Zaczęło
się od tego że w sobotę tydzień temu dokładnie o 05:30 obudził
mnie głos rybitwy. Otworzyłem oczy a przez zasłonięte okna
przedzierała się dzienna jasność. Rybitwy przyleciały –
pomyślałem z radością. Zawsze, od kiedy pamiętam były
zwiastunem cieplejszych dni, przynosiły nadzieję na lepsze jutro i
oznajmiały że oto już za tydzień święta. Dziwne to i nie wiem
jak to wytłumaczyć bo przecież święta te są ruchome i wypadają
w różnych terminach, to rybitwy zjawiały się na moim osiedlu
zawsze z tygodniowym wyprzedzeniem. Tak też i teraz. Przyleciały
dokładnie na tydzień przed. Uradowany i pełen pozytywnych myśli
wstałem i wyjrzałem na świat. Słońce właśnie wstawało. No
czyż może być coś piękniejszego niż sobotni poranek ze
wschodzącym słońcem, gdy to nic cię nie goni, nigdzie nie musisz
być na czas, i gdy możesz wpatrywać się i wsłuchiwać w krążące
rybitwy? No przecież nie może? Włożyłem więc dres i buty
sportowe i ruszyłem na poranny bieg. I mogę powiedzieć teraz
jedno: otóż może być coś piękniejszego niż sobotni poranek ze
wschodzącym słońcem, gdy to nic cię nie goni, nigdzie nie musisz
być na czas, i gdy możesz wpatrywać się i wsłuchiwać w krążące
rybitwy. Może być. Tym czymś może być poranny bieg po pustym
parku, ze wschodzącym słońcem które zmusza do mrużenia oczu i z
odgłosem ptaków których nie zagłusza jeszcze huk miasta. I gdy
tak sobie biegłem, gdy tak sobie mrużyłem oczka w słońcu, gdy
tak sobie słuchałem rybitw i innych rozśpiewanych ptaszyn naszła
mnie nieoczekiwanie myśl: Kurde no, o tak, tak właśnie, właśnie
tak mogłoby wyglądać moje życie! No właśnie, tak mógłbym żyć.
Cieszyć się wschodzącym słońcem, słuchać sobie śpiewu ptaków,
biegać i nigdzie się nie śpieszyć, niczego nie musieć. I mieć
gdzieś ten huk miasta, zostawić jego sprawy, niech sobie robią co
chcą. Nie obchodzi mnie to. Mi wystarczy tyle i aż tyle. I nie
powiem że nie dopadły mnie te sprawy miasta później. Dopadły.
Wróciło zmęczenie i złość. Ale w każdej z tych złych chwil, w
każdym ze złych momentów wracało wspomnienie wrzasku rybitwy,
wspomnienie wschodzącego słońca, i tego biegu o poranku. I gdy
dzisiaj, po wczorajszym dniu pełnym deszczu, szarości i
niepotrzebnych żali, za oknem znów ukazało się słońce
postanowiłem znów pożyć właśnie tak, jak stwierdziłem że żyć
chcę. Założyłem więc spodenki ( ciepło było więc spodnie
dresowe stały się zbędne ), bluzę i buty sportowe i pobiegłem. A
że nastawienie moje pozytywne było duże i chęć podejmowania
wyzwań duża też, stanęło na tym że zrobię to, o zrobieniu
czego już od jakiegoś czasu myślę. A że w ubiegłą niedzielę
dziad taki jeden na rowerze co to rower miał jak w tym kawale:
-
Błotnik się panu koleboce.
-
Co?
-
Błotnik się panu koleboce.
-
Nic nie słyszę bo błotnik mi się koleboce.
ciśnienie podniósł
mi jak nie wiem co. Biegnę se ja 9 kilometr, a zmęczony byłem jak
cholera, no więc biegnę sobie ci ja ten 9 kilometr, dumny z siebie
że daję radę, do chaty jeszcze jeden został, myślę sobie dam
radę, a ten dziad wymija mnie na tym dziadoskim rowerze i pyta:
- Ile pan przebiegł?
- Teraz biegnę
dziewiąty – odparłem z dumą
- Eeee, dopiero
dziewiąty? - i pojechał.
Osz kurna. Ale mnie
zdrzaźnił. Dziad pieprzony na dziadoskim rowerze. Jedno i drugie
ledwo się kupy trzyma a ten mi tu będzie zarzucał że mało. No
więc zrobię
to. Pobiegnę półmaraton, znaczy się 20 km. Zważywszy że moje
najdłuższe starty to dyszka, a 15 przebiegłem raptem parę razy to
wyzwanie to określiłbym ogromnym. To sto procent więcej niż
zwykle biegam przy okazji łykendów. No ale kiedy jak nie dziś.
Kiedyś musi być ten pierwszy raz. A jeżeli będzie to w dzień
Wielkiej Nocy anno domini 2016, i dzień moich imienin ( teraz się
wszystkim zapala lampka: o kurde, er miał imieniny! a życzeń jak
na lekarstwo, ale wybaczam wspaniałomyślnie wszystkim gapowiczom,
no w sumie w kalendarzu napisali Wielkanoc a nie „imieniny era” )
to szczególną tą datę łatwiej będzie w pamięci zapisać. I
powiem jedno. Nie zapomnę tej daty do końca życia. Ja pierdzielę.
Jak ja dobiegłem do domu to nie wiem. Moje kolana przeżyły szok
psychiczny. Moje plecy nie wiedzą czy są z tyłu czy z przodu. A
umysł cały czas stara się sobie przypomnieć gdzie był bo ma
jakąś lukę na 2 godziny, 12 minut i 56 sekund. Ja pierdzielę. Po
powrocie wypiłem 2 litry mleka, pół litra wody niegazowanej z
tabletkami magnezu i multiwitamin, herbatę, wziąłem godzinną
gorąca kąpiel w trakcie której powtarzałem sobie ni to śmiejąc
się z siebie ni to płacząc: „ja pierdzielę, ja pierdzielę” i
walnąłem się na tapczan. Masajkra na żywym organizmie. I gdy tak
leżałem bez ducha refleksja mnie naszła że bieganie, sport w
ogóle, to ma być zdrowie przecież, ma dawać radość i
przyjemność, a ja co – umieram. Nigdy więcej dwuuuudziestu
kilometrów. O co, to nie. Teraz jeszcze bardziej podziwiam tych co
biegają maratony. Że o tych co biegają dłuższe dystanse to już
nie wspomnę. A już ci co biegają te dłuższe dystanse po pustyni
czy górach to mistrzowie i basta. Ja zostanę raczej przy skromnych,
nieśpiesznych pięciu. Ale! Ale przecież dałem radę. No dałem
radę. Choć na piętnastym biegłem trochę do przodu trochę na
boki, choć na siedemnastym to biegłem już po omacku, choć na
dziewiętnastym miałem już myśl żeby dać sobie spokój bo te 300
metrów już mnie nie zbawi to jednak dałem radę. Dałem kurde
radę. Zatrzymałem się dopiero gdy na wyświetlaczu ukazała się
ta upragniona 2 z przodu. I dam radę ze wszystkim. Bo to tak ma być,
ja wszystko przetrzymam ( fizycznie, bo psychicznie to już gorzej ).
Fizycznie jednak albo padnę trupem albo dociągnę. Tak zresztą jak
w środę. W środę wybrałem się na mecz. Do zdobycia wielkiej
korony zaliczenia wszystkich stadionów z euro brakowało mi tylko
tego z Poznania. Dziwne to i zastanawiające bo przecież Poznań to
prawie moje miasto rodzinne. Tyle dobrego mnie tam spotkało, tak
wile miłych młodzieńczych wspomnień mam stamtąd w pamięci. Więc
się wybrałem. I załatwiwszy rankiem ważne sprawy wsiadłem o
11:35 w pociąg jadący w tamtą stronę. Miła to była podróż (
choć babinka z naprzeciwka gadała i gadała ). Spędziłem ją na
korytarzu dając się ogrzewać przez szybę intensywnemu słońcu.
Ależ grzało. Moja radość wzmagała się z każdym przejechanym
kilometrem. Marcowa pogoda nie była by jednak sobą gdyby nie
spłatała mi figla. Otóż już na miejscu z tego słoneczka nic nie
zostało. Zrobiło się szaro, ponuro i wietrznie. Co gorsza na 2
godziny przed meczem zaczął padać deszcz. Sam mecz? Masakra.
Wygrali wprawdzie ale o drugiej połowie wolałbym zapomnieć. Wiec
gdy o 23:35 wsiadałem do polskiego busa byłem zmarźnięty jak
pies, osz kurna ale mi było zimno, byłem z meczu niezadowolony i do
tego miałem jeszcze w perspektywie pięciogodzinną podróż. O
rany, jakich to ja pozycji nie przyjmowałem by choć na chwilę
przytulić gdzieś głowę i przymknąć oczko. I gdy już, gdy już
udało mi się na chwilę zasnąć okazało się że oto koniec
podróży. A Warszawa w czwartkowy ranek była ciemna i wyjątkowo
zimna. Ale kurna było zimno. Tramwaj wywiózł mnie gdzieś, nie
wiem gdzie tak że marzyłem już tylko o tym by znaleźć się w
pracy. Tak właśnie. Można marzyć by znaleźć się w pracy, w
cieple, w wygodnym fotelu, z herbatką. I gdy już się tam
znalazłem, gdy przepracowałem te 8,5 godziny, zostało mi tylko
jeszcze 2 godziny powrotu do domu i dokładnie o 21:15 w czwartek
wróciłem. Zmęczony, zmarźnięty, niewyspany. Ale jedno zostanie
mi w głowie. Co by nie było, co by się nie działo, co bym nie
spotkał jedno jest pewne – dam radę ( fizycznie oczywiście bo
psychicznie to już gorzej ).
P.S.
Po napisaniu tej notki, a jest 21:41 czyli od zakończenia biegu
minęło jakieś 5 godzin naszła mnie pewna myśl. Może jakieś 25
kilometrów walnę? A co? Kiedyś musi być ten pierwszy raz no nie?
A
świątecznie życzę moim fanom by się nie dali kurwom i
złodziejom. By wszystko szło po ich myśli. By było tak jak chcą
by było, bo tak ma do cholery być. Bo musi być tak żeby było tak
jak chcecie.
Miałem
już nie wstawiać muzyki wprawdzie ale jeszcze jedną wstawię co
mi się ostatnio nuci.
….
ja Wisła, ja Wisła.