Dzisiaj, a nie jak mam w zwyczaju,
wczoraj. A i tak będę się oszczędzał bo mam zdarte gardło i nie
za bardzo mogę mówić. Po meczu. Wczoraj obejrzałem powtórkę w
tiwi i z rozczarowaniem stwierdziłem że jakoś nie za bardzo było
mnie słychać. Jednak na stadionie inaczej odbiera się widowisko. I
będąc tam na stadionie wydawało mi się że doping był lepszy.
Relacja w tiwi trochę popsuła mi ważenia. No fakt. Sporo było
podpitych pacanów co nie za bardzo pewnie wiedzieli gdzie są i co
się śpiewa. Do tego od groma było rodzin z dziećmi. Po takich też
nie należy się spodziewać by darli się jak ja. No ale tych akurat
rozumiem. Chociaż
sam byłem z małolatem i nie przeszkadzało mi to w darciu gardła a
i małolata też do dopingu ciągnąłem. Z małolatem czyli z
chrześniakiem. Tym samym z którym byłem na meczu w Gdańsku.
Małolata postanowiłem sobie swego czasu trochę powozić po
meczach. Pokazać mu trochę innego świata, trochę oswoić z
różnymi relacjami ludzkimi no i najważniejsze zapewnić nieco
rozrywki. Może i sam też na tym korzystam? Może małolata traktuję
w tych chwilach jak swego własnego syna którego nie mam i mieć już
raczej nie będę. Tak. Zdecydowanie na tym korzystam. A że małolat
swojego biologicznego ojca nie widział chyba nigdy to takie wspólne
wypady dają nam myślę radochę obu. Bo małolat ( tak w ogóle to
już pierwsza gimnazjum ) to panieńska przygoda mojej siostry
ciotecznej. Nie wiem jak to tam z nimi ( z nią znaczy i tym
chłopakiem ) było, fakt że pogoniła go na cztery wiatry. I
małolat dorastał z mamą. Teraz ma wprawdzie ojca, obecnego męża
siostry z którym ma notabene drugiego syna, ale nie wiem czy
małolata traktuje jak swojego biologicznego. Nie chcę skreślać
gościa, bo jest w porządku i zarzucić nic mu nie mogę, ale myślę
że ze świecą szukać faceta co pokocha nie swoje dziecko jak
własne. Sam zresztą nie wiem jak bym się zachował w takiej
sytuacji. Trudne. No ale wracając do meczu. W tiwi dopingu słychać
było mało. Inna sprawa, o czym przekonałem się już nie raz, że
lepiej wychodzi on pięciu tysiącom niż pięćdziesięciu pięciu.
Podczas gdy jedna strona kończyła coś śpiewać druga dopiero
zaczynała, a jak na dodatek obie strony zaczynały coś innego robił
się pierdzielnik totalny. Co do samego meczu – super. Jestem
podbudowany i pełen nadziei że wreszcie mamy ekipę która może
coś zawojować. Już jak grali w Szkocji gdzie Lewy strzelił bramkę
w 94 minucie pomyślałem sobie „o mają charakter”. Potem po
Irlandii na narodowym mówię „kurna no tak grających Polaków
dawno nie widziałem”. Ale dałem sobie też od razu na
wstrzymanie. Hola, hola, zobaczymy dalej, nie ma co się tak
podniecać. No ale po piątku już wątpliwości nie mam. Jest ekipa.
Mamy swojego gwiazdora. Mamy kolektyw. Mamy charakter. Nareszcie mamy
Drużynę. No i tu mógłbym nawiązać do życia. Do moich ostatnich
notek które to wywołały tyle zamieszania. Chodzi mianowicie o to
że zważywszy na ostatnie lata to już dawno powinienem był dać
sobie z tą naszą kopaną spokój. Ileż to rozczarowań. Ileż to
złości i nerwów. Ile forsy wydanej i czasu zmarnowanego. O
sławetnej wyprawie do Gelsenkirchen za 1500 zeta nie wspomnę. Po co
mi to było? Po co? Przecież mogłem być szczęśliwy i przerzucić
się na ten przykład na Niemców albo jeszcze lepiej na Hiszpanów.
Nie prościej? Jasne że prościej. I same sukcesy! I same
zwycięstwa! Radość, pogoda i dostatek. Żyć nie umierać. Mogłem.
Mogłem to zrobić zamiast wierzyć w naszych, zamiast dawać im
kolejny i kolejny raz szansę. Zamiast w nich wierzyć i marzyć że
kiedyś kiedyś i oni dadzą radę. I wiecie co? Teraz mam
satysfakcję. Gdy teraz wspomnę puste miejsca na stadionach. Gdy
wspomnę zdawkowe informacje w wiadomościach. Pytam. A gdzie
byliście wy wszyscy którzy teraz wykupujecie 50 tysięcy biletów w
trzy dni? Nie zachwycaliście się wspaniałymi wynikami Niemców czy
Hiszpanów? No gdzie? Poszliście na łatwiznę. Straciliście wiarę.
Nie było was gdy były łzy nerwy i smutek. Ja byłem. I dlatego
będę obstawał przy swoim. Warto wierzyć. Warto płakać, gryźć
paznokcie. Warto mieć nadzieję. Bo gdy się spełni - radość jest
podwójna. I satysfakcja jest. I to przekonanie że nie poszedłeś
na łatwiznę. W tych czasach, beznadziejnych czasach, w których
idzie się na łatwiznę i w których myśli się tylko o tym że
dawanie kolejnej szansy to starta czasu – ty czyli ja wytrwałeś.
I czy nie łatwiej by mi było w poniedziałek wracać do pracy
gdybym kibicował Legii a nie Górnikowi. 99% moich kolegów kibicuje
Legii. Całe moje dzieciństwo i młodość przepełniona była
kłopotami związanymi z moją sympatią go Górnika. A mogłem sobie
spokojnie swego czasu przyłączyć się do 99% mich kolegów. I na
stadion blisko, i stadion nowoczesny, i wyniki w większości to
wygrane ( ostatnimi laty leją Górnika notorycznie ) no normalnie
same plusy. Szczęście i radość. Ale ja nie zmienię klubu. I
wówczas gdy spadali z ekstraklasy i teraz gdy już od kilku kolejek
są czerwoną latarnią. Bo wierzę że kiedyś zdobędą mistrzostwo
i zostaną mi wynagrodzone lata udręki. A choćby nie zdobyli to
pozostanie mi ta satysfakcja że pozostałem wierny, że nie
poszedłem na łatwiznę i że najważniejsze w życiu to być
wiernym. Bo kto jest wierny, ten jest uczciwy. A kto jest uczciwy –
na tym można polegać.
Zresztą
jakie to ma znaczenie czy wygrywasz czy przegrywasz? Gdy tydzień
temu w poniedziałek wracałem do pracy nic mnie tak nie drażniło
jak świadomość że moje drużyny dają ciała. Górnik przegrał i
nadal na ostatnim miejscu. Aston Villa ( tutaj też mógłbym się
przerzucić na United, City, Arsenal czy Chelsea ) wprawdzie
zremisowała ale też nadal na ostatnim miejscu. Tylko Pogoń nie
siedzi na końcu tabeli ale znowu przegrywa i kwestia czasu jak się
znajdzie w grupie spadkowej. No kurna! To się wszystko sprzysięgło
przeciw mnie czy jak? Właśnie takie problemy miałem w poniedziałek
rano. Ludzie to mają problemy. Co? Bialutka. Takie problemy miałem
do poniedziałkowego wieczoru. I gdy zapoznałem się z tą notką u
Bialutkiej jakoś te problemy stały się takie śmieszne. Czy to
sprawa życia że Górnik przegrywa. Ważna sprawa. Ale czy
najważniejsza? Takie pierdoły zaprzątają nam łeb a gdzieś obok
ważą się losy życia i śmierci. To są dopiero problemy. Choć w
moim przypadku problem śmierci jak wiadomo nie istnieje. Gdy w środę
po dwudziestej pierwszej wyszedłem na pekap kupić bilet całą
drogę rozmyślałem jakiż to ten bilet kupić. Czy miesięczny czy
kwartalny? Bo niby jakbym kupił kwartalny to płacę dziewięć stów
i w porównaniu do kupowania biletów miesięcznych które kosztują
360 po trzech miesiącach jestem zarobiony całe 180 zeta. To nie
wkij pirdział. Ale! Ale myślałem też że jak gdybym walnął za
miesiąc w kalendarz to jetem sześć dych w plecy. Kurwa! Taki
miałem dylemat! Ja pierdolę. To już jest chore. To moje ciągłe
myślenie o śmierci wybawicielce. I gdy wracałem do chaty pustą,
wietrzną, deszczową i zimną ulicą, gdy czekałem na zielone
światło na skrzyżowaniu minęło mnie dwóch typków. Mocni –
przeszli na czerwonym. Jeden łysy wysoki, drugi niski w kapturze.
Obaj w modnym ortalionie. I gdy jeden z nich będąc już po drugiej
stronie sypnął na chodnik garść jakiś podartych papierzysk coś
we zawołało: Oto jest ta chwila, oto moje przeznaczenie, niech się
stanie. I ruszyłem ja szalony. Mocnym stanowczym krokiem – muszę
ich dogonić. Ten niższy w kapturze szedł całym chodnikiem. Wiecie
jak. Tak chodzą klowni. Macha łapami na boki, stopy stawia na
zewnątrz, a kolano prostuje zanim dotchnie stopą ziemi. Wygląda
jakby wsuwał stopy w klapki. I do tego zaśmiewa się tym chamskim
rechotem i wydziera jakby ten łysy był nie tylko łysy ale i
głuchy. Tak. To moje przeznaczenie. Jeszcze tylko myślę w duchu by
coś ich zatrzymało. I. I nagle stanęli. Doszedłem do nich.
Najpierw spojrzałem w oczy temu w kapturz. Zamilkł. Patrzył. Ale
tak patrzył jakby zobaczył coś strasznego. Potem spojrzałem temu
łysemu wysokiemu. Do dzisiaj to widzę. Stoją jak w ryci. Pełni
oczekiwania. W ciszy. Nic nie zrobiłem. Przeszedłem. Ale to nie
było zwykłe – przeszedłem. To było coś jakby tankowiec
przepłynął obok dwóch małych łódeczek. Potęga. I wiecie co.
Przeszli na drugą stronę ulicy. I już ich nie słyszałem. Jakby
znikli. Ja naprawdę byłem wtedy gotowy na śmierć. Czy to było w
moich oczach? A tak na marginesie jakby co to będę sześć stów w
plecy.
czyli jednak kwartalny;) ja straciłam serce do kopanej... jak je straciłam lata temu, tak teraz wiem, że sukcesy, że nowy team, a jakoś odzyskać go nie mogę i się przemóc, jakoś nie ma tego porywu serca, że nasi górą itp. owszem się ucieszę, że gramy za rok u la france, ale jakieś to takie że dupy nie urywa... chyba mnie "znieczulica" dopada na te moją "starość"... może taki mecz na stadionie, gdzie bym zdarła gardło obudził iskrę,bo co by nie mówić to skandujący tłum niesie jak na skrzydłach... no a jak nie to chociaż bym się wykrzyczała za wsie czasy...
OdpowiedzUsuńPs. zawiasa złapałam, jutro ten doradca... może coś skrobnę, bo niby nic się nie działo, a jednak się działo trochę...
a ja nigdy na meczu nie byłam.
OdpowiedzUsuńa ja nigdy na meczu nie byłam.
OdpowiedzUsuńja piszę jeden raz. a skąd się dubelki robią - to ja już nie wiem :)
OdpowiedzUsuń