Dokładnie
tak. Ja tu na oszukane 20 km się porywam a wam ciężko cycków
pokazać? Cóż to takiego podnieść koszulkę na chwilę. Ja tam
biegł będę pewnie dobre dwie godziny. Łep mi pęknie, łydki
eksplodują, płuca wydadzą tchnienie ostatnie a serce się zatrzyma
a Wam bluzki się nie chce podciągnąć do góry. To … to jak nie to nie, a zresztą nie
powiem co, tam na górze jest powiedziane.
A
tak na poważnie to wróciłem w czwartek o 23. Ostatnie 2 godziny
jechałem na kwadratowo. To naprawdę jest walka. Zmęczenie po 6
godzinach jazdy, chłód który zaczyna dokuczać, ciemność i
oślepiające światła z naprzeciwka, to wszystko powoduje, że
ostatnie 150 km to naprawdę walka, to naprawdę branie zakrętów na
kwadratowo. I nie wiem co w tym jest ale ile razy bym nie wracał
zawsze przerażeniem mnie napawa jazda między Pułtuskiem a
Wyszkowem. No nie wiem co w tym odcinku jest takiego dziwnego, wiem
jednak, że ile razy bym tamtędy nie wracał zawsze jedna ta myśl
żeby tylko ten kawałek drogi pokonać to dojadę, siedzi mi w
łepetynie. Jak widać znowu się udało. Taka jeszcze ciekawa rzecz.
Jadę tak jadę, wracam tak wracam walcząc z tym zmęczeniem,
chłodem, przeciwnościami i nagle trafiam na opuszczający się
szlaban. Wykorzystuję więc tą chwilę na dłuższy postój.
Zjeżdżam na bok, wyłączam silnik, zdejmuję kask iiii znajduję
się jakby w innym świecie. Cisza i spokój, świerszcze cykają w
trawie, gwiazdy migają na niebie i nic, kompletnie nic się nie
dzieje. Takie dwa światy. Jeszcze chwilę temu szum wiatru, hałas,
niebezpieczeństwo a teraz cisza, spokój, odprężenie. Wystarczy
się zatrzymać i już jesteś w innej rzeczywistości. Wszystko
zależy z jakiej perspektywy patrzysz. Można by
zapytać to po co ta jazda? Jazda daje dużo frajdy, a problem polega
na tym tylko by te minusy nie przysłoniły plusów. Bo sama jazda z
namiotem nad morze i powrót daje mi wiele satysfakcji. To też już
swego rodzaju tradycja, a tradycje, wszelakie, co jak co ale lubię.
Oczywiście pogoda też tradycję kultywuje co oznacza, że w drodze
w tamtą stronę było moczone. Tak nieoczekiwanie odkryłem też
magiczną moc mojego pokrowca. Taką mianowicie, że jak tylko go
zdejmę zaczyna padać. W dniu kiedy wyjeżdżałem ( niedziela )
mnie to olśniło. Rano chmury wisiały nad miastem szare. W sumie
też i miało tak być wg zapowiedzi. Ale szare takie z których
raczej padać nie powinno było. Zniosłem więc pierwszą partię
majdanu do zapakowania, zdjąłem pokrowiec i, i jak tylko go zdjąłem
pojawił się deszcz. Zamocowałem co miałem zamocować i wracając
po resztę pomyślałem co ma moknąć, przykryję to z powrotem. No
i wówczas, tak właśnie, deszcz ustał. Nawet słońce się
przedzierać zaczęło. Podbudowany tym faktem ruszyłem po drugą część ekwipunku.
Jednak jak tylko zdjąłem go ponownie, ponownie i deszcz wrócił.
Powiem szczerze, wkurzył mnie. Mogłem chociaż jedną drogę w
tamtą stronę mieć na sucho. Rad nie rad ruszyłem. I powiem
szczerze, pierwsze kilkadziesiąt km jechałem kląc pod nosem na co
się da, przede wszystkim na los złośliwy. Na szczęście
wjeżdżając do Wyszkowa przywitało mnie słońce i towarzyszyło
mi już do końca podróży. Na miejscu byłem po 8 godzinach i
przejechaniu 394 km około 20. Rozpisywał się jak było na miejscu
nie będę. Ogólnie powiem, że było super. Spanie na plaży,
kąpiele w morzu, bieganie brzegiem, zachody słońca, rozgwieżdżone
niebo, noce w namiocie – cóż chcieć więcej. I choć
wzruszałem się nie raz, to ani razu nie płakałem. Chyba jestem już
duży – nie płaczę nad morzem. Jeden dzień ( i noc ) mnie jednak
urzekły w szczególności ( a może zadziwiły ? ) tak, że dla
samego siebie opisać muszę. Wtorek 16 sierpnia ( tak apropo to
skojarzyłem teraz, że dwa lata temu pisałem o śnie w którym ta
data padała ). Dzień zaczął się jak zwykle. Chociaż nie jak
zwykle bo na śniadanie zjadłem kiełbaskę z nielegalnego ogniska
na plaży. Ale cała wyjątkowość rozpoczęła się z chwilą gdy
postanowiłem dla sprawdzenia się jak to będzie z 20 km, przebiec
te 20 km właśnie. A tak naprawdę to ta wyjątkowość zaczęła
się od jakiegoś 12 kilometra. Nie będę pisać o tym jakie te 12
km były uciążliwe w słońcu, w piachu, w wodzie, z nachylonym i nierównym
brzegiem, z milionem dzieciaków, ich zamkami i fosami. Ale tak od 12
km, po przebyciu tych wszystkich przeszkód tak jakbym stracił
świadomość. Tzn miałem ją, ale tak jakby chwilami. Chwilami
natomiast tak jakby mnie nie było. Nigdy wcześniej niczego takiego
nie doznałem. Pewnie dla wielu ludzi to nic dziwnego ale ja nie mam
doświadczeń z dziwnymi substancjami. Dla mnie była to nowość. I
z każdym kolejnym krokiem coraz większa. Dopiero na ostatnim
kilometrze wróciłem całkiem do życia. Ale tylko dlatego,
że byłem tak zmęczony, tak wyczerpany, że co parę metrów
zerkałem na wyświetlacz mojego amerykańskiego urządzenia ile
jeszcze do końca. Padłem. Padłem na piach jak nieżywy. Nawet
wejście do wody nic nie pomogło. Doczłapałem się do namiotu,
wziąłem prysznic i prawdę mówiąc nie wiedziałem co ze sobą
zrobić. Położyć się spać? O 18? To otępienie, te wyłączenia
świadomości wracały co chwila. Może wyjście do ludzi pomoże?
Więc poszedłem na główną ulicę, zjeść coś, pospacerować.
Nie dałem jednak rady. Siadłem na ławce i tym zmęczonym umysłem,
umysłem który nie był w stanie oceniać, szufladkować, doszukiwać
się kłamstwa i obłudy obserwowałem spacerujących. Ci ludzie byli
jakby duchami, jakby zjawami. Byli ale tak naprawdę czy naprawdę
byli? Zdawało mi się, że gdybym wstał, właśnie teraz wstał,
byłbym w stanie przez nich przenikać. Całe te tłumy wydały mi
się takie nierzeczywiste, takie nierealne. Tak jakby były tylko
projekcją mojego chorego umysłu. Czy my, i to nasze życie to
naprawdę istniejemy? Czy to tylko szalony sen wariata? Wariata jak
ja? Wróciłem do namiotu o 22. To był najwyższy czas by się
położyć, by odpocząć. Jednak gdy wracałem po wieczornej
toalecie, gdy spojrzałem w niebo, w te gwiazdy, dopadła mnie
refleksja. Może to i sen wariata, ale czy te gwiazdy nie są piękne?
Czy warto spać gdy tyle ich na niebie? Przecież przez całe lato,
to lato pełne chmur prawie wcale nie było mi dane podziwiać
rozgwieżdżonego nieba. A tak lubię to robić. Jakby nowa siła
wstąpiła we mnie. Idę na plażę. I to chyba naprawdę sen
wariata. Nikt, naprawdę nikt inny jak tylko ja nie był tam o tej
porze. No była przez chwilę grupa dzieciaków które puszczały
lampiony, ale około 23 i one poszły. Zostałem sam. Ja wariat, szum
fal, gwiazdy na niebie i pestki. Leżałem sobie tak wpatrując się
w niebo, szukając spadających gwiazd. Tak koło północy coś mnie
tknęło. Coś mnie tknęło by spojrzeć na wschód. I to, co tam
zobaczyłem, tego nie da się opisać. W pierwszej reakcji nawet się
przestraszyłem. Co za cholerstwo? Coś wielkiego, coś w kształcie
trójkąta, coś intensywnie pomarańczowego tkwiło na wschodzie w
morzu. W czarnym morzu, na tle równie czarnego nieba. To był widok
niesamowity. Widok jak z innej planety. Widok fantasy. Kiedyś kiedyś
parę lat temu spotykałem na ulicach kolesi co na kartce papieru
malowali sprayami przy użyciu gazet, zakrętek i innych badziewi
fantastyczne obrazy. Takie futurystyczne. Tak więc to taki właśnie
był obraz. Z tym, że w realu. Zafascynował mnie ten widok.
Zamarłem urzeczony. Życzę każdemu, naprawdę każdemu życzę by
coś takiego ujrzał. Życzę każdemu by był wariatem co o północy
zamiast spać, gapić się w telewizor, grilować czy skakać przy
disco polo wyszedł będąc nad morzem na plażę i zobaczył coś
takiego. A może nie życzę? Może lepiej być normalnym człowiekiem
i skakać przy disco polo. A tych co skakali było nie mało –
widziałem ich i słyszałem z daleka wracając wówczas z plaży.
Może lepiej nie być wariatem? Może to mi się tylko śniło?
Przecież wszystko to, jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się
takie nierzeczywiste? To był naprawdę niezwyczajny dzień. Jeszcze
tylko zjadłem mirabelek, tych mirabelek które tyle razy mijałem
idąc tam i z powrotem na plażę. Zawsze mnie dziwiły, skąd tu,
nad morzem, w tym sosnowym lesie mirabelki? I zawsze chciałem ich
spróbować. Teraz to zrobiłem. Zjadłem całe mnóstwo, prosto z
ziemi, nawet przez chwilę z obawą czy mi nie zaszkodzą. I jestem
chyba jedynym który zwrócił na nie uwagę, a na pewno jedynym
który je jadł. Całą resztę nad morzem fascynują lody, waty
cukrowe, kebaby, popcorny. Mnie mirabelki.
A
dla równowagi w środę spadł deszcz i cały wieczór spędziłem w
namiocie. Pierwszy taki wieczór zalany deszczem. Deszczem
intensywnym który budził mnie o północy, który w brutalny sposób
kazał zapomnieć o wczorajszym i myśleć o powrocie.
W
rzeczywistości zaś, w rzeczywistości popowrotnej mam kaca. Tzn
wczoraj miałem dużego, dziś już mniejszego. Kaca popowrotnego. Nie mogę się odnaleźć w
szarości dnia. Nie mogę, nie mam siły i chęci wracać do
normalności. To oczekiwanie, to przed, było o wiele przyjemniejsze.
Była cały czas możliwość, perspektywa, radość, że oto już,
już za chwilę, już niedługo, były wyobrażenia i plany. Teraz
jest już tylko wspomnienie, tylko żal, żal że już po. I ta
bolesna prawda, że teraz już tylko szarość, teraz dni krótsze i
chłodniejsze, że następny raz dopiero za rok. A może się wybiorę
jeszcze na dzień? Zobaczę. Na chwilę obecną jest kac popowrotny.
Dzisiaj już wprawdzie mniejszy. Dzisiaj nawet, choć mocno
zaskoczony, pobiłem życiówkę na dyszkę. Nowy rekord to 53:13. W
zestawieniu z wczorajszym wynikiem i wyczerpaniem na piątym
kilometrze to po raz kolejny utwierdza mnie w zadziwieniu od czego w
sumie zależy kolejny dzień. Wczoraj słaby i bezsilny – dziś,
bez żadnej konkretnej przyczyny, silny, twardy i szybki. A wliczając
w wybiegane w sierpniu kilometry tą oszukańczą dwudziestkę co przede mną to na
chwilę obecną mam 150 jak drut – znaczy się rekord z lipca
pobity.
ZAPEWNIEM CIĘ ŻE JAKBYM ŚCIĄgła tę koszulkę ni3e dojechałbyć...nie dojechałbyś nie dobiegłbyć nie dałbyś rady. rozbiłbyś się na jakimś zakręcie i miałabym cię na sumieniu.
OdpowiedzUsuńja zamiast telewizora i discopolo wybrałabym wyjście i pogapienie się na to. ja też jestem nienormalna. a może to otoczenie jest nienormalne.
dla mnie nienormlanie jest gapienie isę w tv i słuchanie discopolo mimo że jestem w mniejszości. dla mnie 90% ludzkości jest nienormalna...
a jeszcze jakbym ja się do tego ściągnięcia dołączyła... nie miałbyś szans! :D
OdpowiedzUsuńJa się zgadzam z Rudzikiem .
OdpowiedzUsuńChoć nie tak w kwestii pokazywania cyckow jak w kwestii ludzkości .
Z doświadczenia wiem że pokazywanie nic nie daje .
Niewiele zmienia a na pewno nie stają się czymś co się czci a wtedy zostaje tylko kac , niedosyt i wieczne pragnienie .
Dziewczyny nie pokazujcie cyckow .
Bardzo się cieszę ze Twoje wakacje z dziwactwami , skubaniem pestek i bieganiem się udały .
Zapewne masz poczucie spełniających się drobnych pragnień a przecież o to w życiu chodzi ;)
Ja się zgadzam z Rudzikiem .
OdpowiedzUsuńChoć nie tak w kwestii pokazywania cyckow jak w kwestii ludzkości .
Z doświadczenia wiem że pokazywanie nic nie daje .
Niewiele zmienia a na pewno nie stają się czymś co się czci a wtedy zostaje tylko kac , niedosyt i wieczne pragnienie .
Dziewczyny nie pokazujcie cyckow .
Bardzo się cieszę ze Twoje wakacje z dziwactwami , skubaniem pestek i bieganiem się udały .
Zapewne masz poczucie spełniających się drobnych pragnień a przecież o to w życiu chodzi ;)