Czy
ja się pchałem? Czy ja się pchałem? Nie, nigdzie się nie
pchałem. Mało tego, wręcz przeciwnie. Broniłem się, uchylałem
się, wycofywałem się. Byłem zamknięty i nieprzystępny. Dlatego
mam żal teraz do siebie. Żal mam do siebie, że jednak nie byłem
konsekwentny do końca. Bo teraz, gdy wszystko walnęło z hukiem,
wkurza mnie satysfakcja tych którzy od początku wróżyli źle
całej tej sprawie. Nawet się zastanawiam, dlaczego źle wróżyli?
A może nie wróżyli a wręcz życzyli? Czy z czystej zazdrości?
Czy z zawziętości? A może po prostu tak mają, chcą być w każdej
zabawie najważniejsi. Nie wiem. I pewnie się nie dowiem. Wiem
natomiast, że ja najważniejszy być nie muszę. Nie to nie -
trudno, płakał nie będę. Tzn będę, a raczej już popłakałem i
tyle. Teraz spadam. I chyba nawet zniknę stąd? Nie mam jakoś już
chęci pisać o sobie w tym gronie. Nie chce mi się. I jakoś nie
wiem dlaczego ale czuję się niekomfortowo. Tak jakbym kogoś
oszukał czy jak? Głupie, dziwne uczucie. Przecież nikogo nie
oszukałem. Super uczciwy do końca nie byłem, wiem to, wiem że w
kilku sprawach mogłem zachować więcej rozsądku, więcej
opanowania i najzwyczajniej w świecie nie ulegać pokusie. Bo co jak
co ale miło łaskotało. Miło podnosiło moją samoocenę. To
naprawdę było cholernie miłe. Moja pycha była doceniona. Jednak
czy, pomijając pychę, to nie o to właśnie chodzi? Nie po to
ludzie do siebie lgną? By usłyszeć dobre słowo? By poczuć się
lepszymi? By może ktoś pokazał im, że naprawdę są lepsi?
Wydawało mi się, że tak. I dlatego starałem się odwzajemniać
tym samym. To chyba tak ma wyglądać? Na wzajemnym dodawaniu sobie
wartości. Wszyscy to mamy, tego nikt mi nie powie, że ktoś nie
lubi słyszeć komplementów. Więc brałem. Ale tak naprawdę chyba
w tym wszystkim najważniejsze było dawanie. Ja osobiście w dawaniu
się spełniam. To podnosi mi moją wartość w moich oczach. Czuję
się dzięki temu lepszy, fajniejszy. I to po prostu sprawia mi
radość. Oddawał ktoś kiedyś krew? Ja oddawałem. I zgadzam się
z hasłami które nawołują do krwiodawstwa argumentując to
uczuciem niewiadomego pochodzenia samozadowoleniem po. Tak jest.
Dajesz i czujesz się, nie wiadomo czemu, cholernie zadowolony. Więc
dawałem. I chciałem dawać jeszcze więcej. Byłem na to
przygotowany. Tak bez zastanawiania się co z tego będzie. Bez. Bez
wielkich idei. Po prostu miłe spędzanie czasu. Takie wesołe
miasteczko. Taka chwila radości w tym całym pieprzonym świecie.
Czy nie warto korzystać z miłych chwil póki są? Czy nie warto
korzystać z ludzi póki są? Warto. Więc korzystałem, bez wnikania
czy to ja jestem tą karuzelą czy też na karuzeli się kręcę. Ale
uczciwej karuzeli, bezpiecznej. Cóż, wszystko potoczyło się
inaczej. Jak to często między ludźmi, są nieporozumienia, jakieś
niespełnione oczekiwania, jakieś nadinterpretacje. Jak to
powtarzam: nie ważne co się mówi – ważne co się słyszy.
Szkoda, było naprawdę fajnie, naprawdę miło. Nie wiem gdzie by
to wszystko doprowadziło, jak się skończyło? Nie wiem. Może
skończyło by się czymś naprawdę wspaniałym? Ale wielu spraw nie
wiem. Nie wiem czy się jutro obudzę. Czy zatem warto kończyć miłe
chwile tylko dlatego, że … no właśnie, że co? Że nie mają
przyszłości, że skończą się tak a nie inaczej? Cóż. Ale z
wszystkich letnich planów nic nie wyrzucam. Są nadal aktualne. I
już się doczekać nie mogę jak zasypiam na rozpalonej plaży. Już
się doczekać nie mogę jak leżę na łące pod rozgwieżdżonym niebem
wsłuchany w świerszcze. I jak obserwuję ludzi na Starówce, i
wróble, i jerzyki, i bułkę z kefirem jem. Zrobię to z wami lub
bez. Po tym tygodniu przekonuję się, coraz bardziej się w tym
utwierdzam, że moje dni powinny być samotne. Że nikogo nie
powinienem do nich zapraszać, nikomu ich nie pokazywać. Z nikim się
nimi nie dzielić. Mieć ten swój świat, zamknięty, odosobniony,
bezpieczny. Przynajmniej nikt mi w nim nie zarzuci nieuczciwości,
nikogo w nim nie urażę, nikogo nie zawiodę. I przede wszystkim
nikogo nie wykorzystam. Bo karuzela na której się kręciłem, czy
też którą dawałem nie miała być żadnym wykorzystywaniem. Miała
być radością, oderwaniem od złej rzeczywistości, promykiem
słońca do którego wracałoby się w trudne dni. Przynajmniej ja
tak mam. Gdyby nie wspomnienia, gdyby nie żywe obrazy miłych chwil
już dawno palnąłbym w kalendarz. Wspomnienia są tak samo ważne
jak marzenia. Wspomnienia wywołują uśmiech, poprawiają nastrój,
dają nadzieję że dobre chwile są jednak możliwe. Ja swoje
wspomnienia mam zamiar wzbogacać tego lata z wami lub bez was.
I
jeszcze apropo przyjaźni damsko – męskiej. Jest trudna, jest
wręcz niemożliwa. Przynajmniej moje pokolenie może tak myśleć. W
moim pokoleniu podział był jasny, wyraźny. My chłopcy byliśmy
tu, graliśmy w piłkę, graliśmy w kapsle, a jeszcze później
piliśmy wino. One były tam, ale tego co robiły nie wiem. A gdy
zjawiały się w naszym świecie to tylko w jednym celu. Ale jak
patrzę na dzisiejszą młodzież to już tak to nie wygląda. Oni są
już pomieszani. Czas spędzają wspólnie. Zainteresowania mają
podobne, i nawet, o zgrozo, podobnie wyglądają. Czy zatem wszyscy
dążyli będą do tego co, jak się wydaje, oczywiste między
przeciwnymi płciami?
I
jeszcze. Czy przyjaciółka to inny rodzaj żeński
niż mama, siostra czy córka? Wiem, są podobno zboczenia, ale czy
ja jestem zboczony? Jestem szalony, jestem chory na umyśle, ale
jedno wiem też na pewno – nie jestem zboczony. Więc wystarczy
powiedzieć sobie jedno: czy zrobiłbym to z mamą, siostrą, córką? W takim razie, choć wiem, wiem to, to oczywiste, bo przecież
zdrowy ze mnie facet, że pokusa by była, to oczywiste, ale zawsze
byłaby też refleksja: mama, siostra, córka.
A
w codzienności dni są różne. I ze słońcem i z deszczem. Smutne
i radosne. Generalnie nie mam na nic czasu. Choć w piątek, gdy
dopadła mnie słabość fizyczna i psychiczna, znalazłem czas na
chwilę w parku. W parku, na ławce, z myślami i bez myśli. Z
pytaniami, z takimi pytaniami bez odpowiedzi. Pytaniami które burzą
spokój.
Ale
żeby nie kończyć tak smutno to wspomnę o sytuacji z czwartkowego
wieczoru kiedy to przyszedłem na peron spóźniony cztery minuty
Całe cztery minuty. I gdy tak schodziłem sobie po schodach
pogodzony z losem, że oto całe 56 minut oczekiwania na następny
oczom moim ukazały się otwarte drzwi mojego pociągu. Startu jaki
wykonałem na ten widok nie powstydził by się najlepszy bolid
Formuły 1.
Ależ
się popłakałem. Za swojego dorosłego życia płakałem tak tylko
raz. Teraz był ten drugi. Dorosłemu facetowi wstyd nawet o takich
rzeczach myśleć, a co znowu robić. No i jeszcze się do tego
przyznawać. Płakałem łzami rzewnymi. Takimi których nie daje się
powstrzymać. Głupie, dziwne uczucie. Taki facet jak ja czuje się
wówczas bardzo słaby. Słaby i żałosny. I jak taki taki malutki,
zasmarkany chłopczyk. Takiemu facetowi jak ja takie coś nie
przystoi. I nie powinno się przytrafiać. Jednak emocje wzięły
górę. Teraz widzę jak wiele w Tym za czym płaczę mnie było. Jak
silnie byłem z Tym związany. I płaczę. Płaczę bo nie wiem czy
nie straciłem czegoś cudownego. Czegoś wspaniałego. Chociaż nie.
Wiem. Straciłem. Straciłem coś cudownego i wspaniałego. Coś
czego może nawet w pełni nie byłem w stanie poznać. Straciłem. I
zostałem znowu sam. Znów jak pies jestem sam. Po Tym - wszystko
będzie już inne. Wszystko będzie nosiło Tego ślad. Znowu wraca
mi ten bezsens życia. Nie wiem, naprawdę nie wiem po co myślę o
tej jutrzejszej pracy. Po co myślę o tym, że czas się kłaść
spać bo jutro będę niewyspany. I bo jutro muszę iść do pracy.
Po co to komu? Po co komu ta moja praca? Bo przecież nie mi. Mi nie
jest potrzebna. Całe to zafajdane życie nie jest mi potrzebne.
Naprawdę, nie jest mi już do niczego potrzebne. Nie chce mi się
żyć. Jest bez sensu. Sam nie wiem czego w nim chcę. Męczy mnie
to. To moje niezdecydowanie. To moje ciągłe badanie, upewnianie
się. To jest po prostu strach. Boję się żyć. Wziąć na siebie
odpowiedzialność i żyć. Nie wiem, myślałem że się to
wszystko, to życie moje od najmłodszych lat, inaczej ułoży.
Miałem inne nadzieje, miałem inne oczekiwania. Teraz już nic nie
mam. To wszystko wokół mnie takie nijakie, takie nieprawdziwe,
takie bezsensowne. Siedzę i patrzę na to wszystko i zrozumieć nie
mogę po co, po co to komu potrzebne? Jeżeli tak to ma wyglądać,
jeżeli tak to ma dalej wyglądać naprawdę najmniejszego sensu nie
widzę dalszego życia. Co? Znowu przyjdzie lato? Znowu zrobi się
ciepło? A ja znowu będę motórem samotnie przemierzał drogi? I
znowu samotnie patrzyła na zachód słońca? I znowu spacerując
ciemną nocą nadmorskim brzegiem liczył gwiazdy? I czekał na nie
wiadomo co?Ale bezsens. Totalny. Jestem chory. Jestem zniszczony już
tym wszystkim. Życie mnie przerosło. Przerosła mnie rzeczywistość.
Zdawało mi się, że jestem inny. Może nawet i lepszy. To mnie
jeszcze jakoś trzymało. To mnie podtrzymywało przy nadziei. Teraz
widzę, że nie jestem inny, a z pewnością nie jestem lepszy.
Jestem zwykłym, zwykłym przeciętniakiem. A może nawet i tym nie
jestem. Tak, jestem gorszy. Gorszy i słabszy. Nie umiem kochać. Ja
naprawdę nie umiem kochać. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,a miłości bym nie miał,stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i
posiadł wszelką wiedzę, i miał tak wielką wiarę, iżbym góry przenosił, a
miłości bym nie miał,byłbym niczym
– tak właśnie, ja jestem niczym. Tak się czuję, już od lat.
Może momentami wypychałem to gdzieś, może czasami zapominałem,
może sprytnie maskowałem ale prawda jest jednak bolesna. Nie mam w
sobie miłości. Tego najważniejszego uczucia, tego które czyni nas
pięknymi. Ja tego nie mam. Jestem brzydki, w środku jestem brzydki.
Mam chorą duszę i zatwardziałe serce. Więc po co mi żyć? Jedno
co umiem to ranić. To co umiem to sprawiać ból. To wykorzystywać.
To okropne, to obrzydliwe. Ależ to boli. Strasznie boli ta prawda o
sobie. Strasznie boli stanięcie przed lustrem i spojrzenie sobie w
twarz. Muszę to powiedzieć. Muszę to wyznać. To jak spowiedź, to
jak oczyszczenie. Przepraszam. Przepraszam wszystkich których
skrzywdziłem. Przepraszam wszystkich których wykorzystałem.
Przepraszam wszystkich których oszukałem. Jest mi okropnie przykro,
że tak robiłem. Jest mi z tym niewypowiedzianie źle. Nie wiem czy
te łzy są w stanie oddać ogrom żalu jaki w sobie do siebie noszę,
jaki mam. Ale mam go bardzo dużo.
Chciałbym
wiedzieć po co żyję. Chciałbym się tego wreszcie dowiedzieć. Bo
bez tego naprawdę, naprawdę nie widzę żadnego sensu w otaczającej
mnie rzeczywistości.
To
mógł być całkiem dobry dzień. I nie wiem jak, czy też czym
skończyłby się jeszcze jakieś dwa, trzy miesiące temu. Wtedy
byłby dniem tragicznym. Dniem który odebrałby resztkę sensu
istnienia. Dzisiaj jest dniem złym. Jest dniem beznadziejnym. Jest
dniem w którym jestem wkurwiony. Jestem bardzo wkurwiony. W tej
chwili, w tej właśnie chwili, teraz, kiedy piszę te słowa, to
najchętniej pieprznąłbym to pisanie o ścianę. Nie pamiętam
kiedy ostatni raz byłem taki wkurwiony. Jeny, nie cierpię takich
sytuacji. Wszystko jest nie tak. Ze mną jest nie tak. Cała ta
sytuacja jest nie tak. Było miło, było przyjemnie, było
przyjaźnie. W jednej chwili wszystko się usrało. Jeny. Jednym
słowem, jednym zdaniem wywaliło się do góry nogami. I znowu
przypisuję sobie winę, znowu przypisuję sobie odpowiedzialność.
Po co, po co do cholery jasnej chciałem być przyjacielem? Po co
chciałem dawać trochę radości, trochę uśmiechu, trochę
nadziei? Po co do cholery jasnej? Po co skoro ktoś, ktoś dobry,
skoro dobry człowiek teraz przez to wszystko cierpi. Intencje dobre,
efekt tragiczny. Jestem tak zły, że nawet nie jestem w stanie
pisać. Nie jestem w stanie skleić tego co mam w głowie w te kilka
zdań. Wszystko się posypało. Posypało się jak pył. Czułem się
taki odpowiedzialny za tego kogoś a doprowadziłem tego kogoś do
smutku. Nieodpowiedzialnie.
I
zrobiłem sobie godzinę przerwy. Musiałem ochłonąć. Zazwyczaj w
takich momentach wychodzę z domu. Dzisiaj się nie dało. Pogoda za
oknem taka, że psa nie wygonisz. No więc wracając do tematu. Tak
już na spokojnie, albo raczej – spokojniej. Nie nadaję się do
związków, nie nadaję się do przyjaźni. Trudno mi się z tym
pogodzić, trudno zapomnieć pragnienie posiadania kogoś bliskiego,
ale fakty są takie, że jedynym rozsądnym wyjściem jest pozostanie
samotnie. Szkoda, przykre to, ale tak chyba powinno być. Całą tą
pozostałą mi część życia spędzić z dala od bliskich relacji.
Jak sobie o tym pomyślę to aż mi się żal. To już tak wiecznie
sam? Bez miłego słowa, bez uśmiechu, bez pomocnej ręki? Szybko
się chyba zawinę? Uschnę, zgorzknieję. Tak będzie. Trudno. Już
to nie raz wspominałem ale to nie jest jeszcze to życie jakiego
oczekiwałem. Już mi teraz wszystko jedno. Jeżeli choć jedna osoba
na tym świecie ma przeze mnie cierpieć, nie ważne z jakich
powodów, to zaprawdę, lepiej żebym nie żył. A jeżeli żył, to
tak by do takich sytuacji nie dopuszczać. Nie umiem żyć. Nie umiem
poznawać i zapominać. To nie moja natura. Tak naprawdę to wg
mojego systemu wartości powinno się poznać jedną osobę i już. I
być z nią do końca swoich dni, całe życie. No tak mam, nic na to
nie poradzę. Ludzie mówią, o taka np. koleżanka Dorota z pracy,
mówi ostatnio mi tam przy jakiejś okazji, że trzeba się wyszaleć.
A ja pytam, po kiego? Po kiego mam się wyszaleć? Po kiego mam
wstępować w różne relacje, związki, doświadczenia? Po kiego mam
wybierać i przebierać? Co mi to da na końcu? Pomoże w tej
ostatecznej, wybranej, jednej relacji? Gówno pomoże. Więcej będę
miał wtedy na karku krzyżyków niż argumentów w garści. Dlatego
uważam, że powinno się być w życiu z jedną bliską osobą całe
życie. Jasne, szukać, poszukiwać, nie pakować się w pierwsze
lepsze relacje, ale spokojnie szukać, poszukiwać. A potem kochać.
Kochać i już. Wiem, zdaję sobie sprawę – niemożliwe powiedzą.
A dlaczego niemożliwe? Wystarczy kochać. Tylko tyle. Pewien jestem,
że gdyby ludzie mieli w sobie tylko odrobinę miłości mogliby
pokochać każdego, i być z nim mimo ułomności, na zawsze. Nie
umiemy niestety kochać. Nic a nic. Tylko się nam tak wydaje, że
coś takiego w nas jest. A tak naprawdę nie ma nic. Zupełnie. Gdyby
we mnie była choć mała część nie byłoby tego tu dziś
zamieszania. Słyszałem kiedyś w radio kolesia opowiadającego
swoją historię. Nie wiem na ile to było wyssane z palca, na ile
prawdziwe ale siedzi mi w głowie od tamtej pory nieustannie.
Opowiadał otóż o swojej miłości, jak mu się ułożyła jego
miłość. Całe życie jest z jedną kobietą. Od najmłodszych lat.
Od pierwszej szkolnej ławki, od pierwszej bójki z kolegami którzy
jej dokuczali. Tak nawet, że jak znał z opowiadań jego mama
karmiła w szpitalu, tą jego jedną kobietę gdy jej własna mama (
a jego przyszła teściowa ) miała problem z pokarmem. Bo jak się
łatwo domyśleć, na świat przyszli w tym samym szpitalu, w tym
samym roku, w tym samym miesiącu, nie pamiętam tylko czy i w tym
samym dniu. No i o ile to wszystko prawda, to dla mnie, układ
idealny. Tego właśnie chciałbym i ja. Tego chcę w przyszłym
życiu. Niczego innego. A w tym już dziękuję. Naprawdę dziękuję.
Dzisiaj dziękuję. To miało być inaczej. Miało być morze,
słońce, piasek. Miałem być pełen uśmiechu i radości a teraz
nie wiem już czy warto. Czy warto nad to morze. Wstawałem z tego
zimowego snu, budziłem się do życia, nabierałem ciepełka a widzę
że niepotrzebnie. Ależ mi przykro, ależ mi szkoda. Brak słów by
wyrazić zawód jaki czuję na myśl o sobie. Co ja sobie
wyobrażałem, co myślałem? Nie, no. Po prostu żenada. Nie wiem
sam już co o sobie myśleć. Czy jestem dobry tak jak chciałbym
być, czy jednak cham skończony niczym się nie różniący od całej
chamskiej hołoty? Czy szlachetny i z wartościami, czy prostak
zakłamany któremu nie można ufać? To chyba to mnie tak właśnie
wkurwia. To, że wyłazi moja prawdziwa natura. Jakaś taka
dwulicowość. Jakieś takie robienie się na lepszego, innego niż
jestem. Ciężko mi myśleć, ciężko mi pisać. Załamany jestem.
Naprawdę załamany sobą i swoim postępowaniem. Nie wiem co robić?
Nie wiem czego chcę? Nic nie wiem. Idę spać. To jedno wiem. Może
jutro coś się zmieni? Może coś proroczego się przyśni? Wiem
jedno, ktoś przeze mnie płacze, ktoś przeze mnie cierpi. I to jest
złe. I tego nie chcę. Tego sobie nie daruję. Nigdy.
Piątkowy
wieczór. Nie ten piątkowy ostatni, nie tamten przedostatni, ten
taki jeszcze wcześniejszy. Jestem zmęczony ale zadowolony. I luzik.
W piątkowy wieczór nie muszę po tym czymś pędzić na przystanek
z wywalonym jęzorem. Spokojnie. Powoli. Bezpiecznie. Przyjeżdża
175. Jeden z trzech którymi mogę jechać ( 128, 175, 504 ) i jeden
z dwóch które zatrzymują się na tym przystanku ( 128, 175 ).
Czerwone 504 zatrzymuje się przystanek wcześniej i przystanek
dalej. Tego 175 nie lubię. Jedzie z lotniska, i z reguły zapchany
walizkami, nie zapewnia oczekiwanego komfortu. A że i tak na niego
nie zdążam to ... to nim nie jeżdżę. No ale teraz, gdy zdążyłem,
chwila zastanowienia. Wsiadam, podjadę jeden przystanek na w razie
jakby co - gdyby nie przyjechało 128 będę miał 504. Z racji, że
zaraz wysiadam staję tuż przy drzwiach. Niedbale się o nie
opieram. Odczekuję chwilę, tą chwilę kiedy to wszyscy mierzą
wzrokiem tych co wsiedli. Teraz ja spoglądam na nich. Patrzą w
ciemność za oknem. Rozglądam się, oceniam, porównuję, zgaduję
kto jest kim. Najpierw tych tam dalej, potem tych bliżej i bliżej,
aż dochodzę do najbliższych, tuż obok. Za tą szybą, taką
szybą, co jest przy drzwiach, która pewnie pełni jakieś role
zabezpieczające, siedzą dwie dziewczyny. Z walizkami, czyli z
lotniska. Śniade. Zostawiam swoje spojrzenie na nich na dłuższą
chwilę. Jedna z kruczoczarnymi długimi włosami. Przyciąga moją
uwagę. Bo tylko taka długość włosów u kobiet może przyciągać
uwagę. Przyglądając się szczegółom jej urody zastanawiam się
skąd i dokąd zmierza, a przede wszystkim czy już znalazła miłość.
I jak zawsze w takich sytuacjach, zawsze jak tylko zwrócę uwagę na
jakąś kobietę, dopada mnie pytanie: czy to Ona, czy to Ona jest
tą Piękną której szukam? Chyba jednak nie, nie znajduję
odpowiedzi w jej oczach. Zerkam więc na drugą. Tą z krótkimi
włosami. Tą która w pierwszym odruchu była niewarta uwagi.
Spoglądam i. I spotykam jej wzrok. Odwraca go, ja nie. Przyglądam
się uważniej. I krok po kroku zaczynam dostrzegać jej szczególną
wyjątkowość. Urodę, która nie rzuca na kolana przy pierwszym
spojrzeniu, ale urodę która odsłania swoje piękno dopiero po
wnikliwszej analizie. Drobne szczegóły, szczegóły nie
dostrzegalne na pierwszy rzut oka, szczegóły które dodają i
dopełniają. Jest piękna. Śliczna rzekł bym. Nie jest tym czymś,
co wyznacza wzorce kobiecego piękna ale jest naprawdę ładna.
Ładna, jakby to powiedzieć, ładna skromnie. To szczególny typ
urody. Rozpoznawalny tylko dla cierpliwych. Bardzo sobie cenię taki
typ. Typ który nie rzuca czerwonymi ustami i wielkimi rzęsami. Już sam styl kolczyków jaki dostrzegam w jej uszach daje do zrozumienia, że jest nieprzeciętna. I po
chwili zachwytu nad tym co zewnętrzne przychodzi chęć poznania
tego co w środku. Pytanie: czy to Ty? Oczy. Zawsze powtarzam: oczy.
One wszystko powiedzą. Nie poznasz człowieka dopóki nie spojrzysz
w jego oczy. Więc patrzę. W te czarne oczy. Tak, coś w nich jest,
w tych jest. Naprawdę jest. Nie wiem jak to nawet określić czy
nazwać. Nie wiem nawet co jest, czy co to miało by być. Po prostu
patrzysz i wiesz, że to to. Więc patrzę w te oczy. Nasycam tym
czymś tą swoją nienasyconą potrzebę. To pragnienie. Tak mało
tego we współczesnym świcie. Tak mało tego w oczach współczesnych
kobiet. Więc stoję i patrzę, biorę ile mogę. W radości, że
jest i w trwodze, że zaraz może zniknąć. W coraz większej
obawie, że to wszystko to tylko miraż zmęczonego organizmu. Bo
czyż to może być? Czy to może być, że to Ona? Ta upragniona,
wyśniona, ta tak długo szukana Piękna? Patrzę. Patrzę ile tylko
mogę. Nachalnie patrzę. Dostrzegam, że zerka. Ukradkiem. Czy z
ciekawości? Może ze strachu? A może … Nie, to raczej niemożliwe
żeby zwróciła na mnie swoją uwagę. Na mnie? I choć chwila jest
wyjątkowa i magiczna, choć zmysły oderwane od rzeczywistości to
jednak dociera do mnie fakt, że oto dojechałem do celu. To musi być
szybka decyzja. Zostać czy wysiąść? Nie, niemożliwe żeby
zerkała na mnie. Wysiądź i się nie ośmieszaj. I gdy już jestem
na zewnątrz, gdy już zamknięte drzwi spoglądam po raz ostatni. A
co się stanie jak spojrzy zanim autobus odjedzie? Rusza. Rusza a Ona
odwraca się i kieruje swoje czarne oczy na to co zostaje na
przystanku. Patrzy na mnie. Nie wiem czy to tylko moje pobożne
życzenie ale chyba widzę w jej patrzeniu żal. Żal, że wysiadłem.
I chyba widzę tęsknotę. Czy już tęskni za moim patrzeniem? Czy
już tęskni za tym czymś w moich oczach? A więc właśnie
popełniłem największy błąd w swoim życiu. Spotkałem Piękną,
a nie rozpoznałem jej. Spotkałem Piękną, a pozwoliłem jej
odejść. Jeny jak Ona patrzy. I jest coraz dalej. Zaraz zniknie.
Mogłem się przynajmniej po rycersku ukłonić. I znikła. Już
nigdy się nie dowiem czy to była Ona. Ta Piękna której tak
usilnie szukałem. A co jeżeli nią była? Czy dalsze szukanie ma
jeszcze jakiś sens? Tego nie wiem. Nie mam do siebie żalu jednak.
Tak nieraz bywa, że szczęście mija nas o krok, ociera się ale nie
jesteśmy w stanie go zatrzymać. Wiem, że nie mogłem jej
zatrzymać. I wiem, że nie mogłem się zatrzymać ja sam. Ja sam
nie zatrzymuję się przy szczęściu. Nie zmieniam swojej ścieżki.
Ciągle zapatrzony w cel ostateczny, cel jakim jest jedyne: dotrwać.
Moje szczęście odjechało autobusem linii 175 w lutowy, ciemny,
piątkowy wieczór po tym czymś.
A
w zwykłej codzienności wczoraj do wioski zawitał Czternastokrotny
Mistrz Polski. Dla mnie wydarzenie szczególne. Całe dzieciństwo i
młodość napiętnowane. Ciągłe lawirowanie między Legią i
Widzewem. Ależ to były czasy. I te podróże, dalekie podróże na
Roosevlta nocnymi pociągami na legitymacji kolejowej pożyczanej od
Kury. Kurna ale to były wyprawy. No a teraz Czternastokrotny Mistrz
Polski przyjeżdża do mnie. Nie to żeby był to powód do dumy.
Wolałbym żeby przyjeżdżał do stolycy. I przyjeżdża niestety
bez kibiców ( pierdolone zakazy ). Suma sumarum wyszło na to, że
byłem jednym z nielicznych na wioskowym estadio co liczyli na
zwycięstwo gości. I się kurna przeliczyłem. Ja pieprzę, ale
czasów dożyłem. Żeby Czternastokrotny Mistrz Polski przyjeżdżał
tu do mnie i nie potrafił wygrać. Żenada. Zmarzłem jak cholera i
doznałem goryczy porażki. Kiepski to był wieczór. Do dupy z takim
wieczorem.
A
ze spraw ważnych i ważniejszych przyleciały rybitwy. Wczoraj
pierwszy raz w tym roku usłyszałem ich podniebne skrzeczenie. W
ubiegłym roku pisałem co ich powrót znaczy. Znaczy wiele.
Obiektywnie więc patrząc wszystko idzie w dobrym kierunku.
I
jeszcze jedno. Wiem i zdaję sobie z tego sprawę. Jestem cholernym i
wrednym egoistą. Kto tak mówi - ma rację.
Tak
osobiście to uważam, że szczęśliwym tak do końca, tak bez
żadnego smutku, bez żadnego cierpienia to na tym świecie być nie
można. A jeżeli ktoś tak może to dla mnie, delikatnie rzecz
ujmując, jest niespełna rozumu. Lub ewentualnie bez serca. Sam nie
wiem co gorsze, brak serca czy brak rozumu? Może to to samo? Nie
powiem, żebym miał jednego i drugiego w nadmiarze. Nie powiem też,
żebym miał jednego i drugiego wystarczająco. Powiem natomiast z
pełną świadomością, że i jednego i drugiego mam bardzo mało.
Mam jednak na tyle dużo by stwierdzić, że nie da się być
wiecznie zadowolonym, wiecznie radosnym w tym co nas otacza. Można
raz, można dwa, można i dziesięć, i sto można też, ale za
którymś razem ktoś, kto ten rozum, a serce przede wszystkim ma,
nie przejdzie obojętnie obok cierpienia. Cierpienia które otacza
nas ze wszystkich stron. Ileż można beznamiętnie patrzeć na
chorobę, biedę, brak nadziei? Ile można nie zauważać łez,
samotności, odtrącenia? No nie da się. Przynajmniej wg mnie się
nie da. A jeżeli ktoś jednak da, to dla mnie jest bez rozumu
delikatnie rzecz ujmując, a na pewno bez serca. Dopadają nas te
smutki. Dopada bezradność, dopada bezsilność. Dopada sprzeciw na
to co złe. I dopadają niespełnione oczekiwania. Ja mam tego
miliony. I jakoś wierzyć mi się nie chce, choć uważam siebie za
dziwadło wyjątkowe, że inni tego nie mają. Myślę, że mają.
Może mniej ale mają. Może sprytnie to ukrywają, może się do
tego nie przyznają. Bo nie ma chyba na to przyzwolenia w naszym
świecie? To taka oznaka słabości, a słabym być przecież nie
można. Sam nie raz się dobitnie o tym przekonałem. Tutaj w
szczególności. W miejscu gdzie mogłem, jak mi się wydawało,
sobie na to pozwolić, gdzie jak mi się wydawało, mogłem liczyć
na zrozumienie. Nie to żebym miał o to żal czy pretensje. Każdy
pisze co myśli i takie ma prawo. Nie lubię tylko jednego. Nie lubię
oceniania własną miarą. Nie lubię stwierdzeń wynikających z
własnych, osobistych doświadczeń. Ludzie są różni i każdy
każdą sytuację przeżywa inaczej, każdy reaguje tak jak w danej
chwili czuje. Dlatego, od jakiegoś czasu, dosyć długiego czasu ( a
może było tak zawsze? ) staję z boku. Staję w cieniu i czekam.
Patrzę, obserwuję, mam swoje przemyślenia, jednak nigdy nie mówię
co należy robić, gdzie był błąd a gdzie nie. Wszystkich rozumów
nie zjadłem. A gdybym kiedyś komuś tak zaczął udzielać mądrych
rad, gdybym kiedyś tak się wziął i zapomniał to proszę mi
dosadnie przypomnieć bym się nie zapędzał. Bo, takie mam zdanie,
nikt nie może wczuć się w duszę drugiej osoby. Nikt nie jest w
stanie poznać głębokich uczuć jakie w niej tkwią. Uczuć
wynikających z pasma wyjątkowych, jedynych, niepowtarzalnych
ścieżek. Każdy doświadczał w życiu tylko jemu znanych wzlotów
i upadków. I każdy inną ma, na te wzloty i upadki, wytrzymałość.
Inne predyspozycje. Takie te swoje wewnętrzne. Każdego inaczej to
wszystko ukształtowało. Więc staram się, i starał się będę,
nie mądrzyć, nie udzielać rad, i nie oceniać. I jak sam robić
tego nie mam zamiaru i nie lubię, tak od innych tego nie oczekuję i
tego u nich nie lubię też. Jedno, jedno co chcę, i co robić mogę
to być. Być gdzieś, stać, powiedzieć że jestem, że posłucham,
że posiedzę, że pomilczę, że popatrzę, że popłaczę, że
obetrę łzę. Bo, i mówię to z całą stanowczością wracają mi
siły. A raczej wraca to, o czym zapomniałem, a co miałem kiedyś,
kiedyś dawno temu. To było dawno temu. Gdzieś to zatraciłem.
Chyba w tym całym pędzie, w tym zatraceniu, w tej obowiązkowości
zapomniałem o tym. Ale teraz, teraz gdy sobie przypomniałem mam
zamiar wrócić do tego. Powiedziała mi ostatnio Eliza, była
szwagierka, że tyle ciepła we mnie. Ona, ta z którą tyle wojen
stoczyłem, tyle nerwów. Jakie to przewrotne, ona mi zwróciła
uwagę na moje ciepło. A więc moje ciepło wraca. To ciepło
którego tyle kiedyś, kiedyś miałem. Ciepło nie wynikające z
jakichś tam mądrości życiowych, jakichś wielkich dokonań. Takie
proste, zwykłe ciepło. Takie proste bycie, po prostu. Wiem, czuję
to, doświadczam coraz częściej, że wraca. Zwalniam tempo,
wyciszam się, odsuwam na bok, schodzę z pierwszej linii. Ale to
wszystko zaczyna sprawiać, że ludzie do mnie zaczynają lgnąć.
Może właśnie tego szukają? Może tego zwolnienia tempa? Może
tego spokoju i ciszy? I może tego ciepła? Jeżeli tak, to proszę
bardzo. Niech biorą, niech zabierają ile chcą. Cieszy mnie to.
Odnajduję się w tym. Tym takim nic na siłę, takim nic na chama,
tym takim spokojnym chcesz to bądź,to bierz, nie chcesz, dobrze,
nie bierz. I obym tylko dał radę. Może tak trochę to właśnie
dlatego o tym piszę. Po to by dać pretekst, by rzucić hasło, dać
słowo którego nie będę mógł złamać? Po to by rzucić samemu
sobie wyzwanie, wyznaczyć zadanie? A że nie zwykłem rzucać słów
na wiatr … Więc tak będzie, tak ma być. Ciepło rośnie we mnie.
Rośnie wprost proporcjonalnie do ilości promieni słonecznych jakie
dotykają mojego istnienia. Niech bierze kto chce i ile chce.
A
co w codzienności? W codzienności jest ciężko. Gdybym tak był
jakimś tam mnichem czy innym pozbawionym trosk codziennych, a
przynajmniej gdyby nie były one wszystkie na mojej głowie, było by
łatwiej być przyjacielem. I łatwiej by było być tym, dawać to,
co powyżej. No niestety, codzienności jest masa. Wstaję o piątej,
kładę się o dwudziestej trzeciej. Ciągle w ruchu, ciągle z czymś
na głowie. Gdy wreszcie przychodzi taki weekend jest tyle do
zrobienia, że trudno zdążyć ze wszystkim. Nie mam kobiety która
mi w tym wszystkim pomorze. Nie to żebym twierdził, że kobiety od
tego są. Myję, sprzątam, piorę, prasuję, gotuję, robię zakupy.
Codzienność jest ciężka, trudno o niej zapomnieć. Ale nie to
żebym narzekał. Na szczęście dni coraz dłuższe, coraz
cieplejsze, słońca coraz więcej. Dzisiaj było go co niemiara.
Było go dzisiaj tyle, że pierwszy raz w tym roku wywiesiłem pranie
na zewnątrz, a popołudniowy bieg odbyłem w krótkich spodenkach. I
co niemiara motórów na ulicach. Kiedyś, kiedyś za szczyt chamstwa
uważałem ich ryk na ulicach. Za kompletną głupotę i kompletny,
że tak powiem, brak kultury. Teraz jednak, nic tak nie raduje uszu
moich jak bycie mijanym przez całą ich zgraję podczas biegu
skąpanymi w słońcu ulicami. Raduje na tyle, że nawet taka noc jak
dzisiaj, noc pełna mojej byłej nie rujnuje samopoczucia. Jeny, ależ
ona mnie dzisiaj wymęczyła. Była dosłownie wszędzie, męczyła,
prześladowała swoją obecnością. Obecnością swoją i jej
aktualnego. Nigdy wcześniej tak mnie nie wymęczyła, nigdy
wcześniej. Jestem w stanie uznać to za koszmar. Staje się moim
koszmarem.