Tak
z kronikarskiego obowiązku. Muszę sobie to zacząć zapisywać
bo niby co roku jadę z tego samego punku A do tego samego punktu B,
i z powrotem z tego wciąż niezmiennego punktu B do niezmiennego
taksamoż punktu A, a za każdym razem wychodzi inaczej, wychodzi
innym czasem, innym kilometrażem. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie
ni krzty spontaniczności. Trzeba zatem to dla zgodności z
horoskopami uporządkować. Tą razą trasa do punktu B poprowadziła
przez Karniewo do Przasnysza gdzie po drodze trochę się pogubiłem,
potem były standardowe Muszaki, Nidzica, Olsztynek, Łukta, Morąg,
Pasłęk w którym zawsze mam jakąś „przygodę” i na końcu Nowy
Dwór Gdański. Wyszło w sumie 431 kam, w czasie 6:45, na miejscu
równo o 19:00, start 12:15. Z powrotem natomiast godzin 5:40
z uwagi raczej na fakt, że większość trasy poleciałem S7-mką,
aż do Mławy. Kilometrowo 385 z początkiem przez Marzęcino, start
9:30, w punkcie 15:10. Tak to właśnie, niby tak samo, a inaczej.
Cóż jednak poradzę, że jak jadę to mi się w głowie trasy rodzą
na bieżąco. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty
spontaniczności podobno. Jeszcze jedna tylko jedna sprawa do
zapamiętania. Już wracając trafił się superszybki Civic. Zrobił
coś tak chamskiego, że się wkurzyłem. Jeszcze coś tam machał
łapami, coś wykrzykiwał i powiem jedno. Gdyby się gdzieś
zatrzymał, gdybyśmy się gdzieś spotkali to bym chama zajebał.
Zajebałbym go. Waliłbym bym jego łbem o glebę, napierdalał ile
wlezie i jak wlezie. Gdyby gdzieś przyszło spotkać go twarzą w twarz rzuciłbym
się na niego jak dziki, jak szalony, jak wściekły zwierz. Po
prostu bym go zagryzł. I w sumie żałuję trochę, że do tego nie doszło.
Wyszedłem
dzisiaj wieczorem odebrać pakiet startowy. I jak lubię długie,
letnie, jasne wieczory to nie wiem czy nie bardziej lubię te szare.
Takie jak ten dzisiejszy. Ciepłe ale już chłodne, widne ale już
ciemne. Takie już bez całego letniego zgiełku. Ulice już raczej
opustoszałe, spokojniejsze. Jeżeli na dodatek tak jak dzisiaj nie
ma wiatru jest tak leniwie, tak cicho, że prawie że słychać prąd
płynący w nadulicznych przewodach. I idąc tym wieczornym spacerem,
i podjadając jabłka i gruszki zza płotów dopadł mnie spokój.
Ale taki cholerny, zajebisty spokój jak rzadko kiedy, jak już dawno
nie dopadnięty. I jak chodzę nie raz wiele i nie spotykam nikogo,
to dzisiaj spotkałem i Artura z lat dawnych i Piotrka ( skąd on tu
? ) co kuzynem jest tej co jej w dupę chuj. To znaczy nie ja ich
spotkałem, a raczej oni mnie. I jak zazwyczaj nie wiadomo co gadać,
to dzisiaj nic mnie to nie męczyło, po prostu mówiłem coś, ale
to coś było tak spokojne, tak opanowane, tak mądre i zrównoważone,
że sam się uśmiechałem samego siebie słuchając. Tak jakoś w
jak to mówił Jezus do Apostołów - nie martwcie się co i jak
będziecie wówczas mówić – Duch Święty będzie mówił przez
was. Jakoś tak to chyba leciało. No więc to tak jakbym to nie ja
mówił, a Duch Święty mówił za mnie. Jakaś taka mądrość
płynąca przez mnie. Taki jakiś spokój. Fajny spokój. Nawet gdy
wraca do mnie wspomnienie kolesia z superszybkiego Civica. Po prostu
waliłbym bym jego najmądrzejszym łbem, napierdalał ile wlezie i jak wlezie do
zajebania z pytaniem czy rozumie wreszcie, że nie jest na tym
świecie jeden jedyny najważniejszy. A potem poszedłbym dalej
spokojny jak tylko spokojny człowiek może być. Bo jestem
zarąbiście spokojny.
To
tyle, walę w kimę, bo jutro start 8:30, a lepiej być wyspanym niż
niewyspanym.
Czyżbyś biegał?
OdpowiedzUsuńA ten z Civica... nie warto, szkoda nerwów