógłbym podążyć. Wydaje się być trochę przerażająca, wydaje się być drogą przegranego ale jeżeli to ma mnie doprowadzić do tego spokoju który ostatnimi dniami mnie spotykał - to czyż nie warto. Jak się tak głębiej pochylić to to w sumie byłby stan permanentnego grzebania stopą w piasku w Nadmorzu podczas słuchania fal i patrzenie gdzieś tam hen.

W codzienności mróz nareszcie puszcza. Niby jeszcze straszą, niby coś tam mówią, że wróci jednak zupełnie inaczej się żyje – mi żyje – gdy termometr jest na plusie. Zupełnie inaczej się żyje – mi żyje – gdy jest więcej słońca, światła, gdy słychać wróble i sikorki, gdy zaczyna być czuć wiosnę. Nienawidzę zimy i zimna – oby do wiosny.

I tak na koniec – co bym chciał teraz ? – tak naprawdę, tak najbardziej tak –  teraz to chciałbym się do kogoś przytulić.

 Weź er no wyluzuj


wtorek, 16 lutego 2021

Ścieżka 623 Do przodu

 Lubię takie dni. Tak je lubię, że aż - mając dzień taki dzisiaj – zdecydowałem się o nim napisać. Dzień spokoju. To są dni rzadkie, wręcz unikalne. Nie wiem skąd się biorą i dlaczego. Niby wszystko jest tak samo, te same schematy, te same czynności, ten sam świat, a jednak dzień jest inny. Dzień jest spokojny. To taki dzień w którym wszystko jest właściwe, wszystko jest takie jak być powinno, wszystko jest na swoim miejscu. I to wszystko jest takie jak wczoraj, jak tydzień temu czy rok temu – a jednak inne. Dzisiaj jest właściwe. Dzisiaj jest bez spiny. Jeżeli dzisiaj się coś wydarzy to się wydarzy – dobrze. Jeżeli się nie wydarzy, to się nie wydarzy – też dobrze. Nie to żeby mi nie zależało, czy żebym nie chciał tego czy owego. Ale jeżeli dzisiaj tego czy owego nie będzie – nie będę z tego powodu zły czy też smutny. Ot po prostu. Tak generalnie można by rzec, że srał wszystko pies – no może nie tak dosadnie – ale mam to gdzieś. Mam gdzieś całą tą spinkę. Mam gdzieś, że coś muszę, że coś powinienem, że szkoda tracić czas. Taaaak, codziennie coś trzeba robić. Trzeba się udoskonalać, trzeba podnosić swoją wartość, zdobywać nowe kwalifikacje, gromadzić nowoczesne technologie, trzeba dobrze wyglądać. I trzeba dbać o swoje dobre imię, o swój image. Codzienne zabieganie o akceptację, o szacunek. A dzisiaj akceptacja i szacunek przychodzą same – bez zabiegania. Przychodzą choć wcale mi na nich nie zależy – a może właśnie dlatego przychodzą? Dzisiaj każde słowo, każde zdanie ma sens. Wyraz ma swój wyraz, cechuje go pewność i zwięzłość. Dzisiaj mówię ja. Dzisiaj mówię ja, ja mający świadomość każdego wypowiadanego słowa. Nie wypowiadam ich dużo, nie kluczę, nie dobieram słów by dobrze zabrzmiały. Po prostu mówię, spokojnie i zwięźle. Te słowa są moimi słowami, słowami które mówię dla przekazania treści – nie jak zazwyczaj słowami które mówię dla przypodobania się otoczeniu. Dzisiaj te słowa są prawdziwe – nie fałszywe jak zazwyczaj. Dzisiaj każdy czyn jest świadomy. Czy to gdy otwieram butelkę by zaczerpnąć wody, czy to gdy trę swędzące oko. Dzisiaj czuję i zakrętkę butelki i strukturę powieki. I dzisiaj czuję tę czynność. Nie jest to czynność robiona jakby mimochodem, jakby robiona beznamiętnie, bez świadomości samego czynu. Ostatnimi czasy wszystko mi leciało z rąk. Leciało z rąk jak nigdy wcześniej. Ostatnimi czasy czegoś zapominałem, coś przeoczałem, a na klawiaturze chcą napisać 6 pisałem 8. Dziwiąc się później skąd te cyfry w tym co napisałem, zastanawiając się o czym myślałem pisząc. Ostatnimi czasy sporo rozmyślałem po co w sumie żyję. Jaki cel i sens jest tej mojej egzystencji, zwłaszcza w tym dziwnym czasie gdy wszystko zabronione , a kontakt ze światem mam tylko przy pomocy światłowodu. Ostatnimi czasy moje życie było dziwne. Dzisiaj też jest dziwne – jednak dzisiaj uśmiecham się na tą myśl. Generalnie srał to pies czy żyję czy nie żyję. Srał to pies czy to ma sens czy go nie ma. Gdyby nawet teraz ziemia pękła na pół i pogrzebała cały ten zgiełk – oki zapewne tak miało być. Co było to było – co miało by być już nie będzie – koniec, kropka skończyło się. Dzisiaj patrzę na to co piszę i właściwie nie zależy mi na tym co piszę. Piszę bo piszę. Kurcze nawet nie wiem jak to ująć. Dzisiaj właściwie, to tak jakbym był w danej chwili. Nie gdzieś we wspomnieniach przeszłości, czy też w przyszłości w którą wybiegam planując kolejne minuty, dni, miesiące. Dzisiaj, teraz, klikając w te literki, jestem w tych literkach. Dokładnie je widzę. Można by też powiedzieć, że dzisiaj mam czysty umysł. Tak, to jest umysł nie skażony rozpamiętywaniem tego co było, nie skażony strachem o jutro. Może to efekt tego dziwnego czasu w moim życiu. Czasu gdy nie miałem panowania nad tym życiem moim. Nie miałem panowania nad myślami, nad słowami, nad czynami. Teraz nastąpiło przesilenie. Dzisiaj położę się spać spokojny. Ciesząc się samą możliwością położenia się spać. Możliwością dania wytchnienia zmęczonemu ciału. Możliwością wtulenia się w miękką poduszkę, możliwością przykrycia się ciepłą kołdrą. Dzisiaj położę się spać bez myśli – obym jutro nie zaspał do pracy. Dzisiaj po prostu położę się spać, położę się dla samego spania – bez myślenia, że jutro muszę wstać. I jeżeli nawet zaśpię, i jeżeli nawet ktoś się będzie pytał co się stało – odpowiem bez zażenowania, bez zawstydzenia, bez poczucia że zawiodłem, odpowiem zwyczajnie – yyyy zaspałem. Bo czyż nie można zaspać? Można zaspać. Z tym, że w moim życiu wczoraj, tydzień temu, rok temu, wtedy nie można było zaspać. Więc idę spać, dla samego spania. Może mi się dzisiaj wreszcie motyl przyśni – oby. Dobranoc moi mili sąsiedzi.





niedziela, 7 lutego 2021

Ścieżka 622 Do przodu

 Odzieranie z mitów. Tak mógłbym nazwać dzisiejsze pisanie. Świadomość, że odzieranie z mitów boli i wkurza mnie bardzo naszła mnie jakieś parę minut temu. Naszła mnie jak jakieś objawienie w momencie gdy już odpaliłem monitor z myślę, że czas najwyższy coś napisać. A pisać miałem zamiar o czymś zupełnie innym. Odzieranie z mitów. Hmmm. Takie oczywiste a jak odkrywcze. Zdałem sobie sprawę, że odzieranie z mitów strasznie mnie wkurza i warunkuje moje nieudane życie. Odzieranie z mitów wytycza myśli, wyznacza ścieżki. Wpływa na postrzeganie świata i jego odbieranie. I co najciekawsze - to odzieranie z mitów jest ze mną od lat najmłodszych. Towarzyszy mi od kiedy to zacząłem jako tako kojarzyć fakty. Pierwsze odarcie z mitów osoby ojca. Kiedy wspaniały, silny i mądry mężczyzna stał się słabym i nieodpowiedzialnym facetem. Tak – dla małego szczeniaka – utrata wzoru do naśladowania była chwilą która zawarzyła mocno na dalszych jego losach. Już później odzieranie z mitów księżniczek. Równie bolesne i odbijające piętno jak poprzednie. Świadomość, że istoty pełne wzniosłych cech, te które dzierżą w swojej mocy ład świata, te które swoją czystością serca i moralnością czynów utrzymują ten zepsuty świat w równowadze - są równie okrutne i zepsute jak ta gorsza jego część – to było przygnębiające. Kto miał chronić ten świat przed całkowitym zepsuciem jak nie one – kto miał stanowić nadzieję na lepsze jutro. Z odarciem księżniczek z mitu skończyło się chyba tak naprawdę wszystko. To nie ważne, że po drodze odarci z mitu zostali waleczni rycerze, odarci zostali honorowi westernowi kowboje. Nie ważne że i patrioci i bohaterowie walczący o Niepodległą również z mitu odarci zostali. Nie ważne, że odarta z mitu została piłka kopana i sport ogólnie. W sumie - to chyba fragment ostatniego filmu o Bulls który napatoczył mi się właśnie po tym jak teraz monitor włączyłem - filmu który odarł z mitu największego idola z największych. Tego którego plakat i dziś, choć starym dziadem już jestem, wisi w moim pokoju nadal. To właśnie ten fakt natchnął mnie do tego co teraz piszę. Piszę więc teraz, że cały ten syf, cały ten bajzel, i cały ten smutek który mi aktualnie towarzyszy wynika z jednego – wynika z odarcia z mitów wszystkiego w co wierzyłem. Piszę, teraz, że nawet Bóg Wszechmogący odarty z mitu jest. Bóg w którego bardzo wierzyłem, ten któremu oddawałem wszystko – radość, smutek, prośby i dziękczynienia – ten to oto Bóg również odarty został z mitu. Jeny, kiedy ja ostatni raz z Nim rozmawiałem? Dawno temu to było. I zdałem sobie sprawę, że to wszystko, te wszystkie rozczarowania których świadkiem się stawałem z każdym kolejnym krokiem odarły z mitu i mnie. Stoję teraz, czy raczej siedzę i piszę to wszystko w świadomości, że nie ma już we mnie nic. Nic z romantycznego, wierzącego, pełnego wzniosłych idei, pełnego honoru i nadziei młodzieńca. Nie ma już człowieka wrażliwego na ludzkie cierpienie. Nie ma człowieka szukającego miłości. Nie ma tak praktycznie nic. Jeny – ależ ten świat zrobił się dziwny. Wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Liczy się tylko kariera, pieniądz, sukces. I najgorsze w tym wszystkim, że widzę, że odarty ja, nie mający już nic z wielkich celów, staję się uczestnikiem tego całego syfu. Stałem się niewolnikiem. Straciłem wolność i niezależność. Straciłem uczciwość i sprawiedliwość. Straciłem miłość – chociaż nie jestem - czy ją akurat kiedykolwiek miałem. Jeżeli nie miałem – to straciłem poszukiwanie miłości. Straciłem za nią tęsknotę. W tym odartym ze wszystkiego świecie siedzi we mnie przygnębiające przekonanie – że jej nie ma. Że nie ma czego szukać.

W rzeczywistości kładąc się spać, zamykając oczy wyrażam chęć snu z motylem. Niestety – choć trwa to czas już dłuższy żaden motyl mi się jeszcze nie przyśnił. Za to wiele innych głupot – a jakże.

W rzeczywistości zrobiła się zima. W styczniu był tydzień z siarczystym mrozem i śniegiem. Potem na chwilę odpuściło, by po chwili przywalić z całą mocą. Na przełomie stycznia i lutego przyszło zimno. Temperatura w ciągu dnia ponad minus 10, do tego wiatr – nie jest przyjemnie. Z całym szacunkiem dla zimy – nie lubię jej. I cały czas myślę o tych żurawiach co je słyszałem na początku stycznia. A może nie tyle myślę – co wręcz się o nie martwię.

W rzeczywistości zostałem członkiem związku przeciągania liny – ze wszystkimi tego konsekwencjami.

W rzeczywistości małymi kroczkami realizuję motórowe cele. Jedne z sukcesem – inne nie. Na ten przykład wczoraj parę godzin walczyłem o karbon na jednym z plastików jednak ten plastik na chwilę obecną nadal jest plastikiem – nie karbonem. Za to po prawie trzech miesiącach dotarł wreszcie nówka sztuka nieśmigany chiński interkom. Będzie grane w przyszłym sezonie.

P.S. I tak na koniec choć MJ odarty z mitu – to nic mi nie odbierze tych nocy zarwanych na oglądaniu jego gry. Nic, naprawdę nic – ależ to były piękne chwile.

P.S. I będzie dobrze - jeszcze wrócę, jeszcze uwierzę – niech tylko zaświeci słońce, niech tylko spojrzę w rozgwieżdżone niebo, niech wsiądę na Rumaka, niech pojadę w Nadmorze, niech pogrzebię stopą w piachu, niech posłucham fal, niech spojrzę gdzieś tam hen, niech to wszystko się stanie – a głupi, romantyczny, tęskniący za miłością er – wróci. Jeszcze tu wróci – i rozjebie system.

niedziela, 24 stycznia 2021

Ścieżka 621 Do przodu

 Ciągnie mi się ten styczeń niemiłosiernie. Wczoraj przez okno poleciała choinka, a ja zdałem sobie sprawę, że to raptem miesiąc temu ją przytargałem. Strasznie mi się ciągnie ten styczeń. Ale nie to jest najgorsze, że się ciągnie. Najgorsze jest to, że nic przede mną. Totalne nic. Takiej pustki nie miałem chyba nigdy, a przynajmniej już dawno. Nawet o Nadmorzu nie myślę. Nie myślę, nie marzę, nie tęsknię, nie planuję. Aż mi smutno z tego powodu, że nie myślę o Nadmorzu. Smutno, że straciłem ostatnią iskierkę jaka rozpalała moje przygasające życie. Ostatni promyk nadziei, ostatni promyk radości. Stałem się tak obojętny na świat, tak obojętny na radości i smutki, że aż strach. Nie pamiętam dokładnie kiedy, wiem, że jakoś ostatnio dopadła mnie refleksja. Refleksja, że stałem się strasznie zgorzkniały. Stary i niezadowolony z życia. Zniechęcony, rozgoryczony. Jedyną emocją jak mi pozostała to wkurwienie. Tak, tego mam w sobie dużo. Nie wiem czy na świat czy na siebie. Pewnie na jedno i na drugie. Ale zastanawiam się czasem czy mogłem inaczej. Czy była szansa, żeby życie potoczyło się lepiej. Zastanawiam się czasami, jak ludzie uwierzyli, że mają los w swoich rękach. Jak bardzo wierzą, że są w stanie nim kierować. Ale tak naprawdę myślę sobie, że nic nie jest w naszych rękach. Chyba tylko wybór między dobrem, a złem. Chociaż czy może mieć taki wybór ktoś kto miał patologiczne doświadczenia? Gdzie u niego jest granica między tym dobrem, a złem. Jaki więc mamy wpływ na nasz los. Jaki mamy wpływ na to gdzie, kiedy i kim się urodziliśmy. Jaki mamy wpływ na to gdzie dorastaliśmy i jakie czynniki kształtowały naszą wiarę. Jaki mamy wpływ na to, że jedni dostali więcej, a inni mniej lub wręcz nic. Im dłużej o tym myślę tym bardziej dochodzę do wniosku, że i tak nic nie wymyślę. Ani nie dostanę podszeptu od Boga ani objawienia, ani proroczego snu. Takich jak ja było w historii świata już wielu. I ja nie będę zapewne ostatni. I im dłużej tak myślę dochodzę do wniosku, że jedyną odpowiedzią jest śmierć. Że tam, po drugiej stronie jest odpowiedź. Że tam, po drugiej stronie czeka proste wytłumaczenie wszystkiego. Strasznie mnie ciekawi co tam jest – co jest po drugiej stronie. A jeżeli nic nie ma? Hmmm – w sumie to też odpowiedź. Czasami zastanawiam się czy to w ogóle wszystko jest prawdziwe. Na ile to tylko wytwór naszego mózgu. Patrzę na wieki ubiegłe, na ludzkie szaleństwa, ludzkie cierpienia. Patrzę na zdjęcie swoich rodziców – szczęśliwych i zakochanych. Gdzie i jak zakończyło się to szczęście. Co się stało, że ostatnie dni wspólnego życia spędzili w cierpieniu. Patrzę na zdjęcia siebie. Mnie młodego. Gdzieś tam na początku mojej drogi. Co stało się, że dzisiaj ze wszystkich uczuć zostało mi li tylko wkurwienie. Czy to jest prawdziwe? Co jest prawdziwe? Chciałbym się tego wszystkiego pozbyć. Pozbyć się żalu, pozbyć się smutku i przede wszystkim wkurwienia. Strasznie bym chciał sobie odpuścić. Odpuścić ważność, odpuścić mądrość, odpuścić piękność, odpuścić posiadanie, odpuścić. Już kiedyś o tym wspominałem. Często o tym pisałem, że mi nie zależy, że już nie chcę, że jestem ponad wszystko. Ale to było tylko zaklinanie rzeczywistości. To było tylko wmawianie sobie czegoś – czego nie ma. Tak naprawdę jest ciągłe napięcie, ciągły stres, ciągły lęk przed jutrem, przed niespełnieniem, przed porażką, ośmieszeniem. I niby tęsknię za tą śmiercią, niby twierdzę, że będzie wybawieniem, a zarazem drżę przed śmiercią w niespełnieniu, w poczuciu totalnej przegranej. Moje ego ciągle krzyczy, że to nie może się tak skończyć. Muszę coś zrobić, musisz robić, musi się zmienić, nie możesz przegrać. W mojej głowie jest ciągle – muszę. I wszystko co muszę – to muszę to odpuścić. Wziąć i wreszcie to wszystko odpuścić. Jeny jak ja bym chciał się uwolnić od tego ciągłego za czymś gonienia. Ciągłego oczekiwania, ciągłego chcenia.

W codzienności jest szaro. Śnieg który spadł w poprzednią środę już tylko gdzieniegdzie, po mrozie który w poniedziałek zmroził mrozem 20 stopniowym zostało tylko wspomnienie. Mówili, że to bestia ze wschodu. Niby ma jeszcze padać – ale co to za zima. Szaro, ponuro, wilgotno.

Kolano nie boli prawie wcale, łokieć boli czasami, za to bolą mnie pięty. Tego brakowało mi do kompletu. Wszystko już mnie bolało. Bolały plecy - oj tak, plecy bolały mnie swego czasu długo i mocno. Bolało kolano – tak, kolano to było wielkie zmartwienie biegania. Bolą mnie teraz pięty – to zapewne Achilles. Zobaczymy jak mocno zapadnie mi ta kolejna przypadłość w pamięć.

Praca z domu mi służy – przede wszystkim pod względem snu. W tym jednym aspekcie jestem wygrany – żeby jeszcze przynajmniej jakieś sny mnie nawiedzały sensowne. Za pięknym, dobrym snem marzeniem sennym tęsknię bardzo. Co wieczór kładąc się do łóżka proszę Boga zanim zamknę oczy o piękny, dobry i kolorowy. Jak dotąd – bezskutecznie.

Biegam mało, a jak już bez rewelacji. To nie ten czas, nie te warunki. Biegam chyba tylko dla zasady ale radości i chęci w tym mało.

Taka mnie jeszcze na koniec nie wiem skąd i nie wiem dlaczego refleksja naszła. Refleksja że już dawno, bardzo dawno nie płakałem. Już nie płaczę. Dobrze to czy źle…

 

niedziela, 3 stycznia 2021

Ścieżka 620 Do przodu

 Co może mnie skłonić do napisania notki? Cholernie mało piszę ostatnio. Zobojętniałem na wszystko niewyobrażalnie. Duchowych rozkminek brak to i pisać nie ma o czym. I chęci brak. Patrzę czasami w lustro i aż uwierzyć nie mogę, jak wiele tego kiedyś było. Czy jest z tego powodu lepiej? Chyba tak. Wyrobiłem w sobie tarczę ochronną nie wzruszania się niczym. Nie napiszę, że nic już nie boli ale zdecydowanie boli mniej. Nie ma we mnie wzruszeń. Nie ma magii wokół mnie.

O czym więc mogę napisać? Coś jednak musi być skoro piszę dzisiaj.

Dzisiaj, teraz jestem tak obolały i tak wypruty z życia, że aż musiałem o tym napisać. O matko – ależ mnie wszystko boli. Nawet leżenie boli. Poruszam się mało że nie na czworaka. Siedzę z mętnym wzrokiem, ziewam, przeciągam się i tak w kółko. To już jednak wiek nie na takie granie. Granie chodziło za mną od jakiś dwóch, trzech lat. I w końcu wychodziło się. Trzy tygodnie temu skleiłem się z jakąś paczką i sobie gramy. Generalnie pierwsze dwa razy raczej na nowo przyzwyczajałem się do bycia grajkiem. I brałem raczej wszystko oszczędnie. I co mnie dzisiaj podkusiło do latania – nie wiem. Wiem tylko jedno – tak wypruty z życia jak po dzisiejszym graniu nie byłem już dawno dawno dawno. Oczywiście prany od dłuższego czasu mózg zapodał w pewnym momencie myśl – korona – ale to nie to – węch i smak mam. O rany – ależ jestem wyrąbany. Jakież to szczęście, że jutro do pracy będę miał tylko przejść do drugiego pokoju.

Wczorajszym popołudniem, kiedy to udałem się na wiejski cmentarz zapalić lamki które stały pod szafą od 1 listopada usłyszałem żurawie. Nie mogłem uwierzyć początkowo ale to na pewno były żurawie. I nawet wiem które. Widziałem je kilkukrotnie w miejscu z którego dobiegał wczoraj ich głos – biegnąc w letnie ciepłe dni w tamtych rejonach. I niby to taka pierdoła – ale te żurawie tak jakoś mnie umocniły na duszy, że aż znowu zachciało się żyć. Ale jak te biedactwa przetrwają bestię która nadejść ma w połowie miesiąca ze wschodu?

Ależ ja chcę żeby znowu było słońce, żeby znowu był ciepło. Bardzo, naprawdę bardzo tęsknię za zachodami słońca. Już tylko to mi chyba w życiu zostało.