sobota, 11 sierpnia 2018

Ścieżka 517 Do przodu

Chociaż nie raz już przekonałem się na własnej skórze nic to nie zmieniło. Co za czort skusił mnie by pisać ostatnio co napisałem? Co za cholera jasna? To tak jakbym sam się prosił o kłopoty. To tak jakbym igrał z losem. Dnia następnego po napisaniu poprzedniej ścieżki, już z samego rana następnego dnia stało się co się stać miało. Stałem sobie przed sklepową półką, stałem i patrzyłem. Ani się zbytnio spiesząc, ani się zbytnio stresując. Może nawet lekko znudzony. Ja – zajebisty gość. Ja – gość zajebisty. I gdy tak stałem ani się zbytnio śpiesząc, ani się zbytnio stresując nagle mnie jebło. Ale tak jebło, że aż zgiąłem się w pół. Dobrze, że w niedzielny ranek sklep jest pusty, w innym przypadku mogło to wzbudzić niemałe zdziwienie. Jebło mnie potwornie. Przeszywający ból pod prawą łopatką. Wyprostowałem się lekko dla złapania oddechu, na chwilę nawet pomogło, by zaraz potem walnąć ponownie. Z trudem oparłem się o wózek. Dobrze, że był bo w innym razie chyba bym upadł. W czasie gdy ból nie ustawał, w mojej głowie zaczęły piętrzyć się myśli. W mojej głowie zagościł niepokój. W mojej głowie pojawiło się wspomnienie wyczytanego gdzieś kiedyś ostrzeżenia, że przy zawale wcale nie boli serce, że często boli w okolicach ramienia, łopatki. I to budowanie możliwych scenariuszy. Coraz czarniejsze wizje. W końcu strach. Wystraszyłem się nie na żarty. To był największy ból jakiegokolwiek w życiu doświadczyłem. Nie było ich może za wiele ale ten był zdecydowanie największy. I taki z niczego. Taki z zaskoczenia. Takie bez powodu. To wszystko zrodziło we mnie myśl nawet by może wezwać karetkę. Ale ja – karetkę? Nie, nie, nie, to niemożliwe. Gdzieś bym usiadł. Ból nie ustawał, oddechu nie mogłem głębokiego złapać – no nie było dobrze. Chyba nawet spoczęło na mnie kilka zaciekawionych spojrzeń. Nie – nie wezwę karetki. Najwyżej tu padnę, zemdleję, stanie się coś na co wpływu mieć nie będę. Niech się dzieje wola nieba. Zaciskając zęby doszedłem do kasy, sycząc z bólu wyjąłem zakupy na ladę, zapłaciłem, spakowałem i ruszyłem do domu. Nie padłem i nie zemdlałem jednak. Doszedłem, położyłem się i zatopiłem się w myśleniu. Jakie to wszystko ulotne. Jeszcze wczoraj zajebisty gość – dziś kaleka. Nie mogący się ruszyć, nie mogący o siebie zadbać. Nici z planowanej trasy, nici z biegania. I co dalej? Jak wyglądało by moje życie gdyby wyglądało właśnie tak? Czy miałoby jakikolwiek sens? Nie, nie miałaby sensu. Naprawdę wolałbym umrzeć niż żyć bez komfortu sprawnego poruszania się. Boję się takiej perspektywy. I co będzie jutro? Czy wstanę w ogóle, a jeżeli wstanę to czy przeżyję ten dzień bez żadnych takich sensacji? Nie to żebym nie rozmyślał o takich sprawach wcześniej. Ja naprawdę dużo rozmyślam o ulotności istnienia. Dużo rozmyślam o tym, że w sumie to na nic nie mamy wpływu, że niczego nie możemy być pewni. Jednak po ostatniej niedzieli myślę o tym już inaczej. Tak nie tylko czysto teoretycznie ale już tak realnie, tak namacalnie. Już tak z własnego doświadczenia wiem, że możesz być zajebisty wysportowany, sprawny a cię jebnie tak, że się nie podniesiesz. Bez ostrzeżenia i bez powodu. Jebnie i już. Masz pozamiatane. Masz wyrąbane. Wali się cały plan na dzień dzisiejszy, dzień jutrzejszy. Wali się plan na najbliższy tydzień, miesiąc, rok, życie. I gdy jesteś na nieszczęście takim gościem jak ja, gościem żyjącym wg schematu, z każdym zaplanowanym krokiem, każdą przewidywalną minutą to odnaleźć się nie jest łatwo. To tragedia gotowa. I choć minął już tydzień bez mała siedzi mi wspomnienie tamtej chwili cały czas w głowie. A gdyby mnie tak jebło gdzieś indziej. Na ten przykład nad morzem. Jak potem wrócić, jak się zebrać? Nie robiąc sensacji, nie robiąc zbiegowiska. Bo w tym wszystkim jedna jeszcze sprawa mnie przeraża. Być zdanym na kogoś, stać się centrum jakieś sytuacji, jakiegoś zdarzenia, nie być zdanym tylko na siebie. Oj nie. I być problemem, być kłopotem. Oj tak. Niczyim problem być nie chcę. Nikomu kłopotu sprawiać nie chcę.

W rzeczywistości miałem pojeździć w tym tygodniu Rumakiem jednak z wiadomych przyczyn nie pojeździłem. Stoi pod blokiem.
We wtorek nakręcony przez „kochane” koleżanki z pracy udałem się do lekarza z podejrzeniem półpaśca. Oczywiście bez potrzeby. Ale przynajmniej mam zrobione EKG przy okazji z zapewnieniem, że serce jak był wolne tak wolne jest nadal.
Tydzień był ciepły. W piątek czyli wczoraj popadało. Miało być nawet strasznie ale strasznie ominęło moją okolicę. Teraz, wieczorem na zachodzie się nawet przetarło i chyba pogoda wróci – oby.
Nic już nie planuję. Przynajmniej o tym nie mówię. Zwłaszcza tu.
Jutro GP Austrii. A tak było tydzień temu w Brnie. Czyż to nie jest piękne?

P.S. Dzisiaj w sklepie czułem się dość dziwnie. Może nawet tak trochę z duszą na ramieniu czy też łopatce.

1 komentarz:

  1. Jakby Ci się kiedyś tfuuuu zależnośc od kogoś przytrafiła - to miałbyś nawet bardziej uporządkowane życie nic teraz ☺
    Pani opiekunka o 12 , wyjście na spacer raz na dwa dni w określonych godzinach leki na godziny ☺
    Porządek zachowany.
    A tak serio wiem o czym mówisz - tez nie wyobrażam sobie być dla kogoś kłopotem.

    OdpowiedzUsuń