sobota, 23 marca 2019

Ścieżka 546 Do przodu

Raz w miesiącu średnio mam tak, czy też raczej tak jest, że choć wychodzę jak zawsze – nic nie dzieje się jak zawsze. Zawsze mam tak jeszcze około dwudziestu minut. Ale raz w miesiącu średnio mam tak, czy też raczej tak jest, że choć staram się, biegnę – szlag trafia te dwadzieścia minut i jedyne co osiągam to widok odjeżdżającej lokomotywy. Średnio raz w miesiącu gdy przychodzę na przystanek ( przychodzę jak zawsze ) jakimś dziwnym trafem autobus nie przyjeżdża. I choć zawsze w tym czasie przyjechałyby ze trzy, cztery – to ten jeden raz nie przyjeżdża żaden. I gdy już jakimś cudem wsiądę do metra, metra którym jakimś cudem jest szansa zdążyć, metro staje w ciemnym tunelu między stacjami. Metro nigdy nie staje w ciemnym tunelu między stacjami. Staje tylko ten jeden raz. I gdy już w końcu dojadę, i gdy nawet nie mając szansy zdążyć biegnę, mijam ludzi – bo może się opóźni, przecież często się opóźnia – jedyne co osiągam to widok odjeżdżającej lokomotywy. Bo ten właśnie raz odjechała o czasie. Tak właśnie raz w miesiącu średnio mam, czy też raczej tak jest. I o ile kiedyś rzucałem w takich sytuacjach kurwy i obrażony tupałem nogą – to teraz patrzę tylko w niebo i z niemałą dozą ironii wzdycham: dzięki kurwa za zorganizowanie popołudnia. Gdy potem jadę lokomotywą następną, tą gorszą, i gdy patrzę na piękne miasto w promieniach zachodzącego słońca, na Starówkę gdzieś w oddali, Starówkę na której nie ma już mojej ławeczki, i na Wisłę patrzę w dole, i na wąż czerwonych światełek w korku, i na żółty autobus leniwie odpoczywający na pętli przychodzi refleksja – na ki to? Bo chociaż tyle innych razy nawet zdążałem i zdążałem bez problemu, to ten jeden raz uświadamia mi jak mało zależy ode mnie. Nic, totalnie nic nie dodam w swoim życiu. Te kilka razy kiedy zdążam to tylko akt łaski. Taka dobra wola bym nie jęczał zbytnio. Bo gdyby mi przyszło na myśl czasem, że jednak mogę, że jednak da się, raz w miesiącu średnio mam tak, czy też raczej tak jest, że wszystkim co widzę na końcu to odjeżdżająca lokomotywa. I żyję wprawdzie w tej wmawianej zewsząd ułudzie, że każdy kowalem swego losu, świat skutecznie mi to wmawia z tym że koniec końców jest inaczej. Nad niczym w tym świecie nie mamy kontroli. Nad niczym. Ja to wiem. Taka refleksja mnie nachodzi często, coraz częściej, jaką kontrolę nad swoim światem mieli więźniowie w Oświęcimiu. Jasne, mogli wierzyć, mogli ufać, mogli żyć nadzieją i się starać – ale ilu z nich uleciało z dymem krematorium? Wiara we własne życiem władanie to lipa. Ile razy kładę się wieczorem spać, tyle razy myślę czy się obudzę. I za każdym razem zaskoczony jestem gdy jednak to następuje, i rozczarowany zarazem. Ile razy wychodzę z domu, tyle razy nie wiem czy wrócę. Los nie jest w naszych rękach. Nie twierdzę, by było jasne, że nie warto nic w takim razie robić. Trzeba robić. Z tym, że jebać to, naprawdę jebać, gdy się na końcu okazuje, że wszystko co widzimy to odjeżdżająca lokomotywa.

W codzienności piękny dzień był dzisiaj. Piękny i kochany. Słonko świeciło, ludzie przepuszczali się w drzwiach, w sklepie nie było kolejki, fajnie się biegało, pranie mogłem wywiesić sobie na balkon ( pierwszy w tym roku raz ) napisałem notkę. Lubię takie dni – nienawidzę zarazem. Bo takie dni pokazują jak fajnie może być, pokazują, że życie może być piękne – i uświadamiają zarazem, że takie nie jest.

Wiesz co erku – potańczył bym.

2 komentarze: