Jeszcze
zanim się dobrze spakowałem i wyruszyłem mówię – nie jadę. Po
co mi to? - lepiej poleżeć wygodnie w domu, pogapić w tiwi, jeść,
pić i nic nie robić. Jak już ruszyłem Rumakiem obładowanym jak
dobry wielbłąd, wątpliwości ustąpiły ekscytacji - mówię –
jadę, będzie super. Gdy około 20:30 wyszedłem z treningu w
stolicy który wkalkulowany został w całą tą wyprawę i znowu
wsiadłem na motór mówię – nie jadę. Gdy około 23, kiedy już
zapadła ciemność, a ja przejechawszy kilka różnych polnych dróg
nadal nie znalazłem dobrej miejscówki na nocleg mówię – mówiłem
żeby nie jechać! Jakoś mało optymistycznie nastrajał fakt
spędzenia nocy pod gołym niebem przed ponad trzystu kilometrową
trasą. I nie wiem kto miał bardziej przerażone oczy – sarna
która na widok Rumaka uciekła w pole czy ja - jakie to szczęście,
że nie skoczyła mi pod koła. Gdy jakimś cudem znalazłem wreszcie
jakąś, wprawdzie tuż za stodołami pobliskiej wsi i tuż przy
drodze, mówię – mówiłem kurwa żeby nie jechać. Jakoś się w
tych ciemnościach rozbiłem, jakoś schowałem w śpiwór ale jakoś
nie mogłem zasnąć. Nie da się zasnąć z ciągle galopującymi
przez głowę obawami czy zaraz nie zjawi się właściciel gruntu z
widłami w garści. A jeżeli nawet zmęczony umysł podda się
wreszcie, pojawiają się nocne zwierzęta które swoimi odgłosami,
a nie są to odgłosy przyjazne, ponownie zmuszają do czujności. I
tak na pół jawie pół śnie mówię – nie, to już nie dla mnie.
Nie wiem czy spałem w sumie ze dwie godziny. Jednak gdy o piątej
nad ranem, o tej samej piątej o której wstawałem umierający do
pracy przed pandemią, otworzyłem namiot i spojrzałem na skowronka
tuż obok wyśpiewującego swoje trele, na klucz łabędzi latający
tam i z powrotem mówię – jeny, jest super, jadę. Tak, to był
jeden ze wspanialszych poranków. Zmęczony, niewyspany ale
wspaniały. Ruszyłem więc w drogę. Drogę w czasie której cały
czas nie mogłem wyjść ze zdziwienia jak dobrze się, mimo tak
dziwnej nocy, czuję. Lecz zmęczenie przyszło. Gdzieś tak w
połowie drogi, wysmagany silnym, przeciwnym wiatrem wróciło –
nie jadę. Pojechałem jednak dalej. I gdy wreszcie koniec końców,
ciepłym popołudniem dojechałem do celu, gdy ujrzałem uliczki
zapchane byle jak poparkowanymi samochodami, gdy przyszło mi mijać
dziesiątki beztroskich spacerowiczów powiedziałem – pięknie,
mówiłem żeby jechać. To był prawdziwy wakacyjny widok –
zupełnie inny niż ten sprzed tygodnia. I o ile lubię ciszę,
spokój to widok tego całego zamieszania sprawił mi niewiarygodną
radość. I gdy już rozbiłem namiot, gdy już zainstalowałem się
na dobre, gdy przywitałem z morzem plażą i słońcem – gdy około
21 padłem na materac, zanim zasnąłem, jedno mi huczało w głowie
- mówiłem kurde żeby jechać! A reszta to już rutyna: co rano
sklep po bułki i loda big milk, bieganie, odpoczynek, prysznic,
spacer, jedzenie na plaży, powrót wejściem 82, odpoczynek, zachód
słońca, rozmyślania i tak co dzień. Nic a nic się nie nudziłem.
Było i pływanie w morzu, i ognisko z kiełbaskami na plaży – nie
było jedynie, tego co zapowiadałem zrobić. Nie potańczyłem na
plaży. Po prostu zapomniałem. Tak mnie jakoś zadumał szum fal,
tak jakoś urzekł las - że zapomniałem. Właśnie ten las odkryłem
jakby wyraźniej. Spacerując w nieodwiedzane wcześniej rejony
zobaczyłem las niby ten sam a inny. I plażę też niby tą samą a
inną. I niby to dopiero parę dni jak wróciłem, a już chcę być
tam znowu. Już tęsknię, już wspominam. I mówię – dobrze kurde
że pojechałem.
W
codzienności bolą mnie tylko stopy o tym wszystkim. Bo oczywiście
nie darowałem i łaziłem boso wszędzie gdzie się dało. Nawet
kamienie które tydzień wcześniej mnie pokonały pokonałem. Z tym,
że asfalt jednak palił. Palił niemiłosiernie. I ciekawe, że
jeden asfalt potrafi poparzyć a inny być przyjemnie ciepły.
W
piątek było pierwsze w tym roku moczone. W wieczorny powrót do
domu dopadła mnie niemiłosierna burza. Szczęście w nieszczęściu,
że znalazła się przystankowa wiata gdzie razem z motórem
największą nawałnicę przeczekaliśmy – gdy nie to – chyba by
było po nas.
I
na koniec – najgorsze, w fabryce wracamy do stanu sprzed marca.