sobota, 26 października 2019

Ścieżka 575 Do przodu

To nie był jakoś szczególny dzień. Dzień szczególny pod względem jego nieszczególności. Ani nikt mnie szczególnie nie dojechał, ani nic mi szczególnie nie odjechało, ani nic szczególnie nie spie...łem. Taki dzień zwykły. Jednakowoż gdy wysiadłem z pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie gdzieś tam w środku nurtowało. Może to był ten moment, moment z którego nie zdaję sobie nigdy sprawy, kiedy to suma tych małych szpileczek, jakichś potknięć osiąga swoje maksimum i się najzwyczajniej ulewa. Bo to chyba tak jest, czasami człowiek nie wie dlaczego taki wkurwiony, dlaczego wszystko go drażni. Tak nie wie dlaczego. A to dlatego, że tam gdzieś tam w podświadomości zbiera te małe szpileczki, te drobne smutki. Wydaje się, że były nieważne, że przeszły, że w sumie nic nie znaczyły. Ale kurde są, gdzieś tam są / zostają. My lecimy dalej, my w swoim zabieganiu o nich zapominamy, my nie mamy czasu na ich rozpatrywanie. A kiedyś w końcu przychodzi dzień w którym się ulewają. Mi się ulało tamtego nie jakoś szczególnego dnia. Więc gdy wysiadłem z pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie gdzieś tam w środku nurtowało. Swoją trasą, trasą którą mógłbym chodzić już z zamkniętymi oczyma poczłapałem w ty rozdrażnieniu do domu. Na trasie tej mam takie jedno skrzyżowanie. Zazwyczaj przechodzę na nim na lewą stronę, a dopiero potem na drugą stronę ulicy w poprzek. W sumie robię tak zawsze, to ze względu na fakt, że sygnalizacja na tym skrzyżowaniu tak jest skonfigurowana, że światło czerwone świeci się dużo dłużej na tej poprzecznej ulicy niż na tej wzdłuż której idę. Jednakowoż dnia tego nieszczególnego światło na ulicy w poprzek zapaliło się na zielono dokładnie wtedy gdy doszedłem do skrzyżowania. Skorzystałem, przeszedłem pośpiesznie. I już się rozpędziłem by iść dalej prosto, z myślą na prawo przejdę sobie gdzieś po drodze, gdy to nie wiem dlaczego, nie wiem jak i nie wiem co, ale coś mnie cofnęło. Tak aż, że jakbym zawinął się na prawej nodze, jakbym odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę, przejdź tu. No więc przeszedłem. W tamtym momencie zbytnio się nad tym nie zastanawiałem, ot zwykła sprawa, i tak musiałem na tą drugą stronę przejść. I gdy tak szedłem, po przejściu paru metrów do moich uszu dobiegł odgłos tłuczonej butelki. To z takiej mordowni którą mijam po drodze. Taki jeszcze relikt dawnych czasów, żaden tam pub, żadna tam pijalnia – zwykła mordownia. Na szczęście otoczona dość gęstą roślinnością miejską więc nie za bardzo przeszkadzająca przechodniom. I generalnie raczej nikt tamtą stroną nie chadza, nie chadzam i ja – i nie to, że ta mordownia, po prostu drugą stroną jest wygodniej. Idę więc tą drugą stroną, idę i słyszę odgłos tej tłuczonej butelki. Spoglądam w tamtym kierunku. Po chwili w wyjściu z mordowni pojawia się gość, wyłania się zza tej gęstej miejskiej roślinności. Wyszedł i poszedł w kierunku z którego ja szedłem. Nie będę mówił co pomyślałem gdy go ujrzałem, raczej nie powinienem, ale pomyślałem – kolejny kurwa chwast. On poszedł lewą stroną ulicą w kierunku z którego ja nadszedłem, ja swoją prawą stroną poszedłem w kierunku domu. I nie wiem ile przeszedłem, nie wiem ile czasu minęło, ale po jakiejś chwili z zadumy wyrwała mnie olśniewająca myśl. Przecież – kurde – gdyby mnie to coś nie wiem dlaczego, nie wiem jak i nie wiem co, nie cofnęło na skrzyżowaniu chwilę wcześniej to właśnie chwilę temu byśmy na siebie wleźli. Nie chcę tu wysnuwać jakichś nie wiadomo jak złowieszczych przypuszczeń ale pomyślałem sobie, że gdybym nie przeszedł na tą drugą stronę, spotkanie to skończyło by się śmiercią moją, śmiercią jego – jedno jest pewne, na pewno moimi kłopotami. A dniem tym był wtorek. A dziś refleksję mam – ile to razy człowiek wraca do domu, wraca zmęczony, wraca zły, a nie zdaje sobie sprawy, że to cud w sumie, że wrócił. Ileż to razy rozpatrywałem tu kwestie jakie to niesamowite, że ludzie spotykają się w niesamowitych okolicznościach, a w sumie nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że w sumie ileż to razy czegoś nie spotkałem. Ileż to razy Opatrzność czy też Anioł Stróż cofnął mnie z drogi, odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę, przejdź tu – szepnął. Może to kwestia przypadku, zbiegu okoliczności ja jednak wierzę w swojego Anioła Stróża. Jednym z największych moich pragnień jest spotkać Go kiedyś. Jeny, ileż ja mu zawdzięczam, ileż razy mnie uchronił. Codziennie się do Niego modlę. Na pewno się kiedyś spotkamy. Jak nie w tym życiu, to w następnym. Chcę Go przytulić.
                                      Aniele Boży, Stróżu mój.
                                     Ty zawsze przy mnie stój,
                        Rano, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy,
                                     Strzeż duszy, ciała mego,
                              I zaprowadź mnie do żywota wiecznego,
                                                Amen.

W codzienności tak pięknego i ciepłego października nie pamiętam jak żyję. Jest niesamowity i wyśmienicie rekompensuje niedociągnięcia września który, mnie osobiście, zawiódł. To chyba tylko ze względu na ten piękny październik, na tą niesamowitą ilość słońca nadal się tak dobrze trzymam psychicznie.
Czego nie mogę powiedzieć o formie fizycznej. W środę zwyczajową dyszkę przebiegłem pół żywy, a dzisiaj nie dałem rady – musiałem przerwać na kilometrze siódmym. Martwi mnie to.
Wczoraj poszedłem na Jokera. Tak się ludzie zachwycają, tak pieją to poszedłem. Jedno jest pewne – pełna sala – czegoś takiego nie widziałem już dawno. Jedno jednak bez zmian, czy to sala pełna czy niepełna, zawsze ktoś się znajdzie z zapasem żarcia na cały seans. Sam film – nic specjalnego – w moim prywatnym rankingu słabszy od Ad Astra. Co nie zmienia faktu, że Phoenix w roli głównej genialny. Jedna jednak rzecz - taka scena gdy mały człowiek ( karzeł ) nie może sięgnąć do łańcucha na drzwiach gdy próbuje uciec. Scena potworna, jego kolega leży w kałuży krwi z roztrzaskaną czaszką, a połowa sali rży ze śmiechu., bo karzeł nie dosięga do łańcucha. Pewnych zachowań czasami nie rozumiem.

2 komentarze:

  1. sie nie wycięło;)
    lewa w górę Eru...

    OdpowiedzUsuń
  2. dni, w których irytacja sięga zenitu, nie wiedzieć skąd i dlaczego, w których każda pierdoła, najmniejszy drobiazg, powodują zgrzyt zębów, nie są mi obce. czasami mogę zwalić to na PMS, a czasami na to, ze jestem kobietą, więc histeryzuję ;)) (to żart- rzecz jasna)
    jednak racja. drobiazgi, które uwierają, a które wydaja się gdzieś tam ulecieć, tak naprawdę jeśli ubodły duszę, to zadrami w niej siedzą. i tak sobie siedzą i się tłoczą, jak pacjenci w przychodni w sezonie grypowym a później bach. wylewają się w takie dni, w których wszystko irytuje i złości. i dobrze. jeśli nikomu w tej wściekłości nie robimy krzywdy, to ok. jeśli tylko wyżywamy się na szafkach, którymi trzaskamy, to w porządku. jeśli tylko wyładowujemy emocje, biegając, to fajnie. bo trzymanie wszystkiego w sobie nie jest dobre.
    więc dni, w których drażnią nas pierdoły chyba tez muszą po prostu być.
    ps. październik się kończy i pogoda do uwodzenia chyba także. i choć mnie nie przeszkadza trochę gorsza aura, to wiem, ze nie każdy dobrze się czuje w jesień, w którą niebo płacze deszczem, a zmrok spada na miasto zbyt wcześnie.

    OdpowiedzUsuń