sobota, 5 maja 2018

Ścieżka 496 Do przodu

Pisałem ostatnio, że mam wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale chyba z nią poczekam jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Potem napisałem, że chyba poczekam i trzy. Cóż. Poczekam i cztery. Choć nie powiem – notka egzystencjalna już tuż tuż, zaczynam czuć jej potrzebę. Szkoda jednak marnować czas na notki egzystencjalne gdy codzienność taka piękna. Piękna jest codzienność. Takiego majowego to nie pamiętam jak żyję. Tzn pamiętam. Pamiętam jeden, taki kiedy to byliśmy w tym czasie w Krynicy, było tak ciepło, cieplej nawet niż teraz, że się w morzu kąpaliśmy. Ale to odległe czasy – bardzo odległe. Ostatnie majowe z reguły były, delikatnie mówiąc – kiepskie. Ten jest super. Słonko świeci, jest ciepło – czego chcieć więcej. Może tylko ten wiatr, taki trochę może za duży. Ale z drugiej strony? Z drugiej strony dodaje temu słońcu, temu ciepłu tej wspaniałej, tej wyjątkowej magii. Magii nadmorskiej. Nawet gdy idziesz do sklepu. Idziesz do sklepu, idziesz do tego sklepu co zawsze, idziesz drogą co zawsze, a jednak gdy idąc mrużysz oślepiane słońcem oczy, gdy czujesz ten chłodny powiew chłodzący rozgrzane ciało, to zaczynasz widzieć zupełnie inną drogę. Drogę w sosnowym lesie, drogę w której jeszcze tylko musisz przejść wydmę, wydmę pełną piasku na której zdejmujesz buty. I jeszcze tylko zaraz poczujesz na gołych stopach ukłucia miliona sosnowych szpilek, jeszcze tylko idąc na palcach sycząc co chwila po omijasz setki korzeni i już za chwilę wyjdziesz, już za chwilę oczom twoim ukarze się niebieski bezmiar. Albo gdy biegniesz. Biegniesz, słońce zachodzi na czerwono, asfalt rozgrzany, ciało rozgrzane, oddech ciężki, niby normalny bieg, a jednak ten chłodny wiatr, przez ten wiatr wydaje się, że biegniesz gdzieś indziej. Gdzieś gdzie piach osuwa się pod stopami, gdzieś gdzie fale szumią i rozkosznie chłodzą twoje stopy. Tak, ten wiatr dodaje magii. Można poczuć tą nadmorską magię. Może to taki wstęp do nadchodzących już za tydzień wojaży? Bo będzie chyba wiało od Atlantyku :)? Ale to dopiero za tydzień. Teraz to trochę żal, że jednak byłem tu gdzie byłem. Można było poczuć ten klimat naprawdę. Wyrwać się, pojechać, posiedzieć na pasku, popatrzeć na bezmiar błękitu, porozmyślać. No nic, jeszcze przyjdzie czas. Przynajmniej pobiegałem. Od ubiegłej soboty do dzisiaj przebiegłem 81,5 km i zajęło mi to 7,5 godziny. I biegało się dobrze. Tylko w czwartek nie wytrzymałem. Nie wytrzymałem choć biegłem z wiatrem. Nie wytrzymałem i na 6 km musiałem się zatrzymać. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że jednak upał był straszny, a i po wtorku nie do końca do siebie doszedłem. Bo we wtorek całkiem przypadkiem załapałem się do roboty. Jak to mówią: robota głupiego szuka. Ja to jednak mogę powiedzieć raczej: że głupi er szuka roboty. To znalazłem. Inna sprawa, że pomagać lubię i z wielką przyjemnością pomogłem cioci przy porządkowaniu jej dopiero co rozebranego garażu. Lubię taką fizyczną robotę. Kiedyś u babci Heni było rąbanie drzewa. Nie ma już jednak ani babci ani rąbania. No więc pomogłem cioci. Potem sobie pobiegłem mocną dychę i nie wiem, czy to z tego zmęczenia czy jak ale cholernie nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, budziłem co chwila, a że w środę musiałem iść do roboty, wstać o 5, to ni trochę nie odpocząłem. Męczyłem się środę całą i z niewyspania i ze zmęczenia. To się odbiło na czwartkowym bieganiu. Jedna ciekawa sprawa, bo jak już tą przerwę sobie na tym 6 km zrobiłem, i jak później pobiegłem dalej, już delikatnie, już spokojniej to pod koniec biegu poczułem, i było to odczucie bardzo wyraźne, jestem w stanie dokładnie określić moment kiedy to się stało, jak wracają mi siły. To było bardzo ciekawe. Tak jakby coś uleciało, coś wyparowało i jakbym wrócił do siebie. Tak więc obecnie jest w porządku. Choć dzisiaj poczułem już w nogach te 80 km. Wyraźnie zaczęły mnie boleć. Czuję te 80 km w kościach. Czuję też w nogach swędzenie. Bo podczas tej wtorkowej pracy, tak pod koniec pojawiły się meszki. Udawałem twardziela i starałem się je ignorować. Niestety, pogryzły mi łydki strasznie, mam je teraz w czerwone rany. I choć minęło już dni parę swędzi jak cholera. Co to za cholerne meszki? Gryzą aż do krwi. Chyba już nawet komary wolę. Te to przynajmniej słychać i można zawczasu ubić. Z bóli to mam jeszcze ból nosa. Dokładnie tydzień temu dostałem w niego centralnie, aż coś chrupnęło. I choć nie zemdlałem, choć farba nie poleciała to nadal mnie boli. Chyba niski mam próg bólu na twarzy. Zawsze sobie myślę, jak to możliwe, że ci wszyscy filmowi bohaterowie tak się okładają po ryjach, a potem nic nie widać, a potem żyją, zachowują się, funkcjonują jak gdyby nigdy nic. U mnie to chyba brak wprawy. Trochę się po ryju w życiu dostało, widać jednak nie tyle by być uodpornionym. Nie tak jak na nogach. Na nogach jestem uodporniony. Tyle co się po piszczelach oberwało, tyle co się pokopało z innymi nogami, jeny ileż tego było. To teraz, gdy nawet walę się łapką do wyjmowania gwoździ w tenże piszczel, gdy sinieje, gdy krwawi, ja nic nie czuję. Taaak, to jednak brak wprawy, brak wprawy na ryju.
Tyle.
Acha, Rumak wyciągnięty, pierwszych parę km zaliczone, jutro walimy na stolicę.
I jedno jeszcze. Ależ ta Wenus świeci. No niesamowita jest. Muszę ją przyuważyć gdzie znika, bo jakoś mi tak znikała niepostrzeżenie gdym na chwilę odwracał wzrok.
Esencja wyprawy nad morze by Czesiu. To tak właśnie jest, dokładnie tak. Już niedługo ... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz