Ciągnie mi się ten styczeń niemiłosiernie. Wczoraj przez okno poleciała choinka, a ja zdałem sobie sprawę, że to raptem miesiąc temu ją przytargałem. Strasznie mi się ciągnie ten styczeń. Ale nie to jest najgorsze, że się ciągnie. Najgorsze jest to, że nic przede mną. Totalne nic. Takiej pustki nie miałem chyba nigdy, a przynajmniej już dawno. Nawet o Nadmorzu nie myślę. Nie myślę, nie marzę, nie tęsknię, nie planuję. Aż mi smutno z tego powodu, że nie myślę o Nadmorzu. Smutno, że straciłem ostatnią iskierkę jaka rozpalała moje przygasające życie. Ostatni promyk nadziei, ostatni promyk radości. Stałem się tak obojętny na świat, tak obojętny na radości i smutki, że aż strach. Nie pamiętam dokładnie kiedy, wiem, że jakoś ostatnio dopadła mnie refleksja. Refleksja, że stałem się strasznie zgorzkniały. Stary i niezadowolony z życia. Zniechęcony, rozgoryczony. Jedyną emocją jak mi pozostała to wkurwienie. Tak, tego mam w sobie dużo. Nie wiem czy na świat czy na siebie. Pewnie na jedno i na drugie. Ale zastanawiam się czasem czy mogłem inaczej. Czy była szansa, żeby życie potoczyło się lepiej. Zastanawiam się czasami, jak ludzie uwierzyli, że mają los w swoich rękach. Jak bardzo wierzą, że są w stanie nim kierować. Ale tak naprawdę myślę sobie, że nic nie jest w naszych rękach. Chyba tylko wybór między dobrem, a złem. Chociaż czy może mieć taki wybór ktoś kto miał patologiczne doświadczenia? Gdzie u niego jest granica między tym dobrem, a złem. Jaki więc mamy wpływ na nasz los. Jaki mamy wpływ na to gdzie, kiedy i kim się urodziliśmy. Jaki mamy wpływ na to gdzie dorastaliśmy i jakie czynniki kształtowały naszą wiarę. Jaki mamy wpływ na to, że jedni dostali więcej, a inni mniej lub wręcz nic. Im dłużej o tym myślę tym bardziej dochodzę do wniosku, że i tak nic nie wymyślę. Ani nie dostanę podszeptu od Boga ani objawienia, ani proroczego snu. Takich jak ja było w historii świata już wielu. I ja nie będę zapewne ostatni. I im dłużej tak myślę dochodzę do wniosku, że jedyną odpowiedzią jest śmierć. Że tam, po drugiej stronie jest odpowiedź. Że tam, po drugiej stronie czeka proste wytłumaczenie wszystkiego. Strasznie mnie ciekawi co tam jest – co jest po drugiej stronie. A jeżeli nic nie ma? Hmmm – w sumie to też odpowiedź. Czasami zastanawiam się czy to w ogóle wszystko jest prawdziwe. Na ile to tylko wytwór naszego mózgu. Patrzę na wieki ubiegłe, na ludzkie szaleństwa, ludzkie cierpienia. Patrzę na zdjęcie swoich rodziców – szczęśliwych i zakochanych. Gdzie i jak zakończyło się to szczęście. Co się stało, że ostatnie dni wspólnego życia spędzili w cierpieniu. Patrzę na zdjęcia siebie. Mnie młodego. Gdzieś tam na początku mojej drogi. Co stało się, że dzisiaj ze wszystkich uczuć zostało mi li tylko wkurwienie. Czy to jest prawdziwe? Co jest prawdziwe? Chciałbym się tego wszystkiego pozbyć. Pozbyć się żalu, pozbyć się smutku i przede wszystkim wkurwienia. Strasznie bym chciał sobie odpuścić. Odpuścić ważność, odpuścić mądrość, odpuścić piękność, odpuścić posiadanie, odpuścić. Już kiedyś o tym wspominałem. Często o tym pisałem, że mi nie zależy, że już nie chcę, że jestem ponad wszystko. Ale to było tylko zaklinanie rzeczywistości. To było tylko wmawianie sobie czegoś – czego nie ma. Tak naprawdę jest ciągłe napięcie, ciągły stres, ciągły lęk przed jutrem, przed niespełnieniem, przed porażką, ośmieszeniem. I niby tęsknię za tą śmiercią, niby twierdzę, że będzie wybawieniem, a zarazem drżę przed śmiercią w niespełnieniu, w poczuciu totalnej przegranej. Moje ego ciągle krzyczy, że to nie może się tak skończyć. Muszę coś zrobić, musisz robić, musi się zmienić, nie możesz przegrać. W mojej głowie jest ciągle – muszę. I wszystko co muszę – to muszę to odpuścić. Wziąć i wreszcie to wszystko odpuścić. Jeny jak ja bym chciał się uwolnić od tego ciągłego za czymś gonienia. Ciągłego oczekiwania, ciągłego chcenia.
W codzienności jest szaro. Śnieg który spadł w poprzednią środę już tylko gdzieniegdzie, po mrozie który w poniedziałek zmroził mrozem 20 stopniowym zostało tylko wspomnienie. Mówili, że to bestia ze wschodu. Niby ma jeszcze padać – ale co to za zima. Szaro, ponuro, wilgotno.
Kolano nie boli prawie wcale, łokieć boli czasami, za to bolą mnie pięty. Tego brakowało mi do kompletu. Wszystko już mnie bolało. Bolały plecy - oj tak, plecy bolały mnie swego czasu długo i mocno. Bolało kolano – tak, kolano to było wielkie zmartwienie biegania. Bolą mnie teraz pięty – to zapewne Achilles. Zobaczymy jak mocno zapadnie mi ta kolejna przypadłość w pamięć.
Praca z domu mi służy – przede wszystkim pod względem snu. W tym jednym aspekcie jestem wygrany – żeby jeszcze przynajmniej jakieś sny mnie nawiedzały sensowne. Za pięknym, dobrym snem marzeniem sennym tęsknię bardzo. Co wieczór kładąc się do łóżka proszę Boga zanim zamknę oczy o piękny, dobry i kolorowy. Jak dotąd – bezskutecznie.
Biegam mało, a jak już bez rewelacji. To nie ten czas, nie te warunki. Biegam chyba tylko dla zasady ale radości i chęci w tym mało.
Taka mnie jeszcze na koniec nie wiem skąd i nie wiem dlaczego refleksja naszła. Refleksja że już dawno, bardzo dawno nie płakałem. Już nie płaczę. Dobrze to czy źle…