niedziela, 27 marca 2016

Ścieżka 383 Do przodu

Zaczęło się od tego że w sobotę tydzień temu dokładnie o 05:30 obudził mnie głos rybitwy. Otworzyłem oczy a przez zasłonięte okna przedzierała się dzienna jasność. Rybitwy przyleciały – pomyślałem z radością. Zawsze, od kiedy pamiętam były zwiastunem cieplejszych dni, przynosiły nadzieję na lepsze jutro i oznajmiały że oto już za tydzień święta. Dziwne to i nie wiem jak to wytłumaczyć bo przecież święta te są ruchome i wypadają w różnych terminach, to rybitwy zjawiały się na moim osiedlu zawsze z tygodniowym wyprzedzeniem. Tak też i teraz. Przyleciały dokładnie na tydzień przed. Uradowany i pełen pozytywnych myśli wstałem i wyjrzałem na świat. Słońce właśnie wstawało. No czyż może być coś piękniejszego niż sobotni poranek ze wschodzącym słońcem, gdy to nic cię nie goni, nigdzie nie musisz być na czas, i gdy możesz wpatrywać się i wsłuchiwać w krążące rybitwy? No przecież nie może? Włożyłem więc dres i buty sportowe i ruszyłem na poranny bieg. I mogę powiedzieć teraz jedno: otóż może być coś piękniejszego niż sobotni poranek ze wschodzącym słońcem, gdy to nic cię nie goni, nigdzie nie musisz być na czas, i gdy możesz wpatrywać się i wsłuchiwać w krążące rybitwy. Może być. Tym czymś może być poranny bieg po pustym parku, ze wschodzącym słońcem które zmusza do mrużenia oczu i z odgłosem ptaków których nie zagłusza jeszcze huk miasta. I gdy tak sobie biegłem, gdy tak sobie mrużyłem oczka w słońcu, gdy tak sobie słuchałem rybitw i innych rozśpiewanych ptaszyn naszła mnie nieoczekiwanie myśl: Kurde no, o tak, tak właśnie, właśnie tak mogłoby wyglądać moje życie! No właśnie, tak mógłbym żyć. Cieszyć się wschodzącym słońcem, słuchać sobie śpiewu ptaków, biegać i nigdzie się nie śpieszyć, niczego nie musieć. I mieć gdzieś ten huk miasta, zostawić jego sprawy, niech sobie robią co chcą. Nie obchodzi mnie to. Mi wystarczy tyle i aż tyle. I nie powiem że nie dopadły mnie te sprawy miasta później. Dopadły. Wróciło zmęczenie i złość. Ale w każdej z tych złych chwil, w każdym ze złych momentów wracało wspomnienie wrzasku rybitwy, wspomnienie wschodzącego słońca, i tego biegu o poranku. I gdy dzisiaj, po wczorajszym dniu pełnym deszczu, szarości i niepotrzebnych żali, za oknem znów ukazało się słońce postanowiłem znów pożyć właśnie tak, jak stwierdziłem że żyć chcę. Założyłem więc spodenki ( ciepło było więc spodnie dresowe stały się zbędne ), bluzę i buty sportowe i pobiegłem. A że nastawienie moje pozytywne było duże i chęć podejmowania wyzwań duża też, stanęło na tym że zrobię to, o zrobieniu czego już od jakiegoś czasu myślę. A że w ubiegłą niedzielę dziad taki jeden na rowerze co to rower miał jak w tym kawale:
- Błotnik się panu koleboce.
- Co?
- Błotnik się panu koleboce.
- Nic nie słyszę bo błotnik mi się koleboce.
ciśnienie podniósł mi jak nie wiem co. Biegnę se ja 9 kilometr, a zmęczony byłem jak cholera, no więc biegnę sobie ci ja ten 9 kilometr, dumny z siebie że daję radę, do chaty jeszcze jeden został, myślę sobie dam radę, a ten dziad wymija mnie na tym dziadoskim rowerze i pyta:
- Ile pan przebiegł?
- Teraz biegnę dziewiąty – odparłem z dumą
- Eeee, dopiero dziewiąty? - i pojechał.
Osz kurna. Ale mnie zdrzaźnił. Dziad pieprzony na dziadoskim rowerze. Jedno i drugie ledwo się kupy trzyma a ten mi tu będzie zarzucał że mało. No więc zrobię to. Pobiegnę półmaraton, znaczy się 20 km. Zważywszy że moje najdłuższe starty to dyszka, a 15 przebiegłem raptem parę razy to wyzwanie to określiłbym ogromnym. To sto procent więcej niż zwykle biegam przy okazji łykendów. No ale kiedy jak nie dziś. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. A jeżeli będzie to w dzień Wielkiej Nocy anno domini 2016, i dzień moich imienin ( teraz się wszystkim zapala lampka: o kurde, er miał imieniny! a życzeń jak na lekarstwo, ale wybaczam wspaniałomyślnie wszystkim gapowiczom, no w sumie w kalendarzu napisali Wielkanoc a nie „imieniny era” ) to szczególną tą datę łatwiej będzie w pamięci zapisać. I powiem jedno. Nie zapomnę tej daty do końca życia. Ja pierdzielę. Jak ja dobiegłem do domu to nie wiem. Moje kolana przeżyły szok psychiczny. Moje plecy nie wiedzą czy są z tyłu czy z przodu. A umysł cały czas stara się sobie przypomnieć gdzie był bo ma jakąś lukę na 2 godziny, 12 minut i 56 sekund. Ja pierdzielę. Po powrocie wypiłem 2 litry mleka, pół litra wody niegazowanej z tabletkami magnezu i multiwitamin, herbatę, wziąłem godzinną gorąca kąpiel w trakcie której powtarzałem sobie ni to śmiejąc się z siebie ni to płacząc: „ja pierdzielę, ja pierdzielę” i walnąłem się na tapczan. Masajkra na żywym organizmie. I gdy tak leżałem bez ducha refleksja mnie naszła że bieganie, sport w ogóle, to ma być zdrowie przecież, ma dawać radość i przyjemność, a ja co – umieram. Nigdy więcej dwuuuudziestu kilometrów. O co, to nie. Teraz jeszcze bardziej podziwiam tych co biegają maratony. Że o tych co biegają dłuższe dystanse to już nie wspomnę. A już ci co biegają te dłuższe dystanse po pustyni czy górach to mistrzowie i basta. Ja zostanę raczej przy skromnych, nieśpiesznych pięciu. Ale! Ale przecież dałem radę. No dałem radę. Choć na piętnastym biegłem trochę do przodu trochę na boki, choć na siedemnastym to biegłem już po omacku, choć na dziewiętnastym miałem już myśl żeby dać sobie spokój bo te 300 metrów już mnie nie zbawi to jednak dałem radę. Dałem kurde radę. Zatrzymałem się dopiero gdy na wyświetlaczu ukazała się ta upragniona 2 z przodu. I dam radę ze wszystkim. Bo to tak ma być, ja wszystko przetrzymam ( fizycznie, bo psychicznie to już gorzej ). Fizycznie jednak albo padnę trupem albo dociągnę. Tak zresztą jak w środę. W środę wybrałem się na mecz. Do zdobycia wielkiej korony zaliczenia wszystkich stadionów z euro brakowało mi tylko tego z Poznania. Dziwne to i zastanawiające bo przecież Poznań to prawie moje miasto rodzinne. Tyle dobrego mnie tam spotkało, tak wile miłych młodzieńczych wspomnień mam stamtąd w pamięci. Więc się wybrałem. I załatwiwszy rankiem ważne sprawy wsiadłem o 11:35 w pociąg jadący w tamtą stronę. Miła to była podróż ( choć babinka z naprzeciwka gadała i gadała ). Spędziłem ją na korytarzu dając się ogrzewać przez szybę intensywnemu słońcu. Ależ grzało. Moja radość wzmagała się z każdym przejechanym kilometrem. Marcowa pogoda nie była by jednak sobą gdyby nie spłatała mi figla. Otóż już na miejscu z tego słoneczka nic nie zostało. Zrobiło się szaro, ponuro i wietrznie. Co gorsza na 2 godziny przed meczem zaczął padać deszcz. Sam mecz? Masakra. Wygrali wprawdzie ale o drugiej połowie wolałbym zapomnieć. Wiec gdy o 23:35 wsiadałem do polskiego busa byłem zmarźnięty jak pies, osz kurna ale mi było zimno, byłem z meczu niezadowolony i do tego miałem jeszcze w perspektywie pięciogodzinną podróż. O rany, jakich to ja pozycji nie przyjmowałem by choć na chwilę przytulić gdzieś głowę i przymknąć oczko. I gdy już, gdy już udało mi się na chwilę zasnąć okazało się że oto koniec podróży. A Warszawa w czwartkowy ranek była ciemna i wyjątkowo zimna. Ale kurna było zimno. Tramwaj wywiózł mnie gdzieś, nie wiem gdzie tak że marzyłem już tylko o tym by znaleźć się w pracy. Tak właśnie. Można marzyć by znaleźć się w pracy, w cieple, w wygodnym fotelu, z herbatką. I gdy już się tam znalazłem, gdy przepracowałem te 8,5 godziny, zostało mi tylko jeszcze 2 godziny powrotu do domu i dokładnie o 21:15 w czwartek wróciłem. Zmęczony, zmarźnięty, niewyspany. Ale jedno zostanie mi w głowie. Co by nie było, co by się nie działo, co bym nie spotkał jedno jest pewne – dam radę ( fizycznie oczywiście bo psychicznie to już gorzej ).
P.S. Po napisaniu tej notki, a jest 21:41 czyli od zakończenia biegu minęło jakieś 5 godzin naszła mnie pewna myśl. Może jakieś 25 kilometrów walnę? A co? Kiedyś musi być ten pierwszy raz no nie?
A świątecznie życzę moim fanom by się nie dali kurwom i złodziejom. By wszystko szło po ich myśli. By było tak jak chcą by było, bo tak ma do cholery być. Bo musi być tak żeby było tak jak chcecie.
Miałem już nie wstawiać muzyki wprawdzie ale jeszcze jedną wstawię co mi się ostatnio nuci.
. ja Wisła, ja Wisła.

9 komentarzy:

  1. najpierw się Eru kochany uśmiechnęłam na to słońce i rybitwy, a dziad mnie zdrażnił... ileż to takich dziadów w życiu się spotka, co ci krwi napsują... ale jak pomyślałam że ma być tak ech, ach i tak jak chcę, bo mi się jakby smutno zrobiło... też mogłabym tak żyć, jak z tym słońcem i rybitwami, i mam takie momenty, tyle że cała reszta jeszcze kuleje i coś uparcie tupie mi po głowie... i do dupy, normalnie do dupy z tym tupaniem jest, bo znowu gdzieś wiszę pomiędzy, chociaż od tego specjalistką to jest bialutka, no ale nic to... nie dam się z godnie z życzeniem, no bo co będę dziadom dawać satysfakcje? ni ma letko walkowerem się nie podamy w sensie my i nasz majestat szemrana panienka... no podziwiam Cię Eru za to bieganie i jesteś drugim znanym mi blogopisem, który biegać zaczął i pewna jestem, że niebawem to cały maraton przebiegniesz, tylko może się nie forsuj, aż tak straszecznie, bo mi jeszcze przedwcześnie ducha wyzioniesz i z kim ja na ten spacer nad morzem polezę? i te ziemniory w ognisku upiekę?no ja się zapytuję z kim?:) no a że dzisiaj tradycja lana, to ja na cię wiaderko wylewam z wodą czystą źródlaną co by ci się wiodło, na szczęście, na zdrowie i na powodzenie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Biegnij Forest, biegnij !! :) dziady to wiadomo - do odpału co nie zmienia faktu że nawet jak się ich odpali to zdarza co nieco gdernac. Tu wyszło na dobre. " Życzę moim fanom" Prezesostwo uderzyło do głowy a premii liczyć nie ma komu. Ps. Ty jakiś notes do zapisywania tych dat i godzin masz ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Biegnij Forest, biegnij !! :) dziady to wiadomo - do odpału co nie zmienia faktu że nawet jak się ich odpali to zdarza co nieco gdernac. Tu wyszło na dobre. " Życzę moim fanom" Prezesostwo uderzyło do głowy a premii liczyć nie ma komu. Ps. Ty jakiś notes do zapisywania tych dat i godzin masz ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Haaaa, dziad dziadem na dziadoskim rowerze, ale zmotywował Cię pierwsza klasa Er. A pewnie, że i te 25 km przebiegniesz. A co! Żebyś jeszcze tylko z takim zapałem się angielskiego uczył :P

    OdpowiedzUsuń
  5. I jeszcze z dedykacją dla Ciebie i Twoich 25 km:
    http://szafunia.pl/img/2014/6/27867.jpg

    OdpowiedzUsuń
  6. a nie dam się! i Ty też się nie daj! :)

    a tą dwudziestkę pykniesz jeszcze.
    ja do biegania jestem całkowicie lewa.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wszystkiego najlepszego Erku, spóźnione ale z całego serca <3 Proszę, byłeś stosunkowo niedaleko mnie a w miejscu w którym dość często bywam. I Er ma wannę, bo raczej nie stałeś godzinę na tych Twoich niesamowitych nogach biegacza :) Gratuluję tych kilometrów i ogromnego samozaparcia - oddana fanka :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zawsze uważałam się bardziej za czarną owcę, ale określenie 'zakała rodziny' podoba mi się chyba nawet bardziej :) I liczę na to, że spełnisz swoją obietnicę!

    OdpowiedzUsuń
  9. Dziadem się nie denerwuj, miej w odwłoku, bo jak powiedział Hemingway : "Denerwować się to znaczy mścić się na własnym zdrowiu za głupotę innych"! ja tam podziwiam twoją dychę, nie mówiąc o dwudziestce!! ja nawet jednego bym nie przebiegła bez wyplucia płuc! dasz rade i 25 km ale może tak raczej metodycznie i pomału zwiększać dystans?

    A że już po świętach, to.. Wesołej Wiosny!
    loonei

    OdpowiedzUsuń