Gdy
tamtego poniedziałku zderzyła się lokomotywa z łosiem było
ciemno i zimno. Łoś przypłacił to życiem ale lokomotywa dalej
już nie pojechała. Czas płynął, robiło się ciemniej i zimniej.
Gęsty tłum kłębił się zdezorientowany. I tak stojąc w tym
tłumie, nie wiedząc co, nie wiedząc jak i nie wiedząc kiedy
zdałem sobie sprawę jak mały mam wpływu na to wszystko. Nic, ale
to zupełnie nic nie było zależne ode mnie. I od nikogo innego z
tego gęstego tłumu. Można było tylko czekać na to co się
wydarzy. Czekać jak w jakimś potrzasku. I zdałem sobie sprawę jak
wszystko jest nieprzewidywalne. Niby jak zawsze jedziesz, niby jak
zawsze wiesz gdzie jedziesz, niby czujesz się bezpiecznie i wiesz
nawet o której mniej więcej dojedziesz - gdy nagle wszystko znika.
Traci wartość, staje się nic nie znaczącym gdybaniem. Bo może i
czegoś oczekuję, może i coś planuję, i robię może dużo w
kierunku realizacji planów, ale czy wiem, że osiągnę cel? Chodzi
za mną ta refleksja od czasu jakiegoś. Chyba od jakichś dwóch
tygodni. Chyba od niedzieli gdy złapało mnie lekkie przeziębienie.
Nieduże, niegroźne, szybko się z nim uporałem, jednak dzień, dwa
nie mogłem być sobą. Nie mogłem normalnie funkcjonować, nie
mogłem normalnie myśleć, nie mogłem … biegać. To refleksja
taka sprzed lat wielu. Myśl taka gdy błąkaliśmy się z Kurakiem
beztrosko. Błąkaliśmy się w stanie często wskazującym. Nic
wówczas nie było. Nie było planów, nie było celów, nie było
pewności. Braliśmy co los dał. I z nikim nie walczyliśmy. Zbędne
było dla nas dyskutowanie, przekonywanie, upieranie się przy swoim,
wszystko kwitując obojętnym: "Tak jak mówisz miśku". Gdzieś tam
później nasze drogi się rozeszły. Kurak został z tym swoim
nieplanowaniem, a ja zacząłem planować. Praca, pieniądze,
samochód, dom, kobieta, rodzina, dzieci, kot, wakacje, telewizor,
kariera, poważanie, stabilizacja, szacunek. I tak lat naście.
Naście lat w ciągłej gonitwie. Ciągłych nerwach, obawach,
lękach, nadziei. Oczywiście – były i sukcesy, była i radość,
była i satysfakcja. Ale gdzie jestem dzisiaj? Dzisiaj, od dwóch
tygodni, chodzi za mną tamten czas z Kurakiem. Machnąć ręką na
cały ten kram. Warty jest tego całego zaangażowania? Los i tak
zrobi po swojemu. Mówią weź los we własne ręce. No więc biorą.
Ludzie biorą los we własne ręce. I słychać, że niektórym się
nawet udaje. Z tym, że na tego jednego o którym trąbią, którego
stawiają za wzór przypada paru innych którzy swoje niepowodzenie
skrywają w najgłębszych zakamarkach świata. Oni za wzór stawiani
nie są. Pomysł mnie dopadł, by rzucić papierem w robocie. Skoro
sami nie są skorzy, to rzucić im papierem, postawić przed faktem
to może coś ich ruszy. Bo pracownikiem jestem co by nie powiedzieć
wspaniałym. Więc się tak dawać wykorzystywać? Ale też tak sobie
myślę z drugiej strony: czy w ogóle warto? Czy warto robić jakieś
akcje, jakąś politykę? A srał ich pies. Na chleb mam, na wachę
do Rumaka mam, nad morze mam, w sumie co mi więcej trzeba. Więc
srał ich pies. Niech się tym udławią. Do grobu i tak tego nie
zabiorą. Jeżeli los zechce da mi to czego pragnę, jeżeli nie
zechce – nie da, choćbym na głowie stanął. Wiec chodzę sobie
tak ostatnio. Jakoś tak bez napinki. Nawet nie rzucam słownictwem
na „k”, „j”, „ch” czy „h” gdy przychodzi mi stać w
gęstym tłumie gdzieś w ciemności i zimnie. Przyjedzie inna
lokomotywa to przyjedzie, nie przyjedzie to nie przyjedzie, sam jej
nie przyciągnę. Będzie co ma być. I marzeń jakoś tak mniej,
jakoś tak celów mniej, jakoś tak inaczej. I myślenia też mniej.
I tak świata tego nie zrozumiem. I nie poznam co, dlaczego i po co.
Więc robię co mam robić. Robię sumiennie i uczciwie. Mówię co
mam powiedzieć. Czasem zamiast starego: Tak jak mówisz miśku,
walnę jakieś „aaatam” lub „nie chce mi się z tobą gadać”
i idę. Idę w swoją ścieżkę. Słucham co warte słuchania.
Patrzę co warte patrzenia. Ale jakoś tak wszystko spokojniej, jakoś
tak bez emocji. Jestem sam ze sobą. Zdać się całkiem na to co los
da i mieć święty spokój – to mój cel.
W
codzienności Rumak dokładnie dwa tygodnie temu odstawiony
definitywnie. Ładniejsze i wygodniejsze ma lokum. Nawet mu drzwi
piękne drzewniane dwa tygodnie temu pomalowałem ( co będzie z tego
malowania się okaże bo mróz był akurat ).
No właśnie mróz przyszedł. No właśnie dwa tygodnie temu. Z początku nieśmiały, wczoraj zaszalał poniżej dychy. I zmarzłem trochę wczoraj gdy wracałem o 1 w nocy z roboty. Tak, posiedziałem trochę. Ale tą sprawę od której w robocie mojej wszystko się zaczyna i wszystko kończy mam już zamkniętą prawie. Jeszcze ubrać to w słowa fachowe i koniec. Odetchnę jak co roku. Zawsze oddycham z ulgą, zawsze opada ze mnie stres po sprawy tej zamknięciu.
No właśnie mróz przyszedł. No właśnie dwa tygodnie temu. Z początku nieśmiały, wczoraj zaszalał poniżej dychy. I zmarzłem trochę wczoraj gdy wracałem o 1 w nocy z roboty. Tak, posiedziałem trochę. Ale tą sprawę od której w robocie mojej wszystko się zaczyna i wszystko kończy mam już zamkniętą prawie. Jeszcze ubrać to w słowa fachowe i koniec. Odetchnę jak co roku. Zawsze oddycham z ulgą, zawsze opada ze mnie stres po sprawy tej zamknięciu.
Biegam
mało. Raz, że mróz, dwa, że lekkie podziębienie zostało.
Tak raz w tygodniu biegam.
Co
tam jeszcze? Aaa. Jakiś miesiąc temu padł stary, dwudziestoletni
telewizor - i ostatnio na czarnym piątku się wziąłem i kupiłem
nowy - zaszalałem - całe pincet złoty mnie kosztował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz