Miałem
wiecie kiedyś kolegę. Było to dawno dawno temu. Tak dawno, że
śmiało można by dodać, że było to za siedmioma górami, za
siedmioma morzami. I żeby zbytnio nie zdradzać jego osoby, z uwagi
na powyższy wstęp, na potrzeby tej notki nazwijmy go: Rycerzem.
Otóż Rycerz ten miał kiedyś, dawno dawno temu koleżankę. Może
i nawet była to przyjaciółka? Ale tego akurat, to nawet najstarsi
nie potrafią jednoznacznie powiedzieć. I żeby zbytnio nie zdradzać
jej osoby na potrzeby tej notki, z uwagi na powyższy wstęp i na
fakt, że ten mój kolega musiał toczyć z nią walki, a że Rycerze
toczą walki zazwyczaj ze smokami, nazwijmy ją Smokiem. Ten mój
kolega Rycerz spotkał Smoka zupełnie przypadkiem. Spotkał Smoka w
czasach gdy za siedmioma górami, za siedmioma morzami panowała
ciemność i smutek. A sam Rycerz był wówczas co najwyżej
rycerzykiem. O Smoku mój kolega Rycerz to słyszał już dużo, dużo
wcześniej. Słyszał i co najważniejsze, nawet tego Smoka
podziwiał. Podziwiał za smoczą siłę, odwagę i upór. I chociaż
czasy ciemności i smutku mocno jego o sobie opinię nadszarpnęły,
to sam Rycerz też uważał się za dosyć mocnego i twardego. A że
przekonany był, że z bajkowych bohaterów został na tym cyfrowym
świecie sam jedyny to dziwił się nawet, że takie Smoki jeszcze w
ogóle istnieją. Tak więc smocza siła, odwaga i upór miały dla
niego duże znaczenie. Czas płynął. Kolega Rycerz żył w swoim
bajkowym świecie ale coraz częściej obserwował z zaciekawieniem
smoczą pieczarę. Sam Smok również zauważył Rycerza, tak, że w
pewnym momencie Rycerz i Smok patrzyli na siebie nawzajem uważnie.
Tak uważnie, że kolega Rycerz poznawał coraz więcej tajemnic
smoczej pieczary. I chociaż tajemnice te odbiegały mocno od
rycerskiego kodeksu to paradoksalnie, ciekawość co tam się jeszcze
może kryć, zaczęły Rycerza pociągać. I gdy tak sprawdzał, gdy
tak szukał, gdy tak poznawał odkrył w pewnym momencie bardzo
dziwną dla mojego kolegi Rycerza rzecz. Rozpoznał mianowicie w
Smoku z wielkim zaskoczeniem, ale z jeszcze większym zadowoleniem,
zaklęta w smoka Królewnę. Odkrycie to odmieniło kolegę Rycerza.
Z czasów ciemności i smutku zaczął wyłaniać się świat światła
i radości. I co za tym idzie Rycerz zaczął odzyskiwać swoją
prawdziwą rycerską naturę i jak na prawdziwego rycerza przystało
poczuł nieopisaną wręcz potrzebę odczarowania tej zaklętej
królewny. A był to czas najwyższy. Był najwyższy to czas bo
zbliżał się nieuchronnie do porzucenia swoich rycerskich zasad i
reguł. Można by wręcz nawet rzec, że spotkanie Smoka było jakby
ostatnim ratunkiem jego rycerskiej natury. No więc ten mój kolega
Rycerz postanowił dla dobra bajkowego świata odczarować zaklęta w
smoka Królewnę. A jeżeli nawet nie odczarować, bo zaklęcie
rzucone na Królewnę było bardzo silne, to przynajmniej sprawić by
smocze życie nabrało należnego mu blasku. I by Królewna na zawsze
pozbyła się smoczych lęków, a jak wiadomo smoki najbardziej poza
rycerzami obawiają się wody, obrał sobie za cel nauczenie Smoka -
Królewny pływać. Niestety Smok nijak nie dawał się w tym temacie
pokonać. Bronił się, uciekał, krył w smoczej jamie. Rycerza
trochę to martwiło, trochę irytowało i złościło. Bo Rycerz
niby i rycerz ale bardzo nie lubił jak jego rycerskie działania są
ignorowane i nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Mój kolega
Rycerz zastanawiał się nad całą tą sytuacją, rozmyślał,
analizował. A że był niezwykle inteligentny, odkrył nową,
zaskakującą rzecz. Odkrył otóż, że w pobliżu Smoka kręcą się
jeszcze jakieś inne istoty. I wówczas Rycerz zrozumiał, że nie
może rozpatrywać tematu Smoka jako odrębnej jednostki. Smok okazał
się być zbiorem. Smoka należało rozpatrywać jako składową
Smoka i tych istot, zwanych potocznie Potforami. I w głowie mojego
kolegi Rycerza zaświtał nowy plan. Plan nauczenia Smoka pływać
wraz z tymi istotami potocznie zwanymi Potforami. Bo przekonany cały
czas był, czuł to swoim rycerskim sercem, za punkt honoru stawiał,
by Królewnę ze Smoka odczarować. A jeżeli nawet nie odczarować,
bo zaklęcie rzucone na Królewnę było bardzo silne, to
przynajmniej sprawić by smocze życie nabrało należnego mu blasku.
I im dłużej o tym rozmyślał tym bardziej nabierał przekonania,
że powinien to zrobić. Tym bardziej, że po niejakim czasie okazało
się, że te kręcące się obok Smoka istoty potocznie zwane
Potforami, tak naprawdę są najprawdziwszymi Królewiczami. To na
mojego kolegę Rycerza podziałało jeszcze bardziej. I już widział
swoimi rycerskimi oczyma wyobraźni jak zabiera tą całą smoczą
zgraję nad wielką słoną wodę. I choć mi osobiście wydaje się
ten plan absurdalny i dość głupio naiwny to ten mój kolega Rycerz
całkiem poważnie myślał o spędzeniu kilku słonecznych dni nad
wielką słoną wodą. Takich dni, gdzie cała smocza zgraj poczuje
się wolna, ważna, bezpieczna. Takich dni z ciąganiem wszystkich
tych tobołów tam i z powrotem. Ciąganiem które utwierdzi
najstarszego Królewicza w przekonaniu, że dźwiganie smoczych
ciężarów dobrą jest rzeczą. Takich dni z rozstawianiem tych
tobołów. Rozstawianiem które utwierdzi średniego Królewicza, że
wszystko musi być na swoim miejscu, równe, dopasowane i estetyczne.
I takich dni które utwierdzą najmłodszego Królewicza, po tym jak
po raz kolejny przekrzywi prostą jak spod linijki zbudowaną przez
mojego kolegę Rycerza wieżę piaskowego zamku, w przekonaniu, że
wieże piaskowych zamków nie muszą być idealne. I takich dni, gdy
sam Smok może się położyć w cieple słońca, które zresztą
Smok uwielbia, położyć na ciepłym piasku bez obawy, bez poczucia
obowiązku, bez potrzeby bycia czujnym. Może się położyć i
zasnąć snem spokojnym. Spokojnym i głębokim. Bo Królewicz
najstarszy, Królewicz średni i mój kolega Rycerz kopią obok
beztrosko w piłkę. Czemu zaś przygląda się Królewicz
najmłodszy, niepewny jeszcze czy warto się do tej zabawy
przyłączać. I tylko co jakiś czas przerywają dla upewnienia się
czy koc którym okryli śpiącego Smoka nie zsunął się zbytnio. Bo
słońce gorące, a oni wiedzą, że może śpiącego Smoka spalić.
A na koniec dnia, gdy gorące słońce chyli się już ku zachodowi
siedzą wzorem Małego Księcia i patrzą w ciszy jak znika za
horyzontem. I może, gdy już zajdzie, udało by się Rycerzowi
wprowadzić Smoka do wielkiej, słonej wody. By zmyła smocze łuski
a na brzeg wyszła by odczarowana Królewna. O i tyle. Taka bajka
mojego kolegi Rycerza. Bo ja sam oczywiście, jak i pewnie wszyscy
poza Rycerzem, wszyscy, w bajkę tą nie wierzą. Ale gdy tak patrzę
na tą jego bajkę nachodzi mnie refleksja. Dlaczego ja, i dlaczego
wszyscy poza nim, dlaczego ludzie, dlaczego my nie wierzymy w bajki?
Jakiż to strach, jaka niepewność powstrzymuje nas przed w bajki
wiarą? Że co? Że są nierealne, że są niepraktyczne, że są
nieżyciowe? Że nie wiadomo dokąd nas zaprowadzą, że oderwą nas
od realnego świata ( a co jak co ale my musimy podchodzić do świata
realnie, poważnie )? I przede wszystkim że nie wiadomo co będzie
dalej, co będzie jak się bajka skończy? Że jak się skończy
zostanie tylko pustka. A chromolić to. Bajka mojego kolegi Rycerza
otworzyła we mnie nowe spojrzenie. Trzeba brać te bajki! Trzeba z
nich korzystać. Trzeba dać się im ponieść. Pisałem kiedyś o
lwie i komnacie do której nikt nie chce wejść. Otóż teraz, ja,
daję się zaprosić wszędzie gdzie chciałbym być. Daję się
choćby na chwilę, choćby na moment. Choćby po to by zobaczyć jak
tam jest. Nie ma sensu bronić się przed pięknem. I ja, porwany
bajką mojego kolegi Rycerza, doszedłem do wniosku, że nie ma co
stawiać sobie ograniczeń. Będę brał bajki, będę z nich
korzystał. Będę korzystał z pięknych chwil, dobrych ludzi, dawał
się im uszczęśliwiać. Tak właśnie, uszczęśliwiać. Jak na
karuzeli w wesołym miasteczku. Tak więc daję sobie przyzwolenie by
bajki zaistniały w moim życiu. A choćby tylko na chwilę, a choćby
na moment. To nie ważne. Ważne by dać sobie prawo do szczęścia,
do radości. Jeżeli nawet do szczęścia, do radości na moment to
warto choćby dla samych wspomnień. Wspomnień do których można
wrócić w czasach ciemności, w czasach smutku. Otóż to. Tego
nauczyła mnie bajka mojego kolegi Rycerza. Pozwolić sobie być
szczęśliwym, pozwolić komuś się uszczęśliwić, choćby tylko
na chwilę, ale dać. A może bajka po tym jak zobaczy że dobrze w
niej się czuję stanie się moją rzeczywistością. Bo bajki mogą
stać się rzeczywistością, trzeba tylko w to wierzyć. I ja, er,
zamiar mam to czynić.
A
co słychać w zwykłym życiu?
Muszę
poprawić statystykę biegania bo ostatnio trochę intensywność mi
spadła. We wrześniu przebiegłem raptem czterdzieści trzy
kilometry gdy zazwyczaj oscylowałem w granicach stu. Napisał
ostatnio w komentarzach ktoś ( tzn wiem kto ale za cholerę nie wiem
jak to odmienić by napisać kto więc dlatego użyłem wymijającego
napisał ostatnio w komentarzach ktoś )
żebym jak nie wiem co ze sobą zrobić to żebym przebiegł maraton.
Przednia myśl ale nie dam rady. Raz, że mentalnie nie podołam, a
dwa, że kolano nie da rady. Kiedyś, jak dochodziłem do dwudziestek
( kurna ale to były czasy ) zaczęło się odzywać. Kiedyś ( kurna
ale to były czasy ) pisałem o tym. Niestety teraz daje o sobie znać
już na ósmym kilometrze. Walczymy ze sobą ( tzn kolano i ja ) kto
kogo przetrzyma ale o ile do dziesięciu wygrywam ja to myślę, że
powyżej, nie mówiąc już o maratonie moje kolano powie stanowczo:
Nie, kurna, nie, dalej nie biegnę. I myślę, że w takim przypadku
niestety jego będzie górą. Tak więc zostaje mi biegać dziesiątki
i tyle. I taki się ostatnio zrobiłem chitry, że jak już biegam,
to tylko dziesiątki. Na stare, dobre, piątki nie chce mi się
zbierać, nie chce mi się nimi zawracać głowy. No taki się
zrobiłem chitry. Więc może nie maraton naraz ale postanowiłem
przez najbliższe pięć dni przebiec pięćdziesiąt kilometrów.
Pierwsze dziesięć już mam.