niedziela, 2 sierpnia 2020
Ścieżka 606 Do przodu
W czwartek tydzień temu pokochałem Motóra na nowo. Tzn zawsze Go kochałem ale ostatnio jakoś tak już zmęczony byłem tą miłością. Nawet jakieś myśli, że może by Go sprzedać nachodzić mnie zaczęły. Jednak ostatecznie kończyło się na refleksji: przecież to by było jakby przyjaciela sprzedał. Trwałem więc w tej miłości przyjaźni raz lepiej raz gorzej. No ale w czwartek tydzień temu, wracając po raz kolejny z wypadu nad morze pokochałem Go na nowo. Bo tak – byłem znowu – w tym roku już po raz trzeci – przy czym po raz drugi Motórem z namiotem – nad morzem. O tym, że było fajnie, że było za krótko pisał oczywiście nie będę, to oczywistość oczywista oczywiście. Ale tego jak się wracało nie zapomnę nigdy. Motór szedł jak strzała przez co pobiłem rekord wszech czasów czasu podróży. 317 km przejechałem z dwoma przystankami w 4 godziny i 10 minut. I co najważniejsze bez zmęczenia. Po tych 300 km zsiadłem jakbym wcale nie wsiadał. Zsiadłem ale w sumie mogłem jechać, jechać i jechać. To było bardzo przyjemne – zapomniane – a może wręcz nowe – odczucie. I refleksja mnie naszła, jak to refleksje mnie zawsze nachodzą. Refleksja, że w sumie przecież to nie Jego wina. Przecież to, że mokłem i kląłem na czym świat stoi to kwestia pogody – nie Motóra. To, że jazda była ciężka i długa to kwestia wiatru i dróg, bo co jak co ale chyba pierwszy raz z tych wszystkich razów moich podróży nad morze i powrotów miałem z wiatrem – nie pod wiatr. To, że bolą mnie plecy, tyłek, ręce to kwestia mojego starego ciała – nie Motóra. I taka mnie jeszcze refleksja naszła, jak to refleksje mnie nachodzą - na koniec. Refleksja, że tak jest z przyjaciółmi. Bierzemy kogoś w określonym celu, z określonymi oczekiwaniami, określonymi wymaganiami. Lecz potem, gdy czy to czynniki zewnętrzne, czy też my sami zaczynają / zaczynamy te oczekiwania zakłócać robi się źle w przyjaźni, robi się niewygodnie, robi się nijak. A to trzeba tylko kochać. Trzeba tylko pamiętać to co było na początku. Pamiętać po co kogoś pokochaliśmy, dlaczego i za co. Pamiętać mimo niesprzyjających okoliczności zewnętrznych, niesprzyjających nas samych.
W codzienności boli mnie łokieć. Cholernie boli. To zapewne wynik ponadprzeciętnej ilości kilometrów nakręconych na Motórze właśnie. Nakręconych głównie w korkach, między samochodami gdzie ciągłe i równocześnie operowanie manetką gazy i dźwignią hamulca dać może nieźle w kość. A, że dodatkowo jakiś czas temu oberwałem w tenże łokieć bokenem, po czym całkiem niedawno tymże łokciem przywaliłem ostro w futrynę jak ostatnia fajtłapa to to, że boli nie ma co dziwić.
W noc z 30 lipca na 31 lipca nawiedził mnie nocny gość. I może mógłbym przejść nad tym do porządku dziennego, mógłbym powiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają, mógłbym pomyśleć, że to zwykła sprawa, dla mnie to jednak nie jest zwykła sprawa. Zwłaszcza gdy wspomnę w noc z 31 lipca na 1 sierpnia dwa lata temu kiedy to nawiedził mnie gość taki sam. I może mógłbym powiedzieć, że to zwykły przypadek, może wyjątkowy zbieg okoliczności jednak mi nie daje to spokoju. Tym bardziej, że ostatnimi czasy jakoś tak mnie naszło wspomnienie gościa sprzed dwóch lat, wspomnienie z refleksją – kurde, jakie to było dziwne. No więc teraz mam dziwne podwójnie.
No i na koniec, po euforii powrotu i powrotu zauroczenia Motórem w ubiegłą soboto niedzielę dopadła mnie słabość. Nie lubię takich dni – zresztą kto lubi. Wstajesz rano i od samego wstania nie masz siły, nie masz entuzjazmu, wszystko cię wkurwia. Rzeczy lecą ci z rąk, przewracają, zaczepiają, giną, zawodzą. Wszystko czego wówczas pragniesz to skończyć to wszystko. Mimo słońca za oknem, mimo względnego spokoju, mimo że kosmici z Moto GP wrócili do ścigania – wszystko czego chcesz to zakończyć to wszystko. I o ile kiedyś może i bym to zakończył – teraz, po tym co przeszedłem, mając świadomość, że żyję mimo tych przejść – zły, bo zły – zdegustowany, bo zdegustowany – po prostu przeczekuję i żyję dalej. Teraz w takich chwilach myślę o Warszawskich Powstańcach. O tym co oni musieli mieć w głowach, w tych trudnych chwilach co musieli myśleć. Gdy po euforii i radości przyszła chwila klęski, chwila upokorzenia, chwila rozpaczy. I teraz, wsiadłem w pociąg, pojechałem do ukochanej Warszawy by w ciszy i zadumie oddać Im cześć. I już nie raz o tym wspominałem, nie raz się temu dziwiłem. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale za każdym gdy zaczną wyć syreny, zaczną bić dzwony zaczynam tak płakać, mieć tak oczy pełne łez, że aż dziw. A teraz, gdy stałem na Placu Zamkowym płakałem jak nigdy wcześniej. To był istny potok łez. Potok nie do opanowania. Bardzo to dziwne. Nawet teraz, gdy to piszę, po moich policzkach spływają łzy.
Tyle.
P.S. Notka pisana w pociągu powrotnym.
A ostatnią drogą nad morze tak sobie daliśmy w kość z Motórem jadąc przez Brodnicę i Malbork jak nigdy wcześniej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
W życiu bym nie pomyślała, że relacje z motórem można takie pięknie i trafnie porównać do przyjaźni. Świetnie to ująłeś.
OdpowiedzUsuńA te łzy... Świadczą tylko o Twojej dużej wrażliwości, która mnie absolutnie w Twoim przypadku nie dziwi.
No i co to za wizyta nad morzem bez zdjęcia dla mnie? Ja wiem, że system kontroli szwankuje, z mojej winy niestety, ale tradycja się domaga realizacji!