Kiedyś,
kiedy byłem jeszcze piękny i młody, jak jechałem na mecz, na mecz
do takiego Zabrza czy Chorzowa, nie miałem nic. Nie miałem telefonu
z którego mogłem zadzwonić, nie miałem internetu w którym mogłem
wszystko sprawdzić, nie miałem GPS-u który mógł mnie
poprowadzić. Nie wiedziałem gdzie jest dworzec, nie wiedziałem
gdzie stadion, nie wiedziałem jak na stadion z dworca trafić. Nie
miałem biletu, nie wiedziałem czy na mecz wejdę, nie wiedziałem
czy będę miał jak wrócić. Nie wiedziałem co będę jadł, nie
było kebabów, nie było barów, nie było sklepów ( tzn były ale
czynne tylko w tygodniu i jak podejrzewam, bo nie pamiętam, tylko do
18:00 ), nie było nocnych, nie było stacji benzynowych. Nie miałem
wcześniej załatwionego noclegu, a dworce były śmierdzące i
brudne z poczekalniami w których lepiej się było nie zatrzymywać.
W pociągu nie było ciepło, na stadionie nie było wygodnie i
nowocześnie. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze piękny i młody, jak
jechałem na mecz, na mecz do takiego Zabrza czy Chorzowa, było
dziadostwo. Jeny jakie to było dziadostwo. Teraz jak na to patrzę,
zastanawiam się jak to było możliwe, że się żyło. Przecież to
się nie dało żyć. To było niemożliwe by żyć z tak totalnym
brakiem wszystkiego. I teraz, jak na to patrzę myślę sobie –
kurde, ależ było pięknie. Tak, żyję wspomnieniami. Dobrze, że
są. I dobrze, że mam je pozytywne. Bo może i było niebezpiecznie,
może i było strasznie ale już tego nie pamiętam. Jak biorę to
teraz na rozwagę to wiem, że było szalone. Nie pamiętam jednak
strachu, nie pamiętam niepewności – pamiętam przygodę. I cieszę
się, że potrafię, że mam takie spojrzenie na przeszłość –
takie które pamięta minione lata, nawet jeżeli były smutne czy
niebezpieczne – w sposób dobry. Może nawet z łezką w oku.
Pewnie, że nie ma co i nie da się żyć wspomnieniami. Pewnie, że
jestem dzieciny i dużo we mnie chłopca. Pewnie, że nie dorosłem.
Ale jeb to pies. Dobrze mi z tym, dobrze mi z niedojrzałością,
dobrze z dziecinnością, dobrze mi i tyle.
W
codzienności wychodzi na to, że wcale nie potrzeba wujak gógla,
wystarczy ciocia … czy raczej – siostra Kania, i już wiem jak to
z tymi kosami.
W
codzienności jest ciepło. I gwiaździście. Coraz częściej mogę
spoglądać w górę i podziwiać piękno nocnego nieba. I jak ten
Mars świeci ( bo to chyba Mars ), jeny jak on świeci.
W
codzienności się biega już dobrze.
A
zamiaru potańczenia na plaży ciemną nocą nie porzucam.
a jednak żyliśmy, przeżyliśmy i jakimś dziwnym cudem wszystko potrafiliśmy sobie zorganizować,a ludzie byli bardziej otwarci i uczciwi...
OdpowiedzUsuńJeny... Dla mnie, z moją manią planowania i kontrolowania, i do tego lękami przed tym co nie zaplanowane i poza moją kontrolą, to brzmi jak totalny koszmar... Ale ważne, że Tobie się podobało i miło wspominasz :)
OdpowiedzUsuńSiostra Kania <3
Zrobiło mi dzień!
ostatnio kosy spotykam po drodze do pracy i wtedy uśmiecham się szeroko. w ogóle jak słyszę te poranne trele, to robi mi się wiosennie. aż chciałabym w podskokach przemierzać ulice :) wtedy wiem, że już za moment wiosna buchnie zapachami i kolorami.
OdpowiedzUsuńwłaściwie czasy bez tych wszystkich udogodnień, nie są aż tak bardzo, bardzo odległe. pamiętam jak się jechało gdzieś bez żadnego gps, żadnych telefonów komórkowych. tylko papierowa mapa, znaki i ewentualne zapytania ludzi o drogę. zawsze się docierało do celu, a teraz przyznam, ze trochę sobie już nie wyobrażam braku tych elektronicznych pomocników.
człowiek wygodny się zrobił.
zawsze lubiłam mieć zaplanowane wszystko. to się nie zmieniło, a nawet pogłębiło, jeśli chodzi o wyjazdy. w ciemno to tylko wtedy, kiedy jechałam pod namiot. ech. też mam całe plecaki fajnych wspomnień.