Pisałem
ostatnio, że mam wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale
chyba z nią poczekam jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Potem
napisałem, że chyba poczekam i trzy. Cóż. Poczekam i cztery. Choć
nie powiem – notka egzystencjalna już tuż tuż, zaczynam czuć
jej potrzebę. Szkoda jednak marnować czas na notki egzystencjalne
gdy codzienność taka piękna. Piękna jest codzienność. Takiego
majowego to nie pamiętam jak żyję. Tzn pamiętam. Pamiętam jeden,
taki kiedy to byliśmy w tym czasie w Krynicy, było tak ciepło,
cieplej nawet niż teraz, że się w morzu kąpaliśmy. Ale to
odległe czasy – bardzo odległe. Ostatnie majowe z reguły były,
delikatnie mówiąc – kiepskie. Ten jest super. Słonko świeci,
jest ciepło – czego chcieć więcej. Może tylko ten wiatr, taki
trochę może za duży. Ale z drugiej strony? Z drugiej strony dodaje
temu słońcu, temu ciepłu tej wspaniałej, tej wyjątkowej magii.
Magii nadmorskiej. Nawet gdy idziesz do sklepu. Idziesz do sklepu,
idziesz do tego sklepu co zawsze, idziesz drogą co zawsze, a jednak
gdy idąc mrużysz oślepiane słońcem oczy, gdy czujesz ten chłodny
powiew chłodzący rozgrzane ciało, to zaczynasz widzieć zupełnie
inną drogę. Drogę w sosnowym lesie, drogę w której jeszcze tylko
musisz przejść wydmę, wydmę pełną piasku na której zdejmujesz
buty. I jeszcze tylko zaraz poczujesz na gołych stopach ukłucia
miliona sosnowych szpilek, jeszcze tylko idąc na palcach sycząc co
chwila po omijasz setki korzeni i już za chwilę wyjdziesz, już za
chwilę oczom twoim ukarze się niebieski bezmiar. Albo gdy
biegniesz. Biegniesz, słońce zachodzi na czerwono, asfalt
rozgrzany, ciało rozgrzane, oddech ciężki, niby normalny bieg, a
jednak ten chłodny wiatr, przez ten wiatr wydaje się, że biegniesz
gdzieś indziej. Gdzieś gdzie piach osuwa się pod stopami, gdzieś
gdzie fale szumią i rozkosznie chłodzą twoje stopy. Tak, ten wiatr
dodaje magii. Można poczuć tą nadmorską magię. Może to taki
wstęp do nadchodzących już za tydzień wojaży? Bo będzie chyba
wiało od Atlantyku :)? Ale to dopiero za tydzień. Teraz to trochę
żal, że jednak byłem tu gdzie byłem. Można było poczuć ten
klimat naprawdę. Wyrwać się, pojechać, posiedzieć na pasku,
popatrzeć na bezmiar błękitu, porozmyślać. No nic, jeszcze
przyjdzie czas. Przynajmniej pobiegałem. Od ubiegłej soboty do
dzisiaj przebiegłem 81,5 km i zajęło mi to 7,5 godziny. I biegało
się dobrze. Tylko w czwartek nie wytrzymałem. Nie wytrzymałem choć
biegłem z wiatrem. Nie wytrzymałem i na 6 km musiałem się
zatrzymać. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że jednak upał był
straszny, a i po wtorku nie do końca do siebie doszedłem. Bo we
wtorek całkiem przypadkiem załapałem się do roboty. Jak to mówią:
robota głupiego szuka. Ja to jednak mogę powiedzieć raczej: że
głupi er szuka roboty. To znalazłem. Inna sprawa, że pomagać
lubię i z wielką przyjemnością pomogłem cioci przy porządkowaniu
jej dopiero co rozebranego garażu. Lubię taką fizyczną robotę.
Kiedyś u babci Heni było rąbanie drzewa. Nie ma już jednak ani
babci ani rąbania. No więc pomogłem cioci. Potem sobie pobiegłem
mocną dychę i nie wiem, czy to z tego zmęczenia czy jak ale
cholernie nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok,
budziłem co chwila, a że w środę musiałem iść do roboty, wstać
o 5, to ni trochę nie odpocząłem. Męczyłem się środę całą i
z niewyspania i ze zmęczenia. To się odbiło na czwartkowym
bieganiu. Jedna ciekawa sprawa, bo jak już tą przerwę sobie na tym
6 km zrobiłem, i jak później pobiegłem dalej, już delikatnie, już
spokojniej to pod koniec biegu poczułem, i było to odczucie bardzo
wyraźne, jestem w stanie dokładnie określić moment kiedy to się
stało, jak wracają mi siły. To było bardzo ciekawe. Tak jakby coś
uleciało, coś wyparowało i jakbym wrócił do siebie. Tak więc
obecnie jest w porządku. Choć dzisiaj poczułem już w nogach te 80
km. Wyraźnie zaczęły mnie boleć. Czuję te 80 km w kościach.
Czuję też w nogach swędzenie. Bo podczas tej wtorkowej pracy, tak
pod koniec pojawiły się meszki. Udawałem twardziela i starałem
się je ignorować. Niestety, pogryzły mi łydki strasznie, mam je
teraz w czerwone rany. I choć minęło już dni parę swędzi jak
cholera. Co to za cholerne meszki? Gryzą aż do krwi. Chyba już
nawet komary wolę. Te to przynajmniej słychać i można zawczasu
ubić. Z bóli to mam jeszcze ból nosa. Dokładnie tydzień temu
dostałem w niego centralnie, aż coś chrupnęło. I choć nie
zemdlałem, choć farba nie poleciała to nadal mnie boli. Chyba
niski mam próg bólu na twarzy. Zawsze sobie myślę, jak to
możliwe, że ci wszyscy filmowi bohaterowie tak się okładają po
ryjach, a potem nic nie widać, a potem żyją, zachowują się,
funkcjonują jak gdyby nigdy nic. U mnie to chyba brak wprawy. Trochę
się po ryju w życiu dostało, widać jednak nie tyle by być
uodpornionym. Nie tak jak na nogach. Na nogach jestem uodporniony.
Tyle co się po piszczelach oberwało, tyle co się pokopało z
innymi nogami, jeny ileż tego było. To teraz, gdy nawet walę się
łapką do wyjmowania gwoździ w tenże piszczel, gdy sinieje, gdy
krwawi, ja nic nie czuję. Taaak, to jednak brak wprawy, brak wprawy
na ryju.
Tyle.
Acha,
Rumak wyciągnięty, pierwszych parę km zaliczone, jutro walimy na
stolicę.
I
jedno jeszcze. Ależ ta Wenus świeci. No niesamowita jest. Muszę ją
przyuważyć gdzie znika, bo jakoś mi tak znikała niepostrzeżenie
gdym na chwilę odwracał wzrok.
Esencja
wyprawy nad morze by Czesiu. To tak właśnie jest, dokładnie tak. Już niedługo ... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz