Od
kiedy pamiętam zawsze o tej porze wypatrywałem bocianów. Nie wiem
skąd się to wzięło, kto to we mnie zaszczepił i czy to jakiś
szerszy wymiar ma czy tylko ja tak mam ale mam tak że jak pierwszym
bocianem którego ujrzę jest bocian szybujący na niebie to rok (
czy też lato ) ma niby być pełne podróży, pełne przygód, pełne
wrażeń. Natomiast jeżeli jest to bocian siedzący na gnieździe
czy też na ziemi to rok ( czy też lato ) spędzone będzie bez
żadnych atrakcji na przysłowiowym tyłku.
W
ubiegłą niedzielę udałem się na odwiedziny do motóra by go po
zimie trochę dopieścić, by go trochę odkurzyć. Cieszyłem się
bardzo na te odwiedziny. Pogoda dopisywała, słonko pięknie
przygrzewało ( dzięki szemrana panienko ), a we mnie gotowała się
potrzeba wyciągnięcia wreszcie motóra z tej komórki na powietrze.
Tyle czasu stał tam samotny, opuszczony, w ciemności, w chłodzie i
wilgoci biedaczek. To taka trochę magiczna chwila gdy zdejmujesz ten
pokrowiec, gdy strzepujesz ten półroczny kurz i brud. To tak jakby
budziło się nowe, jakby powstawało z zapomnienia. Takie baśniowe.
I jak jeszcze uda się odpalić, jak od nowa zagrają gary to w
człowiekowi znowu bardziej chce się żyć, znowu chce się marzyć,
znowu planować trasy do przejechania. To magiczna chwila. Jednak w
ubiegłą niedzielę wydarzyło się coś magiczniejszego ( o ile
istnieje takie słowo ). Może dla kogoś innego byłoby to nic
szczególnego. Może uznałby to za zwykły zbieg okoliczności. A
może nawet nie zwrócił by uwagi. Ale nie ja. Ja mam coś takiego
że w każdym momencie życia szukam jakiejś magii, jakiejś
wyjątkowości, jakiegoś znaku, jakiegoś cudu. W każdym małym
nawet zdarzeniu dopatruję się tego znaku od sił nadprzyrodzonych.
Tak mam. I wierzę. Bo jeżeli życie nie jest cudem nadprzyrodzonym,
nie jest czymś więcej niż tylko białkiem, chemią i fizyką to
jaka z niego ma być dla mnie radość. Życie jest cudem. I tylko te
umysły wyedukowane starają się je ściągnąć z obłoków na
ziemię. Tak by było czysto, wg równania. Ale mnie te równania nie
przekonują. Śmiechem napawa mnie teoria wielkiego wybuchu. No
przecież ta fizyka sama chyba w to nie wierzy że było sobie coś
malutkiego, potem sobie wybuchło ( tak o po prostu??? a gdzie siła
przyłożenia ??? ), potem się pokotłowało, pomieszało i jest
ludź. No proszę, nie rozśmieszajcie mnie. To już teoria Boga
Stwórcy broni się bardziej. Albo miłość. Twierdzą że to tylko
chemia. Że jakieś tam związki białka się łączą i jest. Czy to
ma oznaczać że jak już opracują tą tajemniczą miksturę to
każdemu będą w stanie tak te białka połączyć że pokocha
każdego kogo mu zadadzą? Eeee. To ja już wolę wierzyć w cuda,
magiczne chwile, znaki na niebie i ziemi, Boga Stwórcę i
przeznaczenie. Więc gdy w ubiegłą niedzielę już już miałem
wejść do tej biednej komórki by motóra na słoneczko wyprowadzić
jeszcze coś mi podpowiedziało by zadrzeć głowę do góry. I byłem
już jedną nogą w środku gdy ostatnim spojrzeniem na niebo
ujrzałem na nim bociana. Krążył dokładnie nade mną. Dokładnie.
I gdy mu się tak ze zdumieniem przyglądałem po chwili dołączył
do niego drugi. Dwa bociany krążące na niebie. Czy mogłem sobie
to wyobrazić bardziej magicznie? Bo oto właśnie za chwilę blask
słońca odbije się na motóra kształtach. Oto właśnie za chwilę
przebudzi się po zimowym śnie na nowy sezon. A tu nad nim dwa
bociany. Bociany zapowiadające rok ( czy raczej lato ) pełne
podróży, pełne przygód, pełne wrażeń. Czy mogłem sobie to
wyobrazić bardziej magicznie? Tak. Mógłem, a wręcz zobaczyłem na
własne oczy bo po chwili pojawił się także trzeci. A trójka to
liczba magiczna. W chrześcijaństwie nawet święta. I wiadomo też
wszem że nawet kwiaty w bukiecie mają być nieparzyście, no chyba
że na pogrzeb. Czy to mógł być zwykły zbieg okoliczności? Mógł?
Oczywiście że mógł. Oczywiście. Z tym że nie dla mnie. Ja już
wiedziałem że to znak. Wiedziałem że to znak że ten motór
którego właśnie miałem zbudzić ze snu zimowego powiezie mnie w
tym roku ( czy raczej tego lata ) daleko daleko. I że zobaczę nowe
piękne krajobrazy. Że doznam nowych cudownych przeżyć. Że
przeżyję magiczne i radosne chwile. I wierzę w to. Powie ktoś, er
trzymaj się zdrowego rozsądku, myśl logicznie. A w dupie mam ten
zdrowy rozsądek i to logiczne myślenie. Ja będę wierzył w
magiczne chwile, w znaki na niebie, w znaki na ziemi, i wierzył będę
w cuda. I wierzył będę w to że Smok wyzdrowieje. Wierzył w to
będę i już. Wierzył w to będę że opiszą Smoczy przypadek w
jakimś mądrym piśmie naukowym starając się wytłumaczyć na
ichniejszy naukowy sposób to niewytłumaczalne coś. Wierzył będę
że pójdzie sobie Smok kiedyś nieśpiesznie do Częstochowy i pod
tamtejszym obrazem cudownym zostawi książeczkę pod, jakże
tajemniczym, tytułem Mały Książę. A póki co, po skończeniu
tego tu pisania, zgaszę światło, zapalę świeczkę, popatrzę w
czarne niebo, i w czasie gdy Smok śpi zmęczony, pomodlę się do
Boga jak tylko najpiękniej potrafię o to by Smok wyzdrowiał.
I zdałem sobie dzisiaj sprawę z jeszcze jednej rzezy. Otóż nie przejmuję się śmiercią. Śmierć mnie nie martwi. Nie mówię tu o swojej śmierci, bo kto słucha mnie regularnie wie że śmierć to moje marzenie, ale o śmierci innych. I tych mi bliskich, i tych mi obcych. Dziwne to może. Ale nie przejmuję się tym dziwactwem. Moim zdaniem akurat ten kto umarł ma już wszystko po co żył. Wszystko. To tylko my, my którzy zostaliśmy mamy problem. Mamy problem z zapełnieniem pustki, odnalezieniem się we wspólnych wspomnieniach. O wiele większym problemem jest choroba, bieda, upokorzenie. To wyciska ze mnie łzy. Śmierć raczej chyba nie wyciśnie. Tzn uronię zapewne łezkę ale i tak więcej będzie we mnie przeświadczenia że oto żegnam kogoś kto w tej właśnie chwili doznaje szczęścia niepojętego.
I zdałem sobie dzisiaj sprawę z jeszcze jednej rzezy. Otóż nie przejmuję się śmiercią. Śmierć mnie nie martwi. Nie mówię tu o swojej śmierci, bo kto słucha mnie regularnie wie że śmierć to moje marzenie, ale o śmierci innych. I tych mi bliskich, i tych mi obcych. Dziwne to może. Ale nie przejmuję się tym dziwactwem. Moim zdaniem akurat ten kto umarł ma już wszystko po co żył. Wszystko. To tylko my, my którzy zostaliśmy mamy problem. Mamy problem z zapełnieniem pustki, odnalezieniem się we wspólnych wspomnieniach. O wiele większym problemem jest choroba, bieda, upokorzenie. To wyciska ze mnie łzy. Śmierć raczej chyba nie wyciśnie. Tzn uronię zapewne łezkę ale i tak więcej będzie we mnie przeświadczenia że oto żegnam kogoś kto w tej właśnie chwili doznaje szczęścia niepojętego.