Raz
w miesiącu średnio mam tak, czy też raczej tak jest, że choć
wychodzę jak zawsze – nic nie dzieje się jak zawsze. Zawsze mam
tak jeszcze około dwudziestu minut. Ale raz w miesiącu średnio mam
tak, czy też raczej tak jest, że choć staram się, biegnę –
szlag trafia te dwadzieścia minut i jedyne co osiągam to widok
odjeżdżającej lokomotywy. Średnio raz w miesiącu gdy przychodzę
na przystanek ( przychodzę jak zawsze ) jakimś dziwnym trafem autobus
nie przyjeżdża. I choć zawsze w tym czasie przyjechałyby ze trzy,
cztery – to ten jeden raz nie przyjeżdża żaden. I gdy już
jakimś cudem wsiądę do metra, metra którym jakimś cudem jest
szansa zdążyć, metro staje w ciemnym tunelu między stacjami.
Metro nigdy nie staje w ciemnym tunelu między stacjami. Staje tylko
ten jeden raz. I gdy już w końcu dojadę, i gdy nawet nie mając
szansy zdążyć biegnę, mijam ludzi – bo może się opóźni,
przecież często się opóźnia – jedyne co osiągam to widok
odjeżdżającej lokomotywy. Bo ten właśnie raz odjechała o
czasie. Tak właśnie raz w miesiącu średnio mam, czy też raczej
tak jest. I o ile kiedyś rzucałem w takich sytuacjach kurwy i
obrażony tupałem nogą – to teraz patrzę tylko w niebo i z
niemałą dozą ironii wzdycham: dzięki kurwa za zorganizowanie
popołudnia. Gdy potem jadę lokomotywą następną, tą gorszą, i gdy patrzę na piękne
miasto w promieniach zachodzącego słońca, na Starówkę gdzieś w
oddali, Starówkę na której nie ma już mojej ławeczki, i na Wisłę
patrzę w dole, i na wąż czerwonych światełek w korku, i na żółty
autobus leniwie odpoczywający na pętli przychodzi refleksja – na
ki to? Bo chociaż tyle innych razy nawet zdążałem i zdążałem
bez problemu, to ten jeden raz uświadamia mi jak mało zależy ode
mnie. Nic, totalnie nic nie dodam w swoim życiu. Te kilka razy kiedy
zdążam to tylko akt łaski. Taka dobra wola bym nie jęczał
zbytnio. Bo gdyby mi przyszło na myśl czasem, że jednak mogę, że
jednak da się, raz w miesiącu średnio mam tak, czy też raczej tak
jest, że wszystkim co widzę na końcu to odjeżdżająca
lokomotywa. I żyję wprawdzie w tej wmawianej zewsząd ułudzie, że
każdy kowalem swego losu, świat skutecznie mi to wmawia z tym że
koniec końców jest inaczej. Nad niczym w tym świecie nie mamy
kontroli. Nad niczym. Ja to wiem. Taka refleksja mnie nachodzi
często, coraz częściej, jaką kontrolę nad swoim światem mieli
więźniowie w Oświęcimiu. Jasne, mogli wierzyć, mogli ufać,
mogli żyć nadzieją i się starać – ale ilu z nich uleciało z
dymem krematorium? Wiara we własne życiem władanie to lipa. Ile
razy kładę się wieczorem spać, tyle razy myślę czy się obudzę.
I za każdym razem zaskoczony jestem gdy jednak to następuje, i
rozczarowany zarazem. Ile razy wychodzę z domu, tyle razy nie wiem
czy wrócę. Los nie jest w naszych rękach. Nie twierdzę, by było
jasne, że nie warto nic w takim razie robić. Trzeba robić. Z tym,
że jebać to, naprawdę jebać, gdy się na końcu okazuje, że
wszystko co widzimy to odjeżdżająca lokomotywa.
W
codzienności piękny dzień był dzisiaj. Piękny i kochany. Słonko
świeciło, ludzie przepuszczali się w drzwiach, w sklepie nie było
kolejki, fajnie się biegało, pranie mogłem wywiesić sobie na balkon ( pierwszy w tym roku raz ) napisałem notkę. Lubię takie
dni – nienawidzę zarazem. Bo takie dni pokazują jak fajnie może
być, pokazują, że życie może być piękne – i uświadamiają
zarazem, że takie nie jest.
Wiesz
co erku – potańczył bym.
o! Andaina mi przypomniałeś! dawno nie słuchałam :)
OdpowiedzUsuńMoja ulubiona manieczkowa ;)
OdpowiedzUsuń