Pisałem
ostatnio, że mam
wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale chyba z nią poczekam
jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Chyba poczekam i trzy. Bo mam
wprawdzie w głowie tą notkę ale jakoś tak pisać notek
egzystencjalnych mi się nie chce. Może przesyt w sobie już lekki
mam tego ciągłego szukania sensu życia? Może nie chce mi się już
myśleć o tym jak żyć by żyć godnie? Może już dość mam tego
rozpamiętywania ran? Może zmęczony już jestem? Może. Tak więc z
egzystencjalną poczekam. Dzisiaj napiszę ponownie coś takiego o
codzienności. Dzisiaj – nie wczoraj. Wczoraj nie napisałbym nic.
Jak już dzień dobiegał końca jarnąłem się, że byłem w parku.
Niby nic. a było to jak odkrycie Ameryki. Zdałem sobie sprawę z
tego, że to jeden z takich dni. Takich dni, że niby wszystko w
porządku, niby robię wszystko jak zawsze, a jednak jakimś dziwnym
trafem w swoich ścieżkach trafiam do parku. Trafiam do parku,
siadam na ławeczce i myślę o niczym. Tzn nie o niczym, a tak
naprawdę o tym co ja tu robię. Tzn nie w parku, a tu – na ziemi.
I pod koniec dnia wczorajszego sprawę zdałem sobie, że zawsze tak
jest. Zawsze w takie niby zwykłe dni, dni pełne zwykłych sprawa,
dni jak zawsze, w takie dni jak wczorajszy jakimś dziwnym trafem
trafiam do parku. Jakby jakaś dziwna moc mnie tam prowadziła.
Dlatego też wczorajszego wieczoru nie byłem w stanie napisać nic,
kompletnie nic. Wczorajszego dnia dopadły mnie wątpliwości,
dopadła mnie słabość. Słabość duchowa, ale i słabość
fizyczna. Wczorajszego popołudnia, gdy biegłem dobrze znaną trasą,
biegłem nie myśląc gdzie biegnę, bo przecież znam każdy kamień,
każdą kempę trawy, każdą chodnikową płytę, wczorajszego
popołudnia biegnąc dobrze znaną trasą, czas miałem pomyśleć,
że to chyba mnie dyskredytuje. To mnie właśnie chyba dyskredytuje
z szukania wspólnego życia z kimś innym. Takie dni. Właśnie
takie dni były chyba zresztą przyczyną rozpadu mojego
„poprzedniego” życia. Takie dni gdy na pytanie - co ci jest? -
potrafiłem odpowiedzieć tylko – nic. Nic, chociaż widać, że
jednak jest coś nie tak. Ale co miałbym powiedzieć skoro sam nie
wiem co? Po prostu wstaję inny, słaby, zrezygnowany,
nieobecny. Wstaję i nawet biegać mi się nie chce. Biegnę
wprawdzie, ale biegnę na siłę, biegnę bez radości, biegnę
słabym wynikiem. Nie mogę więc nikogo tym obarczać. Nikogo męczyć
tym nie mogę. Takimi dniami. Nie ma nikogo kto potrafiłby to
zrozumieć, kto potrafiłby to przetrzymać, kto nie zwariowałby
przy okazji. Sam tego nie rozumiem. Zresztą gdyby nawet był ktoś taki, to na stan
dzisiejszy, na dzisiejszy stan, nie miałbym odwagi przyznać się do
tej słabości. Odwagi nie miałbym okazać bezsilności, okazać
zagubienia w tym zwariowanym, bądź co bądź, świecie. Bo ja –
silny – być muszę. I dzisiaj silny już jestem. Dzisiaj biegłem
już normalnie. Tylko co to znaczy normalnie? Ja już nie wiem co
znaczy – biegać normalnie w moim przypadku. Tydzień temu
napisałem, że cytuję … i
jeżeli miałbym być konsekwentny to jutro przebiec powinienem ze
średnią 5:02. Czy
byłem konsekwentny? Nie, nie byłem. Dziwne ale nie byłem. Bo
przecież ja jestem konsekwentny do bólu. A tydzień temu o te pore
nie byłem. Tydzień temu o te pore tą dyszkę tradycyjną nie
przebiegłem ze średnią 5:02, ja ją kurde blaszka przebiegłem ze
średnią 4:56!!!!!!! Było wprawdzie z wiatrem, to jednak nie
zmienia faktu, że jest to wynik najlepszy w historii. To wynik
wybitny. To pierwsza dyszka poniżej 52 minut, to pierwsza dyszka ze średnią z 4 z przodu. Co więc znaczy w moim
przypadku: biegać normalnie? Co znaczy gdy dzisiejszą piętnastkę
przebiegam ze średnią 5:32, i to pod wiatr. To też najlepsze 15 km
w historii - ostatnią piętnastkę biegałem dokładnie rok temu –
więc raczej długa przerwa. Przecież jeszcze niedawno tradycyjne
dychy w tym tempie były wynikiem lepiej niż dobrym. A teraz robię
wyniki takie na 15? Dziwne to wszystko. Naprawdę dziwne. Gdy tak
siadam, gdy myślę o tym moim bieganiu to zastanawiam się, że
jakieś to takie nierealne, jakieś takie niemożliwe. Myślę, że
za szybko to jakoś, tak jakoś z nienacka, jakoś tak
niespodziewanie. Gdzie się zatrzymasz erze? Co mnie zatrzyma? Jak
biegłem tą dychę rekordową to gdzieś tak na 8 kilometrze
refleksja mnie dopadła, czy zatrzymał bym się, na tym kilometrze
ósmym widząc cycki? Czy cycki byłby w stanie mnie zatrzymać? A
teraz pomyślałem sobie, czy biegłym szybciej wiedząc, że cycki
czekają na mecie? Oczywiście, że tak, oczywiście, że biegłbym
szybciej. Tego to jestem akurat pewien, nie ma co. A po biegu dzisiejszym inne zdarzenie napełniło mnie
radością. Dzisiaj, gdy tak sobie biegłem, biegłem pod ten wiatr,
biegłem te 15, biegłem patrząc na chmurki, patrząc na niebieskie
niebo, nawet przez chwilę nie myślałem o deszczu. Tym bardziej, że
prognozy, te które patrzyłem, nic o deszczu nie wspominały. I gdy
dobiegłem, gdy zdjąłem koszulkę, gdy odsapnąłem, zerwała się
ni stąd ni zowąd potężna nawałnica. Ale jaka. Potężna. Z
wiatrem, z masą deszczu, z gradem nawet. Kurcze, jakie to miłe, że
niebo poczekało z tym całym bałaganem. Poczekało aż dobiegnę.
Tak jakby ktoś wstrzymywał wajchę, wstrzymywał jeszcze te
dodatkowe pół godziny tych dodatkowych pięciu kilometrów.
Poczekajcie aż er dobiegnie. Kurcze no – ależ to miłe.
Niesamowicie. Dziękuję - powiedziałem temu komuś kto tą wajchę
wstrzymywał patrząc przez okno. Lubię takie akcje, takie akcje
pozwalają wierzyć, że nie jestem obojętny temu komuś.
I
na koniec. W „poprzednim” życiu miałem dwa koty. Jednego
rasowca i jednego dachowca ze śmietnika. Ten ze śmietnika był
niezwykłą przylepą. Powiedzenie, że można zagłaskać kota na
śmierć, w przypadku tego dachowca nic nie znaczy. To raczej on
zamęczał człowieka na śmierć, zamęczał tym swoim przylepstwem.
Z Małym, bo tak się zwał ( ja go tak ochrzściłem ), zwanym
tudzież Maluszkiem, Malinkowym czy też Malinkiem porozumiewało się
za pomocą wyrazu „ka”. Mały nie miauczał, Mały wydawał się
z siebie ciągłe „ka”. Malinkowe „ka” oznaczało wszystko. I
tak się też porozumiewaliśmy. I szło to nam nawet dobrze. Bo z
Malinkiem lubiliśmy się bardzo. Nawet mimo tego jego ciągłego
przylepiania się do najmniejszej choćby części człowieczego
ciała. No więc Malinek został w ubiegły piątek o godzinie 10
czasu lokalnego uśpiony. Ostatnimi czasy podobno nie jadł już, nie
chodził, siedział skulony w kącie. Ten pełny zawsze energii
Malinkowy. I tak sobie pomyślałem, że może to z tęsknoty za mną.
He – nawet tak to sobie tłumaczę. Tak szybko się posypał.
Przecież był taki młody, taki radosny. Wiem, że bardzo dużo
sobie dodaję, że wyolbrzymiam swoją osobę, że to prymitywne, że egoistyczne ale myślę, że
Malinkowy tęsknił. Tak zresztą jak i ja tęskniłem. Jeny jak ja
za nim tęskniłem. Ileż to razy patrzyłem pod nogi czy go
przypadkiem nie ma, czy nie ładuje się tyłkiem przed moje kroki,
niestety nigdy już tam go nie było. Teraz już nie będzie na
zawsze. Może stąd ta moja nieoczekiwana wizyta w parku sobotnia?
P.S.
Kurde przecież to notka egzystencjalna jest. Ja jestem jednak
niereformowalny.
w Lublinie też dzisiaj wieczorem była burza. nawet po basenie włosów już nie dosuszałam, bo... i tak bym zmokła. jeszcze jakąś dziewczynę podwiozłam kawałek na przystanek, bo by biedaczka prędko do domu nie wyszła. a tak mocno lało, że musiałam trochę przemyśleć trasę wjazdową na moje osiedle, bo niektóre ulice były nieprzejezdne.
OdpowiedzUsuńa moja kicia jest niedotykalska. niekiedy tylko w swej łaskawości położy mi się na kolanach...