No
i mógłbym jeszcze pisać. Pisać na przykład o pierwszym
doświadczeniu Lizbony. Gdy wsiadłszy do miejskiego autobusu i
przejechawszy tymże autobusem 100 metrów w ciągu 40 minut nie
czułem ni krzty zdenerwowania. W piątek mój pociąg opóźnił się
raptem 15 minut wywołując falę nerwów, a wtedy, tam w tym
autobusie nawet większe opóźnienie nie stanowiło problemu.
Zielone światło się zmieniało, zmieniało i zmieniało, autobus
stał, stał i stał, a ja niewzruszony, niewzruszony i niewzruszony.
Tak – świat jest piękny. No i mógłbym pisać jeszcze o
pierwszym krótkim biegu. Tam gdzie figura Chrystusa Króla spogląda
na miasto. Biegu zakończonym w jednej z ni to kawiarence ni to
sklepie gdzie kupiwszy bochen chleba wracałem potem nieśpiesznie
skubiąc tenże chleb i rozglądając się po ulicach. Tak – świat
jest piękny. Mógłbym też pisać o pięknych małych domkach Porto
Brandao. Miejsca które mnie autentycznie zachwyciło. Zachwyciło
mimo tego, że praktycznie nic tam nie ma. Nikt tam się nie
zapuszcza, nikt tam nie zagląda. Na drugim brzegu Tagu miliony
turystów przelewają się przez ulice, a tu, w Porto Brandao cisza,
spokój, pustka. Tam efektowne place, pomniki i atrakcje, a tu bieda,
zaniedbane ulice i opuszczone domy. Bo w tym magicznym miejscu
zobaczyłem dziesiątki opuszczonych domów. Pięknych, urokliwych,
takich jakby zminiaturyzowanych hacjend wprost z brazylijskiej
noweli. Jeszcze broniących się przed wdzierającą się
roślinnością, jeszcze przeciwstawiających się zapomnieniu ale
już coraz mniej widocznych, coraz bardziej poszarzałych. I mógłbym
napisać o ławeczce w Porto Brandao. Ławeczce nad brzegiem Tagu.
Cichej, obok jednej z dwóch pobliskich pustych kawiarenek, ze
śpiącym nieopodal wielkim, znudzonym psem. Ławeczce ze śpiewem
kosa w tle i świergotem wróbli. Tak – świat jest piękny. I
mógłbym napisać także o pierwszej fali oceanu na mojej stopie.
Stopie spalonej żarem piasku aż do bąbla, bąbla który
towarzyszył mi potem do końca wyprawy. Tak – świat jest piękny.
I napisać o wędrówce do Cascais. Wędrówce długiej, którą mimo
ambitnych planów musiałem dokończyć pociągiem. I o wieczornej
wędrówce na plażę z zamiarem spędzenia tam nocy. Wędrówce z
powodu wiatru i zimna zakończonej niestety porażką. Mógłbym
napisać o pełnym zmęczenia powrocie do Cascais, o pomyśle
spędzenia nocy w parku, pomyśle który nazwałem – przecież to
absurdalne. I napisać o szczęśliwym zakończeniu tejże wędrówki
w jednym z hosteli. Hosteli gdzie przyjęli mnie po północy jak
zbłąkanego wędrowca. Tak – świat jest piękny. I mógłbym
napisać też o przypadkowym odkryciu połączenia z Sintrą.
Połączenia które otworzyło przede mną możliwość zobaczenia i
Cabo da Roca i Praia da Ursa. I napisać o pełnym fantazji kierowcy
autobusu który wąskie, kręte uliczki pokonywał z gracją
primabaleriny, a po wyminięciu się z ogromnym tirem na jednej z
najwęższych uliczek otrzymał gromkie brawa od całej zgromadzonej
tam międzynarodowej zbieraniny pasażerów. Tak – świat jest
piękny. I napisać też mógłbym o pełnym niepewności oczekiwania
na autobus powrotny. Oczekiwania z myślą „może ten nie kursuje
aktualnie, jak nie przyjedzie to leżę”. Oczekiwania po zachodzie
słońca na Cabo da Roca, smaganego porywistym, zimnym wiatrem. Cabo
da Roca pustym, zimnym, ciemnym. W tamtym momencie byłem najdalej
wysuniętym człowiekiem na kontynentalnej Europie. Tam, wtedy,
namacalnie poczułem swoją samotność. Tak apropo to ciekawe jak
takie miejsce, miejsce tętniące życiem, pełne turystów, w ułamku
sekundy zmienić się może w miejsce puste, miejsce dzikie, miejsce
samotne. Tak – świat jest piękny mimo tej samotności. I mógłbym
napisać jeszcze o pełnej napięcia, nerwów i stresu drodze na
lotnisko ( o tym to chyba napiszę jednak jeszcze ). Gdy to cudem
raczej, udało się zdążyć na samolot. Tak – świat jest piękny.
Mógłbym to napisać ale już nie napiszę. Czas zakończyć tę
przygodę. Wrócić do rzeczywistości. Bo teraz, raptem po tygodniu
od powrotu nie czuję już tego spokoju, tego odprężenia, tego luzu
który wówczas miałem. Bo co jak co, ale mimo kilometrów które
tam pokonałem, mimo stresów, mimo obaw wróciłem tak wypoczęty
jak dawno, dawno nie byłem.
W
codzienności tydzień był pokręcony. Z racji jubileuszu
firmowe sprawy wprowadziły trochę zamieszania w moją,
uporządkowaną, a jakże, codzienność. Swoją drogą nie lubię
takich jubileuszy. Nie lubię tej pompy, tego bą tą i tego
restauracyjnego żarcia. I choćbym miał nie wiem ile pieniędzy, i
choćby stać mnie było na wszystko, nigdy, ale naprawdę to nigdy
nie jadałbym w restauracjach. Bo nigdy, ale to nigdy, nie zrozumiem
co jest wspaniałego w miseczce zupki za 100 pln.
Jeżyki
przyleciały. Przyleciały już jakoś przed portugalską wyprawą
ale nie było jakoś okazji o nich wspomnieć. Są, cieszą ucho
swoim piskiem.
Z
formą jest dobrze. Biegam sobie ze średnią poniżej 5:20 i cieszy
mnie to bardzo. No chyba że, tak jak wczoraj, wstaję zmęczony nie
wiem czym, to wtedy biegam ze średnią coś około 5:32 – 5:35.
Już nie raz o tym pisałem, ale napiszę raz jeszcze. Naprawdę nie
rozumiem skąd się to bierze. Jednego dnia, jak wczoraj, wstaję bez
sił, bez energii, bez nadziei, a innego, jak dzisiaj, wstaję
pogodny, silny, radosny. Tak, że nawet idąc rankiem ze sklepu
pomyśleć mogę: jest pięknie. Tak – świat jest piękny. Bo jest
piękny. Z tym, że jest i brzydki. Pełen smutku, łez, braku
nadziei. Gdyby umieć tego nie widzieć, a wierzę, że są ludzie,
którzy potrafią nie widzieć biedy, świat byłby całkiem piękny.
Ja jednak nie potrafię. Ja nawet dzisiaj, nawet teraz, myślę o tej
dziewczynce, o tej zapłakanej małej osobie którą zobaczyłem w
piątek. Jej łzy, jej smutna twarz była tak prawdziwa, tak ujmująca
za serce, że nie mogę o tym zapomnieć. Jakże musiała cierpieć.
Siedziała taka biedna, taka nieszczęśliwa. Zapewne było to nic
nie znaczące coś ale dla niej w tamtej chwili zawalił się świat.
Potem przyszła jej mam i poszły. Nie wiem co to było, nie wiem
dlaczego ale cały czas o tym myślę. I myślę co mogłem zrobić.
Co zrobić by jej łzy nie płynęły. Nic. Tak – świat jest
piękny, ale jest też pełen łez.