Zmoczyło
mnie nieźle zanim dojechałem. Szczególnie w Pasłęku gdzie
dopadła mnie zdrowa ulewa, taka, że aż to co miałem na sobie
po pozostawiało na mnie różnokolorowe wzory. A przecież było piękne
słońce i bezchmurne niebo gdy wyjeżdżałem. Ale to i tak nic w
porównaniu z tym co przeżyłem dwa lata temu. Jeny! Wtedy to mnie
zmoczyło. Padało całą drogę. Całą. W połowie dystansu miałem
już taki kryzys że przychodziła mi chęć zawrócenia. No bo
jeżeli miało tak padać do końca drogi, i jeżeli miało padać na
miejscu to przecież zgnił bym tam taki mokry pod tym namiotem.
Pojechałem jednak wówczas dalej. W myśl; „co będzie to będzie”
i „nie pękaj”. I nie zapomnę tego nigdy, nawet teraz uśmiecham
się na wspomnienie gdy na siedem kilometrów przed celem podróży
wyszło słońce. I nie zapomnę tego nigdy, nawet teraz uśmiecham
się na wspomnienie jak wjeżdżam taki umordowany i przemoczony do
tej nadmorskiej miejscowości pełnej uśmiechniętych wczasowiczów
w strojach kąpielowych i klapeczach spacerujących po suchych jak
pieprz uliczkach. Dzisiaj nazywam tą podróż drogą z piekła przez
czyściec do raju. Więc to, że teraz padało tylko w ostatnim
etapie jazdy uważam za szczegół. A może to taka
tradycja? Że przyjeżdżam obmyty z brudów minionego roku. Chociaż
mogłoby sobie darować bo trasę wybrałem przez Szczytno i Olsztyn.
Była tak urokliwa, pełna zakrętów leśnych i malowniczych
miejscowości, że gdyby nie deszcz skorzystałbym więcej. Jedno
jest pewne, tamtędy będę jeździł w przyszłości. Ze spraw na
miejscu to dziwne rzeczy działy się następnego dnia po przybyciu.
Otóż krążyła wokół mnie kostucha. Krążyła cały dzień
przynosząc na wieczór refleksję, że nie jest tak źle, że
mogłoby być o wiele gorzej ( jak widać było na załączonych
obrazkach ) i że nie mam co narzekać. A zaczęło się od tego, że
wracając z porannego spaceru brzegiem morza minąłem faceta z
uciętą nogą. Widać było że to świeża sprawa a chodzenie o
kulach sprawia mu ból i trudności. No właśnie - stracić nogę.
To jest dopiero przeżycie. Ja mam nadal dwie, obie sprawne i
wysportowane i wieczorem pobiegam sobie nimi po plaży. Jest powód
do radości? Jest. Potem, gdy wróciłem na pole namiotowe i wziąłem
się do czyszczenia motóra po podróży nad moją głowę nadleciał
śmigłowiec. Okazało się, że na ulicy obok był wypadek. Ktoś
tam, jakoś tam potrącił jedną panią i śmigłowiec zabrał ją
do szpitala. To jest dopiero, wyjechać na wakacje i wylądować w
szpitalu. A ja tu cały, mimo tej długiej drogi na motórze,
czyszczę go sobie beztrosko i spokojnie. A co by było gdybym ja tak
skończył? Ja nie skończyłem. Jest powód do radości? Jest. A
jeszcze potem poszedłem na plażę. Spędziłem tam ze trzy godziny.
Słońce grzało miło, tak, że przytrafiło mi się nawet chyba na
chwilę zasnąć. Po plażowaniu wybrałem się na bieganie. I gdy
już kończyłem bieg, gdy mijałem miejsce gdzie jeszcze chwilę
wcześniej wylegiwałem się na piasku trafiłem na zbiegowisko. Co
się okazało? Otóż na brzegu leżał człowiek. Leżał – ale
już w złotym worku. Tak. Właśnie w tym miejscu, tu gdzie jeszcze
chwilę wcześniej wylegiwałem się beztrosko na plaży ktoś się
utopił. Kurde no. To jest dopiero. Wyjechać na wakacje, wyjechać
na odpoczynek i wrócić w złotym worku. A jeszcze chwilę wcześniej
leżałem tu na piasku. Mogłem to być ja? Może kostucha która od
rana za mną krąży spóźniła się i by nie wracać na pusto
zabrała tego faceta? I teraz on tam w złotym worku a ja tu żywy i
zdrowy. Wiem że zabrzmi to okrutnie ale: Jest powód do radości?
Jest. Więc gdy wieczorem spacerowałem brzegiem morza przyszła mi
ta refleksja. Refleksja, że nie jest tak źle, że mogłoby być o
wiele gorzej ( jak widać było na załączonych obrazkach ) i że
nie mam co narzekać. Ale! Ale czy to powód do nie narzekania? To,
że inni mają gorzej? Czy mogę budować swoje dobre samopoczucie na
czymś takim? Czy fakt, że innym mniej się poszczęściło daje mi
poczucie że mogę uważać się za szczęściarza? Nie! To wręcz
okrutne. To nie może być element na którym buduję własne
szczęście. Dzisiaj gdy już wróciłem, gdy bezpieczny siedzę w
wygodnym fotelu pisząc te słowa stwierdzam z całą stanowczością:
nieszczęście innych nie jest przyczynkiem do tego żebym mógł
powiedzieć; jest mi dobrze, nie mam co marudzić. Gorzej. Jak się nad tym tak
głębiej zastanowić to wręcz przeciwnie. Nieszczęście innych
jest przyczynkiem tego że czuję się źle. Taka refleksja po
powrocie.
Ale
przecież nie po to tam jechałem. W sumie to jechałem z zupełnie
innym nastawieniem. Po co? A właściwiej w jakim celu? Szukałem.
Tak właśnie – szukałem. Szukałem magicznej chwili. Chwili w
której idąc ciemną nocą nadmorskim brzegiem i podziwiając
gwiazdy na niebie spotkam kogoś idącego z naprzeciwka. Kogoś, kto
nad pobliskie bary piwne pełne muzyki, gwaru i kolorowych światełek
przedłoży ciemną plażę pełną szumu fal i gwiazd na niebie.
Wiem, oczekiwanie nierealne i bajkowe. A życie to nie bajka
przecież. No ale mi przyszło coś takiego do głowy. To właśnie
takie bajkowe miało być. Więc spacerowałem sobie ciemną nocą po
brzegu, słuchałem fal i wpatrywałem w rozgwieżdżone niebo. I
były to piękne spacery. Naprawdę piękne. Bo czyż może być coś
piękniejszego? Dla mnie nie. Nie może. Zachwyca mnie noc na plaży.
Jeszcze teraz gdy zamknę oczy widzę to niebo, widzę te gwiazdy. Te
miliony gwiazd które to jak twierdzą astronomowie już pogasły.
Dla mnie cały czas jednak żyją. I układam sobie z nich kształty.
I jak ludzie z zamierzchłej przeszłości wyobrażam gwiazdozbiory.
I cały czas słyszę te fale. Słyszę ich szum o brzeg. Tego nie da
się zapomnieć. Nie tak szybko. I czy jestem rozczarowany że nikt
nie nadszedł z naprzeciwka? Nie, nie jestem. A czegóż mogłem się
spodziewać? To było tylko takie moje bajkowe życzenie. A życie to
nie bajka przecież. To było tylko takie moje bajkowe życzenie na
ten wyjazd. Takie coś z czym tam byłem. Było nierealne. Teraz gdy
wróciłem wiem to. Zresztą jak wyjeżdżałem też to wiedziałem.
Ale było. Było i tego nie żałuję. Bo spokojnie mogę dzisiaj
powiedzieć: udany to był wyjazd. Choć odosobnienie dawało
momentami o sobie znać, choć kostucha krążyła to uczciwie mogę
powiedzieć – był udany.
P.S.
Wracałem
S7. Że to niby miało być szybciej. Jeny, nigdy więcej S7! Co tam
się dzieje? Jakaś masakra. Naprawdę piekło. Miliony jakichś
robót, setki ciężarówek, TIR-y, innych samochodów tysiące,
objazdy, dziury. Naprawdę strasznie. I to że niby miało być
szybciej okazało się że te 403 km powrotne jechałem dziewięć i
pół godziny kiedy te 420 km w tamtą stronę równe siedem (
oczywiście wliczając liczne przystanki i zbaczanie z drogi ). I do
tego ten wiatr. Wiało niemiłosiernie. Na tych odkrytych
przestrzeniach targało mną na wszystkie strony. Nigdy więcej S7.
Na przyszłość tylko trasy boczne, urokliwe, zalesione, osłonięte
od wiatru, cieniste, z mnóstwem zakątków na przystanek. A wróciłem
po 22. Niestety nie odmówiłem sobie przyjemności zatrzymania się
w szczerym polu i w kompletnych ciemnościach i podziwiania gwiazd na
niebie. To było niezłe. Naprawdę czarna noc. Bez żadnych łun
miast i miasteczek, bez żadnych latarni i innych świateł. Dziw aż
bierze jak trudno znaleźć obecnie miejsce z naprawdę ciemną
ciemnością.
A
jutro pogoda ma dopisać. Rumak czeka zwarty i gotowy. Gdzie by tu
pojechać korzystając z tych ostatnich dni lata?