To
nie był jakoś szczególny dzień. Dzień szczególny pod względem
jego nieszczególności. Ani nikt mnie szczególnie nie dojechał,
ani nic mi szczególnie nie odjechało, ani nic szczególnie nie
spie...łem. Taki dzień zwykły. Jednakowoż gdy wysiadłem z
pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie
gdzieś tam w środku nurtowało. Może to był ten moment, moment z
którego nie zdaję sobie nigdy sprawy, kiedy to suma tych małych
szpileczek, jakichś potknięć osiąga swoje maksimum i się
najzwyczajniej ulewa. Bo to chyba tak jest, czasami człowiek nie wie
dlaczego taki wkurwiony, dlaczego wszystko go drażni. Tak nie wie
dlaczego. A to dlatego, że tam gdzieś tam w podświadomości zbiera
te małe szpileczki, te drobne smutki. Wydaje się, że były
nieważne, że przeszły, że w sumie nic nie znaczyły. Ale kurde
są, gdzieś tam są / zostają. My lecimy dalej, my w swoim
zabieganiu o nich zapominamy, my nie mamy czasu na ich rozpatrywanie.
A kiedyś w końcu przychodzi dzień w którym się ulewają. Mi się
ulało tamtego nie jakoś szczególnego dnia. Więc gdy wysiadłem z
pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie
gdzieś tam w środku nurtowało. Swoją trasą, trasą którą
mógłbym chodzić już z zamkniętymi oczyma poczłapałem w ty
rozdrażnieniu do domu. Na trasie tej mam takie jedno skrzyżowanie.
Zazwyczaj przechodzę na nim na lewą stronę, a dopiero potem na
drugą stronę ulicy w poprzek. W sumie robię tak zawsze, to ze
względu na fakt, że sygnalizacja na tym skrzyżowaniu tak jest
skonfigurowana, że światło czerwone świeci się dużo dłużej na
tej poprzecznej ulicy niż na tej wzdłuż której idę. Jednakowoż
dnia tego nieszczególnego światło na ulicy w poprzek zapaliło się
na zielono dokładnie wtedy gdy doszedłem do skrzyżowania.
Skorzystałem, przeszedłem pośpiesznie. I już się rozpędziłem
by iść dalej prosto, z myślą na prawo przejdę sobie gdzieś po
drodze, gdy to nie wiem dlaczego, nie wiem jak i nie wiem co, ale coś
mnie cofnęło. Tak aż, że jakbym zawinął się na prawej nodze,
jakbym odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę, przejdź
tu. No więc przeszedłem. W tamtym momencie zbytnio się nad tym nie
zastanawiałem, ot zwykła sprawa, i tak musiałem na tą drugą
stronę przejść. I gdy tak szedłem, po przejściu paru metrów do
moich uszu dobiegł odgłos tłuczonej butelki. To z takiej mordowni
którą mijam po drodze. Taki jeszcze relikt dawnych czasów, żaden
tam pub, żadna tam pijalnia – zwykła mordownia. Na szczęście
otoczona dość gęstą roślinnością miejską więc nie za bardzo
przeszkadzająca przechodniom. I generalnie raczej nikt tamtą stroną
nie chadza, nie chadzam i ja – i nie to, że ta mordownia, po
prostu drugą stroną jest wygodniej. Idę więc tą drugą stroną,
idę i słyszę odgłos tej tłuczonej butelki. Spoglądam w tamtym
kierunku. Po chwili w wyjściu z mordowni pojawia się gość,
wyłania się zza tej gęstej miejskiej roślinności. Wyszedł i
poszedł w kierunku z którego ja szedłem. Nie będę mówił co
pomyślałem gdy go ujrzałem, raczej nie powinienem, ale pomyślałem
– kolejny kurwa chwast. On poszedł lewą stroną ulicą w kierunku
z którego ja nadszedłem, ja swoją prawą stroną poszedłem w
kierunku domu. I nie wiem ile przeszedłem, nie wiem ile czasu
minęło, ale po jakiejś chwili z zadumy wyrwała mnie olśniewająca
myśl. Przecież – kurde – gdyby mnie to coś nie wiem dlaczego,
nie wiem jak i nie wiem co, nie cofnęło na skrzyżowaniu chwilę
wcześniej to właśnie chwilę temu byśmy na siebie wleźli. Nie
chcę tu wysnuwać jakichś nie wiadomo jak złowieszczych
przypuszczeń ale pomyślałem sobie, że gdybym nie przeszedł na tą
drugą stronę, spotkanie to skończyło by się śmiercią moją,
śmiercią jego – jedno jest pewne, na pewno moimi kłopotami. A
dniem tym był wtorek. A dziś refleksję mam – ile to razy
człowiek wraca do domu, wraca zmęczony, wraca zły, a nie zdaje
sobie sprawy, że to cud w sumie, że wrócił. Ileż to razy
rozpatrywałem tu kwestie jakie to niesamowite, że ludzie spotykają
się w niesamowitych okolicznościach, a w sumie nigdy nie
zastanawiałem się nad tym, że w sumie ileż to razy czegoś nie
spotkałem. Ileż to razy Opatrzność czy też Anioł Stróż cofnął
mnie z drogi, odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę,
przejdź tu – szepnął. Może to kwestia przypadku, zbiegu
okoliczności ja jednak wierzę w swojego Anioła Stróża. Jednym z
największych moich pragnień jest spotkać Go kiedyś. Jeny, ileż
ja mu zawdzięczam, ileż razy mnie uchronił. Codziennie się do
Niego modlę. Na pewno się kiedyś spotkamy. Jak nie w tym życiu,
to w następnym. Chcę Go przytulić.
Aniele
Boży, Stróżu mój.
Ty
zawsze przy mnie stój,
Rano,
we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy,
Strzeż
duszy, ciała mego,
I
zaprowadź mnie do żywota wiecznego,
Amen.
W
codzienności tak pięknego i ciepłego października nie pamiętam
jak żyję. Jest niesamowity i wyśmienicie rekompensuje
niedociągnięcia września który, mnie osobiście, zawiódł. To
chyba tylko ze względu na ten piękny październik, na tą
niesamowitą ilość słońca nadal się tak dobrze trzymam
psychicznie.
Czego
nie mogę powiedzieć o formie fizycznej. W środę zwyczajową
dyszkę przebiegłem pół żywy, a dzisiaj nie dałem rady –
musiałem przerwać na kilometrze siódmym. Martwi mnie to.
Wczoraj
poszedłem na Jokera. Tak się ludzie zachwycają, tak pieją to
poszedłem. Jedno jest pewne – pełna sala – czegoś takiego nie
widziałem już dawno. Jedno jednak bez zmian, czy to sala pełna czy
niepełna, zawsze ktoś się znajdzie z zapasem żarcia na cały
seans. Sam film – nic specjalnego – w moim prywatnym rankingu
słabszy od Ad Astra. Co nie zmienia faktu, że Phoenix w roli
głównej genialny. Jedna jednak rzecz - taka scena gdy mały
człowiek ( karzeł ) nie może sięgnąć do łańcucha na drzwiach
gdy próbuje uciec. Scena potworna, jego kolega leży w kałuży krwi
z roztrzaskaną czaszką, a połowa sali rży ze śmiechu., bo karzeł
nie dosięga do łańcucha. Pewnych zachowań czasami nie rozumiem.