Dzisiejszy
dzień to takie idealne podsumowanie minionego tygodnia w pigułce.
Tygodnia delikatnie mówiąc słabego. Tygodnia w trakcie którego z
każdym dniem bardziej i bardziej docierała do mnie, czy raczej
powracała, myśl z lat minionych, że do dupy to wszystko. Myśl, że
to wszystko nic nie warte. Całe to staranie, dbanie, chęć lepszego
– wszystko to nic nie warte jest. Nie wiem. Nie wiem skąd znowu
przyszły, co je znowu do mnie przywiało. Wiem jedno, odbierają mi
siły, odbierają mi chęci. I obawiać się zaczynam, już teraz, w
środku astronomicznego lata, obawiać zaczynam się powrotu dni
szarych, dni burych, dni bez słońca. Bo teraz, jest jak jest, ale
słońce czasami świeci. Co będzie jak te deszczowe chmury zakryją
słońce kompletnie? Co będzie, nie wiem co będzie ale dzisiaj
wiem, że nie będzie dobrze. Może muszę sobie tak po prostu
popłakać w duszy. Tak poużalać nad światem. Nad losem moim
dziadowskim choć przecież dziadowski nie jest. Ciężko się pisze
takie słowa. Najtrudniej to przyznać mi się do takich uczuć, do
takich chwil. To takie gadanie o słabości, o mojej słabości, a
słaby być nie mogę. No nie mogę być słaby. Jak pokażę, że
jestem słaby przyznam się do porażki. Przyznanie się do porażki
oznaczało by koniec. Koniec mojej koncepcji życia, mojej koncepcji
mnie. Z tym, że nie mam już siły. Cholernie brak mi siły do
ciągnięcia tego dalej. Nie wiem co robić dalej, nie wiem sam czego
chcę, nie mam już potrzeb. I nie wiem przede wszystkim po co żyję,
i po co życie? Po co tak w ogóle żyjemy? Żeby cierpieć? Bo czyż
tego cierpienia nie jest w tym życiu naszym tak wiele. Pal licho to
moje, wydumane cierpienie. Ale co z cierpieniami setek, tysięcy,
milionów innych ludzi. Tych co ginęli na wojnach, tych co ginęli w
obozach. Tych co giną z głodu, czy tych co są ofiarami przemocy.
Jak o tym myślę ogarnia mnie obrzydzenie. Obrzydzenie na tego tam,
jak Smok mówi, na górze. Brzydzę się takim stwórcą. Jak on w
ogóle może dopuszczać do tego, jak może spokojnie patrzeć tam z
tej góry na to wszystko. Pomijając już takie przypadki gdy to
ludzie ludziom zadają cierpienie. Mają wolną wolę, i jak sądzę
gdzieś, kiedyś będą z tej wolnej woli rozliczeni. Ale jak patrzeć
może na cierpienie nie zadane przez ludzi. Cierpienie które jak
sądzę – sam zadaje. Wczoraj po południ zaplanowałem sobie jazdę
Rumakiem. Niestety, zaraz po wyjściu przyszła burza. Robiąc zakupy
myślałem, że zaraz przejdzie. Ale nie przeszła. Ta chmura tak
jakby stała centralnie nade mną i nad Rumakiem. I już prawie
przechodziła, już gdzieś tam się prawie słońce zachodzące
pojawiało, a wówczas chmura zawracała i zaczynała od nowa. Padało
niemiłosiernie. Padało tak jakby ten na górze, w swej złośliwości,
chciał jak najmocniej uderzać deszczowymi kroplami o ziemię. I
jakby jak największą ścianę deszczu postawić, tak, żebym nie
mógł się ruszyć. Czekałem godzinę, czekałem dwie a padać nie
przestawało. Robiło się coraz później, a ja do domu miałem
jeszcze daleko. Czy noc całą miałem tam, przy tym sklepie spędzić?
Myślałem, jaka ta burza złośliwa. Gdy zrobiło się już całkiem
oczywiste, że padać nie przestanie i że z jazdy Rumakiem nici
wróciłem po zalanych ulicach do firmy, zostawiłem tam Rumaka i
poszedłem na pociąg. Zły ale już pogodzony z tym co się stało.
I gdy już ciemną nocą dojechałem, gdy wysiadłem z pociągu i gdy
w strugach deszczu maszerowałem do domu nagle mnie olśniło: cham,
cholerny, złośliwy cham. Chamidło, cholerne chamidło.
Maszerowałem tak w tym deszczu. Krople zalewały mi twarz, szyję i
plecy a mi grała w głowie jedna myśl: ty chamie, ty cholerny,
złośliwy chamie. No, dawaj, no dawaj więcej. Nie stać cię na
więcej? A deszcz się wzmagał, z każdym wypowiedzianym no dawaj
więcej, wzmagał się bardziej. I wiać zaczęło, wiać w oczy. Ty
cholerny, złośliwy chamie, bawi cię to? Jak możesz być tak
złośliwy? Tak właśnie przebiegł mój wczorajszy powrót do domu.
Do takich odkryć mnie doprowadził. Bóg, czy też jak Smok mówi
ten na górze to cholerny, złośliwy cham. I nie chodzi o to, że
oblewa mnie deszczem, że wracając wczoraj do domu zmokłem
straszliwie, że jedyne czego mi zabrakło to to żeby wylał mi
wiadro deszczu na głowę i że ogólnie to pokrzyżowane mam palny.
Ale chodzi mi o to co robi setkom, tysiącom, milionom ludzi. Za to
co robi takiemu Smokowi. Wredny, złośliwy cham. Cóż ci wszyscy
ludzie uczynili żeby tak cierpieć? Co takiego zawinili? Po co to
całe cierpienie? Po co ten trud, to zmaganie się i łzy? Na cholerę
to wszystko? Nie wiem, nie rozumiem tego. A co najgorsze wzbudza to
mój sprzeciw, wzbudza bunt. Chcę się przeciwstawić, chcę by nie
było już tego, i wiem jednak, że nic nie zmienię. Bo nic nie
zmienię. Taka chmura przyjdzie, zacznie padać i wszystko weźmie w
łeb. Nici z planów, nici z chęci, nici. Jesteśmy tylko
marionetkami w rękach wrednego, złośliwego chama. Bawi się nami
jak chce. Rzuci czasem coś na zachętę, da nadzieję by potem
jeszcze większą czerpać satysfakcję z upodlania nas. Nasz los nie
jest w naszych rękach. Takie gadanie to mogą sobie uskuteczniać ci
którym się wiedzie. No właśnie, tak apropo, to kolejny nieludzki
żart złośliwego chama. Jednym daje wszystko, innym nic. A nawet
nie to że nic, to żeby było ciekawiej – zabiera. Tak żeby
widzieli jak pięknie mogli by mieć, jak wspaniale, jak łatwiej żyć
a jak nie mają. To kurewska złośliwość, tak pokazywać coś i
nie dawać poczuć. Nie mogę na to patrzeć, nie umiem patrzeć na
cierpienie. Nie umiem z tym żyć. Nie potrafię cierpienia
akceptować. Nie wiem jak można spokojnie na cierpienie patrzeć?
Nie rozumiem po co jest. I nade wszystko chcę je zniszczyć,
pokonać, wymazać z ludzkiej świadomości.
Są
po prostu dni kiedy mówię dość.
W
codzienności to tak jak dzisiaj na przykład wstałem zupełnie
wyczerpany. Bez sił i energii. Jakby coś ją ze mnie w nocy
wyssało. I jakoś tak kiepsko sypiam ostatnio. Nie dość, że
krótko to na dodatek kiepsko. Może to wina tego co mi się śni
ostatnio. Bo ogólnie to przez formę pobudki jaką mam nie pamiętam
zazwyczaj co mi się śni, to teraz akurat z ostatnich dni pamiętam
kilkukrotny sen o moim powrocie do poprzedniego mieszkania. Nie były
to wprawdzie koszmary, jednak mocno mnie zmęczyły. Nie dostarczyły
przyjemności. I skąd nagle takie sny, nie wiem. Jedno jest pewne,
nie są przyjemne i nie chcę ich więcej. I jedno jest pewne że
zmęczony jestem przez brak snu. Dzisiaj w ciągu dnia to o mało
nawet nie zasnąłem z tego wszystkiego.
I
nie biegać nawet miałem zamiar jednak pobiegłem. Wieczorem, ale
pobiegłem. I jak już mówiłem nieraz. Są dni, że uczucie
zmęczenia zapowiada słaby wynik, a wychodzi całkiem dobrze i są
dni, że niby wszystko w porządku, a wynik biegu poniżej oczekiwań.
Więc dzisiaj zgodnie z tą tradycją pobiegłem najlepszą
dziesiątkę w lipcu czyli 54:07. I to poprawiło mi trochę nastrój.
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że po tym jak ostatnio
napisałem, że nie dałem rady przebiec piątki z czasem średnim
poniżej pięciu minut dnia następnego zacisnąłem zęby i
przebiegłem ją w czasie 4:57.
Motórem
jeżdżę mało, prawie wcale. Deszcz pada praktycznie co dzień, a
takiego jak w piątek już dawno nie pamiętam.
Są po prostu dni kiedy mówię dość.
Są po prostu dni kiedy mówię dość.