sobota, 10 listopada 2018

Ścieżka 533 Do przodu

W sumie mógłbym wrzucić jakiś klip wzorem Smoka i mieć pozamiatane. W sumie mógłbym też napisać, że wstałem rano a położyłem się wieczorem, i pozamiatane mieć taksamoż. W sumie mógłbym też nie napisać nic i w sumie to byłoby najlepsze. Nieraz nie chce się pisać. Tak samo jak nieraz nie chce się gadać. Ale nieraz trzeba tą niechęć przełamywać. Trzeba powiedzieć coś czy napisać nawet gdy się nie chce. Piszę więc choć mi się nie chce. Gdybym miał wczoraj pisać też by mi się nie chciało. Bo też o czym tu pisać. Szaro i buro się zrobiło. Mgły przyszły, a czegoś takiego co było w czwartek to nie widziałem chyba nigdy wcześniej. Ciężka gęsta mgła od rana do wieczora. Więc o czym pisać? Że szaro i buro? Gdybym pisał we wtorek pewnie też by mi się nie chciało, choć idąc ciemnym rankiem ulicą słyszałem piękny śpiew kosa. Co go naszło i dlaczego zastanawiam się do dzisiaj. Lecz przyznaję, że jakoś tak raźniej się zrobiło. Jakie to przewrotne jak się przekonujesz jakie ważne jest coś, gdy tego już nie ma. Taki kosa śpiew. W sumie niezauważalny bo wszechobecny w ciepłe miesiące, a taki przykuwający w miesiące zimne i ciemne. Chociaż? Nie, jednak zawsze przykuwa, przynajmniej moją uwagę kosa śpiew przykuwa zawsze. Nawet w te ciepłe miesiące. Teraz tylko te ciepłe miesiące przywołuje. Wyrywa z szarej i burej rzeczywistości. Co nie zmienia faktu, że jednak rzeczy smakują przewrotnie najlepiej wtedy gdy już ich nie ma. Świąteczne ciasto po świętach. Gdybym pisał natomiast we Wszystkich Świętych też by mi się nie chciało. Nie był to dzień tragiczny wprawdzie tak jak ten zeszłoroczny ( choć takiego oczekiwałem ), to jednak rewelacyjny nie był również. Przegniłem go. Jak bez ducha – przegniłem. Nawet biegać nie biegałem. I nawet zły byłem na siebie, że go tak przegniłem, tak straciłem. Bo nie mogę przecież tracić dni, tracić tak na nic nierobienie, no nie mogę przecież. Wzięła mnie jednak pod koniec dnia tego refleksja. A dlaczego nie mogę? W sumie młodszy już nie będę. W sumie czas już chyba przewartościować swoje siebie postrzeganie. Ciągle, jak w bieganiu, chcę więcej, chcę dalej, chcę szybciej. Ale może czas najwyższy zamiast więcej, dalej, szybciej zacząć cieszyć się z tego, że nie jest mniej i wolniej. To już chyba ten czas. Czas gdy utrzymanie tego co jest staje się sukcesem. Czas gdy czas już więcej odpoczywać, więcej odpuszczać. Czas gdy wszystko co możesz zrobić, to by równia w dół była jak najmniej pochyła. Więc skoro i przyroda ma ten czas kiedy odpoczywa może i na mnie już czas? Co nie zmienia faktu, że gdybym pisał to dnia następnego miałbym i o czym i chęci. Dobry to był dzień, ten Dzień Zaduszny. Odwiedziłem wszystkich, wszystkich tych co odeszli. Wszystkim im, tym co odeszli zapaliłem tradycyjny znicz, taki tradycyjny, taki otwarty, taki z żywym ogniem. I w sumie innych takich nie widziałem. Nastawiane tego plastikowego cudowieństwa po brzegi, ale takiego jak mój ani jednego. Cóż, takie to już moje zdziwaczenie, plastikowego cudowieństwa tym co odeszli nie zapalam choćbym nie zapalić miał nic. No i gdybym miał to pisać w Dzień Zaduszny, to mógłbym napisać też, że Rumakiem pojeździłem. Niedużo bo niedużo ale zawsze coś. To rekord, nigdy tak długo nie jeździliśmy. I co ciekawe tych parę jazd późno październikowych i ta listopadowa zaskoczyły mnie świetnymi warunkami. Powietrze jakieś takie jakby rzadsze czy co ale cięło się je jak masełko, bez oporów. Jakoś tak łatwiej było przyśpieszać, jakoś tak osiągać prędkości … łatwiej. I pogrzebałem przy Rumaku trochę, i pobiegłem jak dawniej szybciej i dalej – no, dobry to był dzień. I wiem nawet dlaczego – było słońce. Co nie zmienia faktu, że gdybym pisał to dnia następnego to wylałbym na dzień ten wiadro pomyj. Po pierwsze, przez kolano nie dobiegłem do mety, a po drugie na Ł3 dostaliśmy taki wpierdol, ale to taki, że ja pierdolę. Dramat normalnie, dramat. I nie wiem w sumie teraz co gorsze, czy wyrzuty sumienia gdybym wreszcie zdecydował się uczynić życie to prostym, czy ból serca gdy trwam przy starym. I tak to właśnie. Dni są różne. Złe, dobre, i znowu złe i czasami aż się pisać nie chce ale pisać trzeba. No bo co? - tak już całkiem zniknąć, zamilknąć, odejść?
A i jeszcze jedno. W ostatnich latach na cały mój blok przewielki w takie święto narodowe flag w bieli i czerwieni wisiało zawsze sztuk jeden. Dzisiaj wisi już trzy. Trzysta procent normy i nawet cieszy mnie nie wiedzieć czemu. Ludzie – wieszajcie flagi.


2 komentarze:

  1. pamiętam bywało, że jeździlim motórem do połowy listopada przy dobrej pogodzie, pierwsze śniegi też czasem były zaliczone... a dzisiaj to tęsknię do tych jazd ekstremalnych i do domu też tęsknię... udanego 11stego listopada Eru...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta szarość i burość sprawiają, że nie chce mi się absolutnie nic. I staram się mieć takie podejście jak Twoje (do pisania), ale walczyć ze sobą muszę strasznie. Mam wrażenie, jakby cała energie odeszła gdzieś z ostatnimi promieniami słońca i myślę o niej już tylko, jak o tym lecie co minęło. Ale może jeszcze uda się zmobilizować. Bo lubię mówić i z Tobą i z paroma tu jeszcze innymi osobami.

    OdpowiedzUsuń