Metro
mnie cholernie wkurwia ostatnio. Dla jasności to poranne –
popołudniowe jest spoko. Strasznie mnie wkurwia. I jadę tak
zaciskając zęby, jadę tak muzyką zagłuszając wściekłość.
Trudne to jest i wyzwanie wielkie. Wiem, że gdzieś kiedyś wyjdzie.
No cóż – nic nie mogę jednak na to poradzić. To jest silniejsze
aktualnie niż moja silna wola. I wyrzuty sumienia mam z tego powodu.
Jakiś taki gorszy się czuję, jakiś taki nienormalny. Że nie
umiem powstrzymać tych nerwów, że tak nie umiem z ludźmi żyć,
że się wściekam nie wiadomo o co. I gdy wsiadłem w piątek, gdy
wsiadłem wpychając się wprawie na siłę znowu to poczułem. Gdy
na dodatek w ostatniej chwili jakimś niesamowicie zwinnym ruchem
wskoczyła jeszcze jedna dziewczyna pomyślałem – no ładnie,
zapowiada się kolejna wspaniała podróż. I gdy już ruszyliśmy, i
gdy jeszcze postanowiłem spojrzeć na nią z wyrzutem naszła mnie
myśl – a w sumie co. Przecież ona też chce jechać jak ja, i
pewnie też się śpieszy jak ja, i pewnie tak samo cierpi. I w sumie
szacun za te zwinne kocie ruchy. I nawet sympatią zapałałem do
niej, i jakoś tak stała mi się towarzyszką niedoli. I spojrzałem
na innych, już bez tej wściekłości. I zacząłem dostrzegać
jakieś dziwne sytuacje. A to jakaś pani z pretensją w głosie
oznajmiała: ludzie tu jest dziecko ( choć gdy potem ujrzałem to
dziecko, to parsknąłem że nie ze śmiechu, dziecko – chłopczę
dziesięcioletnie a może i więcej ). A to ktoś komuś tłumaczył
żeby zdjął plecak. A to jakiś pan przepychał się do wyjścia
przy grubej pani za co potem dostał butelką po plecach. I stał
taki na peronie niezdecydowany czy wrócić jednak do wagonu i
pociągnąć dalej tą wojenkę. I zacząłem się uśmiechać pod
nosem, zacząłem się nawet zastanawiać o co im chodzi. O co chodzi
mi? I chyba o nic nie chodzi. Po prostu już nie ma w nas empatii,
nie ma wyrozumiałości, nie ma życzliwości. Każdy patrzy na
siebie, każdy broni własnej przestrzeni, każdy myśli tylko o
sobie. I to dlatego wkurwia mnie metro. To jest to. Nie jestem inny,
nie jestem nienormalny, nie to że nie umiem żyć wśród innych.
Stałem się swój, normalny, nauczyłem się tego świata. Nie ma
już tego romantycznego era. Nie ma era czekającego na cuda,
szukającego magii, wierzącego w ideały. Nie znalazł Pięknej i
już nie szuka. Skończył się, odszedł, uleciał do gwiazd, umarł.
Jeździ metrem wkurwiony i wcale już go to nie dziwi.
W
codzienności ludzie cierpią – ja nie cierpię. Ja chodzę nawet w
bluzie. Ciepło, ciepło, więcej ciepła. I tylko klima mnie dobija,
bo jak tak zawieje, a wieje rozkręcana bez zastanowienia, to cierpią
potem moje kości, cierpią moje stawy, cierpią moje ścięgna.
Wczoraj
wieczorem gdy wracałem z pracy wreszcie do tego doszło. To wisiało
w powietrzu już od roku. Wreszcie skoczyliśmy sobie do oczu z takim
jednym co się czasami tu po osiedlu kręci. Co będzie dalej, nie
wiem, ale gdy dzisiaj wracałem ze sklepu myśl mnie naszła, że
czas już chyba najwyższy wyjść z tej strefy komfortu. Czas
porzucić strefę bezpieczeństwa i nadepnąć na odcisk to temu to
tamtemu. Czas sięgnąć po adrenalinę, czas zacząć się bać. Bać
bardziej, bo przecież i tak boję się cały czas.
Dziś
wyciągnąłem Rumaka. Przeszedł badania i chyba będziemy w
tygodniu jeździć.
No
i dzisiejsza dyszka dobra. 5,25 to wynik jakiego oczekuję zawsze,
choć koszulka po wszystkim była tak mokra jak jeszcze nie była w
tym roku.
gdybym musiała codziennie jeździć autobusem do pracy, to też pewnie jeździłabym wkurzona. czasami, gdy mojego cytrusa do mechanika odstawiam - tyle jazdy autobusami mi wystarczy.
OdpowiedzUsuńa romantycznych tęsknot się nie wyzbędziesz. :) coś o tym wiem.