Ale
jestem z siebie zadowolony. No tak jestem z siebie zadowolony, że
kurcze blade. Jestem tak z siebie zadowolony jak dawno zadowolony nie
byłem. W sumie to rzadko jestem z siebie zadowolony - czy może
raczej nigdy? A teraz, dzisiaj jestem zadowolony, że ja pierdzielę.
Marzenie miałem, cel taki trudny raczej jak myślałem do
osiągnięcia, by zrobić połówkę poniżej 2 godzin. Mając w
pamięci cały czas zeszłoroczną … zadowolić się miałem jednak jakimś 2,05,
no w najlepszym razie czymś 2-3 minuty powyżej dwóch godzin. Plan
był trzymać się pacemakera na te 2,05. I jak było tak było ale
faktem jest, że zrobiłem półmaraton poniżej 2 godzin. Dokładnie
w 1 godzinę 58 minut i 32 sekundy. No zadowolony, dumny kurde
blaszka jestem z siebie niesłychanie. I pal licho wynik. Zadowolony,
dumny bardziej niż z samego wyniku jestem raczej ze stylu. Bo dla
mnie ważny jest styl. Może być i przegrana, ale gdy jest po walce,
to i porażka inaczej smakuje. Styl jest ważny. A ja zrobiłem ten
wynik w pięknym stylu. Naprawdę pięknym. Styl jest ważny kurka.
Tak
z kronikarskiego obowiązku. Muszę sobie to zacząć zapisywać
bo niby co roku jadę z tego samego punku A do tego samego punktu B,
i z powrotem z tego wciąż niezmiennego punktu B do niezmiennego
taksamoż punktu A, a za każdym razem wychodzi inaczej, wychodzi
innym czasem, innym kilometrażem. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie
ni krzty spontaniczności. Trzeba zatem to dla zgodności z
horoskopami uporządkować. Tą razą trasa do punktu B poprowadziła
przez Karniewo do Przasnysza gdzie po drodze trochę się pogubiłem,
potem były standardowe Muszaki, Nidzica, Olsztynek, Łukta, Morąg,
Pasłęk w którym zawsze mam jakąś „przygodę” i na końcu Nowy
Dwór Gdański. Wyszło w sumie 431 kam, w czasie 6:45, na miejscu
równo o 19:00, start 12:15. Z powrotem natomiast godzin 5:40
z uwagi raczej na fakt, że większość trasy poleciałem S7-mką,
aż do Mławy. Kilometrowo 385 z początkiem przez Marzęcino, start
9:30, w punkcie 15:10. Tak to właśnie, niby tak samo, a inaczej.
Cóż jednak poradzę, że jak jadę to mi się w głowie trasy rodzą
na bieżąco. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty
spontaniczności podobno. Jeszcze jedna tylko jedna sprawa do
zapamiętania. Już wracając trafił się superszybki Civic. Zrobił
coś tak chamskiego, że się wkurzyłem. Jeszcze coś tam machał
łapami, coś wykrzykiwał i powiem jedno. Gdyby się gdzieś
zatrzymał, gdybyśmy się gdzieś spotkali to bym chama zajebał.
Zajebałbym go. Waliłbym bym jego łbem o glebę, napierdalał ile
wlezie i jak wlezie. Gdyby gdzieś przyszło spotkać go twarzą w twarz rzuciłbym
się na niego jak dziki, jak szalony, jak wściekły zwierz. Po
prostu bym go zagryzł. I w sumie żałuję trochę, że do tego nie doszło.
Wyszedłem
dzisiaj wieczorem odebrać pakiet startowy. I jak lubię długie,
letnie, jasne wieczory to nie wiem czy nie bardziej lubię te szare.
Takie jak ten dzisiejszy. Ciepłe ale już chłodne, widne ale już
ciemne. Takie już bez całego letniego zgiełku. Ulice już raczej
opustoszałe, spokojniejsze. Jeżeli na dodatek tak jak dzisiaj nie
ma wiatru jest tak leniwie, tak cicho, że prawie że słychać prąd
płynący w nadulicznych przewodach. I idąc tym wieczornym spacerem,
i podjadając jabłka i gruszki zza płotów dopadł mnie spokój.
Ale taki cholerny, zajebisty spokój jak rzadko kiedy, jak już dawno
nie dopadnięty. I jak chodzę nie raz wiele i nie spotykam nikogo,
to dzisiaj spotkałem i Artura z lat dawnych i Piotrka ( skąd on tu
? ) co kuzynem jest tej co jej w dupę chuj. To znaczy nie ja ich
spotkałem, a raczej oni mnie. I jak zazwyczaj nie wiadomo co gadać,
to dzisiaj nic mnie to nie męczyło, po prostu mówiłem coś, ale
to coś było tak spokojne, tak opanowane, tak mądre i zrównoważone,
że sam się uśmiechałem samego siebie słuchając. Tak jakoś w
jak to mówił Jezus do Apostołów - nie martwcie się co i jak
będziecie wówczas mówić – Duch Święty będzie mówił przez
was. Jakoś tak to chyba leciało. No więc to tak jakbym to nie ja
mówił, a Duch Święty mówił za mnie. Jakaś taka mądrość
płynąca przez mnie. Taki jakiś spokój. Fajny spokój. Nawet gdy
wraca do mnie wspomnienie kolesia z superszybkiego Civica. Po prostu
waliłbym bym jego najmądrzejszym łbem, napierdalał ile wlezie i jak wlezie do
zajebania z pytaniem czy rozumie wreszcie, że nie jest na tym
świecie jeden jedyny najważniejszy. A potem poszedłbym dalej
spokojny jak tylko spokojny człowiek może być. Bo jestem
zarąbiście spokojny.
To
tyle, walę w kimę, bo jutro start 8:30, a lepiej być wyspanym niż
niewyspanym.
Ja
już nigdy chyba nie zrozumiem swoich emocji. Tego jakie są, skąd i
dlaczego się biorą. Przecież miało być zupełnie inaczej.
Przecież miałem być zagubiony, miałem być pełen żalu, pełen
złości, przecież miałem płakać. Tak sobie właśnie myślałem
drepcząc niespiesznie wieczorem. Drepcząc niespiesznie
jakoś tak pozytywnie. Chyba się nawet uśmiechając pod nosem. Może
to za sprawą szelmowskiego planu jaki miałem właśnie zamiar
zrealizować? Tak doszedłem na plażę. Plażę w promieniach
zachodzącego słońca. Odszedłem dobry kawałek od wejścia, tam
gdzie porządni plażowicze już się nie zapuszczają. Odczekałem
jeszcze chwilę aż zrobi się ciemno, aż ostatnie postacie ludzkie
znikną i przystąpiłem do działania. Włożyłem koszulkę
i spodenki, schowałem plecak w wydmową trawę i rozpocząłem nocne
brzegiem morza bieganie. Pobiegłem kilometr w lewo, wróciłem,
pobiegłem dwa w prawo, wróciłem. Wyszło w sumie sześć. Sześć
naprawdę miłych kilometrów. Na szczęście plecak był tam gdzie
go zostawiłem. Zdjąłem mokrą koszulkę, rozejrzałem się jeszcze
czujnie czy na pewno jestem sam, i zdjąłem mokre spodenki. Taki
właśnie, taki jak mnie pan Bóg stworzył, pomaszerowałem w morze.
Ależ było pięknie. Księżyc utworzył złotą poświatę na
wodzie, tak jakby zaznaczając drogę powrotną. Było naprawdę
pięknie. Ale nic co piękne nie trwa wiecznie. Bo jak zwykle, jak
zwykle jak na złość, nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co pojawiły
się jakieś dziwne ludzkie postacie. Zauważyłem je po latarce jaką
wymachiwały idąc plażą. No cóż, przerwałem swoją kąpiel i
ruszyłem do miejsca gdzie, jak mi się zdawało leżał ręcznik. I
jakież było moje zdziwienie gdy ręcznik okazał się starą
reklamówką wyrzuconą przez morze. No tak, to na falach zmieniłem
swoje względem niego położenie. A jak dawni żeglarze po gwiazdach
nie umiem niestety odnaleźć dogi na morzu. Jako że postacie
ludzkie zaczęły zbliżać się jakoś niespodziewanie szybko, błyskając białym tyłkiem w blasku księżyca pobiegłem w stronę
wydmowej trawy. Na szczęście od razu trafiłem tam gdzie były moje
ubrania. Przykucnąłem. Zupełnie nagi, zupełnie mokry zacząłem
obserwować dwie dziwne postacie ludzkie. Noc była tak ciepła, że
nawet nic mi to nie przeszkadzało. Dziwne postacie ludzkie pokręciły
się po okolicy, czy miały świadomość mojej obecności nie wiem,
i poszły dalej. A ja, teraz już w gatkach, wróciłem do wody.
Fajnie było pływać patrząc na rozgwieżdżone niebo. Fajnie było
unosić się na falach mając nad sobą Wielki Wóz. Fajnie było
patrzeć na połyskujący na czarnych falach księżyc. A po pływaniu
usiadłem w trawie, otworzyłem napój alkoholowy niskoprocentowy i
zapatrzyłem się w dal. Z zadumy wyrwał mnie jasny błysk. Tam
gdzie patrzyłem, tam nad horyzontem, tam gdzie gwiazd już nie
widać, tam gdzie była tylko ciemność, spadła gwiazda. Całkiem powoli,
jasno zaznaczając swój lot. Tak jasno i tak powoli
jakby chciała się upewnić czy na pewno ją zauważę. Zaskoczyła
manie, wcale o niej nie myślałem, wcale się jej nie spodziewałem.
No ale skoro już się pojawiła – pomyślałem życzenie. Jednak
po chwili naszła mnie refleksja. Czy to niezbyt samolubne tak sobie
myśleć życzenie? Tak sobie tylko dla siebie? Czy życzenie
spadającej gwiazdy nie powinno być ofiarowane komuś innemu? Tak,
powinno, ofiarowuję je więc komuś innemu. I w tym właśnie
momencie spadła druga. Już nade mną. Ja wiem, że to przypadek, ja
wiem, że jak to mam w zwyczaju doszukuję się magii tam gdzie wcale
jej nie ma. Ja wiem. Ale fajnie było choć przez tą chwilę poczuć
się magicznie. Pomyśleć, że jest coś więcej, jakaś cudowna
siła która dba. I gdy już wracałem przy blasku księżyca. Blasku
tak jasnym, że mogłem czytać napisy wyryte na plaży, a
pozostałości piaskowych zamków rzucały cienie tak długie, że
sięgały fal, to myślałem o tym, że ja ... że ja już nigdy chyba siebie nie zrozumiem.
Ty
to masz dobrze, chodzisz sobieee – powiedział Radosław, „prezes”
Młodego Delfina poprzednią razą. W sumie, jak na to spojrzeć
obiektywnie to faktycznie – mam dobrze, chodzę sobie. Chodzę
sobie i teraz, tą drugą razą. I choć przed wyjazdem byłem pewien
obaw, choć nawet zastanawiałem się czy na pewno chcę jechać to
jestem. Jestem i mam dobrze, znaczy chodzę sobie. Przyjechałem
pochodzić i tak prawdę mówiąc - popłakać. Takie miałem obawy
przed wyjazdem, że przyjadę, przyjadę i się rozkleję. No ale
może to mi jest właśnie potrzebne? Tak sobie nawet pomyślałem,
że pal to licho, a rozpłaczę się, a takimi rzewnymi łzami, takim
płaczem z którym wyjdzie cały żal, cała złość. Takim płaczem
który być może oczyści to co w sobie noszę. Ciemną nocą, na
pustej plaży, gdzie nikt nie zobaczy, gdzie nikt nie usłyszy. I
była już i ciemna noc, i pusta plaża była, a ja jakoś sobie nie
popłakałem. Nie udało się. Mimo przedwyjazdowych obaw, mimo nawet
chęci, ja sobie jednak nie popłakałem. Jest coś innego - gadam.
Gdy już słonce zajdzie, gdy morza brzeg opustoszeje ja zaczynam
gadać. Gadam i gadam. Idę, zamiatam stopą po piasku, obywam ją w
fali, spoglądam w niebo, spoglądam w dal i gadam. Gadam i gadam.
Gadam przede wszystkim z Bogiem. Ale gadam też z ludźmi. Z tymi
którzy byli, z tymi którzy są i z tymi którzy jeszcze będą.
Gadam z żywymi i z tymi którzy odeszli. O wszystkim. Pytam o
dlaczego, o po co, o na co i o co dalej. I dużo przepraszam. Nie wiem, może już na stare
lata dziwaczeję, może na stare lata odwala mi. W sumie nie spotykam
nikogo podobnego. Może po prostu, podobnie jak ja, dobrze się
kamuflują. Tak czy inaczej nie jest to chyba normalne. Bo tak
obiektywnie rzecz patrząc, to w sumie, to wszyscy mają tu dobrze,
znaczy chodzą sobie. Tu wszyscy, poza tymi co aktualnie leżą,
chodzą. Z tym, że chodzą parami, trójkami, czwórkami czy też
większymi grupami. Solo chodzę ja. Ja jeden chodzę solo. I to nie
jest normalne, chyba. Ale czy musi być? Pieprzyć to. Zapytał ktoś
mnie ostatnio: czy ja będę jeszcze szczęśliwa? Hm, mógłbym
zapytać o to samo. Jak mówi „prezes” Młodego Delfina, mam
dobrze, ale czy jestem szczęśliwy? I czy szczęśliwy będę
jeszcze kiedyś? Już chyba nie. Więc pieprzyć to, naprawdę
pieprzyć wszystko. To co było, co jest, co będzie. Jakie to
wszystko ma znaczenie. Nawet jeżeli trafię na szczęście – czy
zostanie na zawsze? Czy raczej jak wszystkie poprzednie odejdzie
szybciej niż przyszło, pozostawiając jeszcze większy żal, jeszcze
większą złość. Zostaje mi tylko gadanie. Gadanie i szukanie
odpowiedzi. Gdzie sens, gdzie logika, na co to wszystko. Pójdę i
dzisiaj. Siądę gdzieś na piasku, wyciągnę jakieś paluszki, może
jakieś piwo, spojrzę na morze, wsłucham się w fale i zacznę moje
gadanie. Gadanie z Bogiem i gadanie z ludźmi. Z tymi którzy byli, z
tymi którzy są, z tymi którzy jeszcze będą. Z tymi którzy żyją
jeszcze i z tymi którzy już odeszli.
Poniedziałek.
Wróciłem do domu pół godziny później niż było w planach. Pół
godziny gdy wszystkich dostępnych jest trzy to dużo. Pół godziny
spóźnił się pociąg. Spóźnił się czy też raczej nie
przyjechał wcale. I o dziwo nic mnie to nie wzruszyło. Nie wzburzyło czy
zdenerwowało. Siedziałem sobie na ławeczce w słońcu jak w Bieszczadach z
zaskakującą refleksją: przecież kiedyś w końcu coś musi
przyjechać. I przyjechało. Już w domu miałem włączyć tiwi i
dokończyć prasowanie zeszłotygodniowego białego. Jeszcze ostatni
raz wyjrzałem przez okno. Na niebie, tuż nad dachami domów cienka
kreska księżyca. Cienka ale wielka. Czasami, gdy jest tuż nad
dachami, taki wielki się wydaje. To podobno perspektywa. Podobno w
życiu wielkość i małość wszystkiego zależy od perspektywy.
W tym momencie perspektywa mnie skusiła. Nie włączyłem tiwi,
nie doprasowałem zeszłotygodniowego białego. Wciągnąłem getry,
spodenki, założyłem koszulkę i wyszedłem na krótkie pięć.
Wieczór był niesamowity. Sierpniowe wieczory są naj. DOBRY BOŻE,
JESZCZE ZE TRZY TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM I MOŻESZ
KOŃCZYĆ.
Wtorek.
Pierwsze były rybitwy. Tak gdzieś w połowie marca oznajmiły swoje
przybicie. Tak gdzieś w połowie marca oznajmiły, że wiosna za
rogiem. Potem, jakoś w kwietniu swoją muzykę rozpoczął kos.
Jeszcze potem na niebie pojawiły się jeżyki. Jeżyki na niebie
oznajmiły lato. I lato trwa. Najcieplejsze lato z lat jakie
pamiętam. Rybitwy znikły już dawno. Kos zamilkł jakieś parę
tygodni temu. W ubiegłym tygodniu zniknęły z nieba i jeżyki. I
został tylko świerszcz. Wieczorny świerszcz. I choć i rybitwy, i
kos, i w szczególności jeżyki wyłączały muzykę w słuchawkach
to świerszcza słucham najchętniej. Słucham go najchętniej choć
gra tak jakby zapowiadał koniec lata. DOBRY BOŻE, JESZCZE ZE TRZY
TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM ZE ŚWIERSZCZEM I MOŻESZ
KOŃCZYĆ.
Środa.
W ubiegłą przebudziłem się w nocy. Było coś po drugiej.
Wyjrzałem przez okno. Na niebie królował wielki, wielgachny sierp
księżyca. Był magiczny. Na szarzejącym już niebie, wśród roju
gwiazd. Sierpniowe niebo jest już pełne gwiazd. To dobrze. Już się
bałem, że wszystkie zgasły, i że księżyc gdzieś poszedł.
DOBRY
BOŻE, JESZCZE ZE TRZY TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM Z
ROZGWIEŻDŻONYM NIEBEM I MOŻESZ KOŃCZYĆ.
Czwartek.
Ostatni raz Polonezem jechałem w lutym. I pomyśleć, że kiedyś
ludzie podróżowali tak nad morze. Długie godziny jak śledzie w
puszce. Mi podróżować tak przyszło raptem godzinę. I choć
komfort żaden, choć niewygodnie, choć ciężko to jakoś nie
cierpiałem. Bo jakoś lubię pociągi dalekobieżne. Jakoś dziwnie
lubię ich klimat, lubię ich dźwięk. Lubię charakterystyczny
stukot gdy ruszają, lubię świst hamulców, lubię szybko zmieniający się
pejzaż za oknem. Lubię zwłaszcza wczesnym rankiem i późnym
wieczorem. Może kiedyś pojadę takim nad morze. A TYMCZASEM DOBRY
BOŻE, JESZCZE ZE TRZY WIECZORY NAD MORZEM Z RUMAKIEM I MOŻESZ
KOŃCZYĆ.
Piątek.
W tamtą środę, wtedy gdy przebudziłem się w nocy coś po drugiej
i wyjrzałem przez okno gdzie na niebie, wśród roju gwiazd,
królował wielki, wielgachny sierp księżyca jedna z tych gwiazd
spadła. Taka jedna mała malutka. Pomyślałem wówczas, że trzeba
pomyśleć życzenie. Pomyślałem życzenie. I zaraz potem,
zamieniłem je na inne. Tak, to chyba moja natura? Ja naprawdę nie
wiem czego w życiu chcę. NIE WIEM CZY CHCĘ JESZCZE DOBRY BOŻE TE
ZE TRZY WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM GDYŻ TROCHĘ SIĘ ICH BOJĘ
ALE SKORO MI JE DAJESZ BIORĘ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ.
Chociaż
nie raz już przekonałem się na własnej skórze nic to nie
zmieniło. Co za czort skusił mnie by pisać ostatnio co napisałem?
Co za cholera jasna? To tak jakbym sam się prosił o kłopoty. To
tak jakbym igrał z losem. Dnia następnego po napisaniu poprzedniej
ścieżki, już z samego rana następnego dnia stało się co się
stać miało. Stałem sobie przed sklepową półką, stałem i
patrzyłem. Ani się zbytnio spiesząc, ani się zbytnio stresując. Może nawet lekko znudzony. Ja – zajebisty gość. Ja – gość zajebisty. I gdy tak stałem
ani się zbytnio śpiesząc, ani się zbytnio stresując nagle mnie
jebło. Ale tak jebło, że aż zgiąłem się w pół. Dobrze, że w
niedzielny ranek sklep jest pusty, w innym przypadku mogło to
wzbudzić niemałe zdziwienie. Jebło mnie potwornie. Przeszywający
ból pod prawą łopatką. Wyprostowałem się lekko dla złapania
oddechu, na chwilę nawet pomogło, by zaraz potem walnąć
ponownie. Z trudem oparłem się o wózek. Dobrze, że był bo w
innym razie chyba bym upadł. W czasie gdy ból nie ustawał, w mojej
głowie zaczęły piętrzyć się myśli. W mojej głowie zagościł
niepokój. W mojej głowie pojawiło się wspomnienie wyczytanego
gdzieś kiedyś ostrzeżenia, że przy zawale wcale nie boli serce,
że często boli w okolicach ramienia, łopatki. I to budowanie
możliwych scenariuszy. Coraz czarniejsze wizje. W końcu strach.
Wystraszyłem się nie na żarty. To był największy ból
jakiegokolwiek w życiu doświadczyłem. Nie było ich może za wiele
ale ten był zdecydowanie największy. I taki z niczego. Taki z
zaskoczenia. Takie bez powodu. To wszystko zrodziło we mnie myśl
nawet by może wezwać karetkę. Ale ja – karetkę? Nie, nie, nie,
to niemożliwe. Gdzieś bym usiadł. Ból nie ustawał, oddechu nie
mogłem głębokiego złapać – no nie było dobrze. Chyba nawet
spoczęło na mnie kilka zaciekawionych spojrzeń. Nie – nie wezwę
karetki. Najwyżej tu padnę, zemdleję, stanie się coś na co
wpływu mieć nie będę. Niech się dzieje wola nieba. Zaciskając
zęby doszedłem do kasy, sycząc z bólu wyjąłem zakupy na ladę,
zapłaciłem, spakowałem i ruszyłem do domu. Nie padłem i nie
zemdlałem jednak. Doszedłem, położyłem się i zatopiłem się w
myśleniu. Jakie to wszystko ulotne. Jeszcze wczoraj zajebisty gość
– dziś kaleka. Nie mogący się ruszyć, nie mogący o siebie
zadbać. Nici z planowanej trasy, nici z biegania. I co dalej? Jak
wyglądało by moje życie gdyby wyglądało właśnie tak? Czy
miałoby jakikolwiek sens? Nie, nie miałaby sensu. Naprawdę
wolałbym umrzeć niż żyć bez komfortu sprawnego poruszania się. Boję się takiej perspektywy. I co będzie jutro? Czy wstanę w
ogóle, a jeżeli wstanę to czy przeżyję ten dzień bez żadnych
takich sensacji? Nie to żebym nie rozmyślał o takich sprawach
wcześniej. Ja naprawdę dużo rozmyślam o ulotności istnienia.
Dużo rozmyślam o tym, że w sumie to na nic nie mamy wpływu, że
niczego nie możemy być pewni. Jednak po ostatniej niedzieli myślę
o tym już inaczej. Tak nie tylko czysto teoretycznie ale już tak
realnie, tak namacalnie. Już tak z własnego doświadczenia wiem, że
możesz być zajebisty wysportowany, sprawny a cię jebnie tak, że
się nie podniesiesz. Bez ostrzeżenia i bez powodu. Jebnie i już.
Masz pozamiatane. Masz wyrąbane. Wali się cały plan na dzień
dzisiejszy, dzień jutrzejszy. Wali się plan na najbliższy tydzień,
miesiąc, rok, życie. I gdy jesteś na nieszczęście takim gościem
jak ja, gościem żyjącym wg schematu, z każdym zaplanowanym
krokiem, każdą przewidywalną minutą to odnaleźć się nie jest
łatwo. To tragedia gotowa. I choć minął już tydzień bez mała
siedzi mi wspomnienie tamtej chwili cały czas w głowie. A gdyby
mnie tak jebło gdzieś indziej. Na ten przykład nad morzem. Jak
potem wrócić, jak się zebrać? Nie robiąc sensacji, nie robiąc
zbiegowiska. Bo w tym wszystkim jedna jeszcze sprawa mnie przeraża.
Być zdanym na kogoś, stać się centrum jakieś sytuacji, jakiegoś
zdarzenia, nie być zdanym tylko na siebie. Oj nie. I być problemem,
być kłopotem. Oj tak. Niczyim problem być nie chcę. Nikomu kłopotu
sprawiać nie chcę.
W
rzeczywistości miałem pojeździć w tym tygodniu Rumakiem jednak z
wiadomych przyczyn nie pojeździłem. Stoi pod blokiem.
We
wtorek nakręcony przez „kochane” koleżanki z pracy udałem się
do lekarza z podejrzeniem półpaśca. Oczywiście bez potrzeby. Ale
przynajmniej mam zrobione EKG przy okazji z zapewnieniem, że serce jak był wolne
tak wolne jest nadal.
Tydzień
był ciepły. W piątek czyli wczoraj popadało. Miało być nawet
strasznie ale strasznie ominęło moją okolicę. Teraz, wieczorem na
zachodzie się nawet przetarło i chyba pogoda wróci – oby.
Nic
już nie planuję. Przynajmniej o tym nie mówię. Zwłaszcza tu.
Jutro
GP Austrii. A tak było tydzień temu w Brnie. Czyż to nie jest
piękne?
P.S.
Dzisiaj w sklepie czułem się dość dziwnie. Może nawet tak trochę
z duszą na ramieniu czy też łopatce.
Tak
jak, nie wiem skąd, dopadają mnie refleksje jaki to beznadziejny
jestem. Tak i też dopadają mnie czasami, i też nie wiem skąd,
refleksje jaki to jestem – zajebisty. Z tym, że z niejakim
niepokojem, zauważam, że te drugie dopadają mnie od jakiegoś
czasu częściej niż kiedyś, kiedyś tam. Nie robię z tego na
razie tragedii, nie odczuwam niepokoju czy też strachu - ot - może
lekkie zdziwienie, lekkie zaskoczenie. Nie przywiązuję też
zbytniej wagi. Takie coś się po prostu zdarza, przychodzi nie
wiadomo skąd, i tyle. Tak jak na ten przykład w ostatnią środę.
W ostatnią środę kiedy to wracałem moim ulubionym. W ostatnią
środę, kiedy to wracałem moim ulubionym, gdy ulubiony wyjechał z
ciemnego tunelu, gdy wjechał na most nad kochaną rzeką, spojrzałem
w dawną stronę. Nie powiem, że poczułem radość. Poczułem
smutek. Trochę złość, że w sumie zmęczony jestem, że jeszcze
tyle drogi przede mną, że zajadę na wieczór czy może już noc,
że znowu nic tylko położyć się do łóżka i zasnąć – zasnąć
bo już dnia następnego trzeba wstać skoro świt. A przecież parę
minut stąd, tam w tym starym kierunku jest mój dom. Przecież już
teraz, w tej chwili mógłbym leżeć na swojej starej kanapie i
odpoczywać. Tak – to była złość. Złość, że jednak tam nie
leżę a się telepię tym moim ulubionym wprawdzie, ale jednak
telepię. Jednak już po chwili naszła mnie myśl kolejna. Myśl:
kurde, że ja to wszystko wytrzymałem, kurde, że przeżyłem. Bo
kurde wytrzymałem, bo kurde przeżyłem. Jeny jak wspomnę w jakiej
czarnej dupie byłem to pełen podziwu jestem, że jestem jednak tu
gdzie jestem. I pomyślałem jaki jednak twardy jestem. Jaki silny,
jaki mocny, że wytrzymałem. Może i upadałem, może i upadam ale
jednak cały czas żyję, cały czas ciągnę do przodu. Tak - jestem kurwa zajebisty, naprawdę zajebisty. I naszła
mnie zaraz myśl taka, że w sumie to zajebiści jesteśmy my. My –
ludzie. Jakim to zajebiście silnym trzeba być by jednak żyć. By
zmagać się z przeciwnościami, z trudnościami. By mimo
nieporadności próbować, wstawać, podejmować tą walkę. Taki na
ten przykład Smok. To jest dopiero. Jakim kurwa trzeba być
twardzielem by być tu gdzie jest mimo tego całego syfu. To nie
sztuka zostać ważnym kimś mając spokojne dzieciństwo, wsparcie
rodziny i konto w banku na start. Sztuka zostać kimś dobrym,
kochającym nie mając nic z tych rzeczy. I tak sobie pomyślałem,
że my, czy też ja, często, za często nie doceniamy, umniejszamy
to czego dokonaliśmy. Bo świat tego nie docenia. Dla świata to nic
wielkiego. Świat nie zna szarej historii małego człowieka. Świat
widzi tylko kolorowe historie tych wielkich. I budzi w nas te
frustracje, te zwątpienia, ten samokrytycyzm. Bo cóż żeśmy
dokonali? Kim jesteśmy? Nic i nikim. A to właśnie nieprawda. Bo
patrząc na to skąd zaczynaliśmy, przez co przechodziliśmy, i
przez co przechodzimy to jednak jesteśmy zajebiści. Przerąbiście
zajebiści. I ja jestem zajebisty, i Smok jest zajebisty. I zajebiści
są Ci wszyscy których historie się tu na tych moich ścieżkach
przewinęły. I Szermrząca walcząca, która już mnie nie lubi, i
ambitna Dorota, i Kania otwierająca świat, i tęskniąca Iza i
buntownicza Ognista. Taka jest prawda, jesteśmy zajebiści, my
szarzy ludzie walczący z trudnościami naszych szarych dni, walczący
ze słabościami naszych serc. Nikt nam nic nie dał, nikt nie
nauczył. Sami torujemy sobie drogę przez tą dżunglę. Ale to jest
nasze życie, życie które jednak mimo wszystko ciągniemy. Patrzę
więc w lustro, spoglądam sobie w oczy, uśmiecham i mówię w
duchu: tak, jesteś zajebisty. Bo jestem zajebisty. I mimo tego
wszystkiego co się wokół działo i dzieje zachowuję tą pogodę
ducha. Mógłbym usiąść, wziąć browara, odpalić tiwi i tkwić
na kanapie do końca świata. Nie robię jednak tego. Trzymam się
dobrze, jestem wysportowany, dowcipny, uczynny, pomocny, pracowity. I
tylko strach mówić tak osobie. Kurde jak trudno się chwalić. O
ile łatwiej opisywać swoją beznadziejność. Mówienie o sobie w
superlatywach jest takie żenujące, wzbudza niesmak. Tylko dlaczego?
Czy to nie prawda? Prawda najprawdziwsza. Dlatego dzisiaj mówię,
czy też piszę: jestem kurwa zajebisty. I zajebisty, i dobry i
dowcipny, pracowity, porządny, uczciwy i uczynny, wysportowany i
przystojny, jeżdżę super Rumakiem, fajnie się ubieram, mam swój
niepowtarzalny styl i pierdolić całą resztę.
W
rzeczywistości mamy upały. Pławię się, zanurzam w nie z
niemoralną rozkoszą. Może te 34 to już przesada ale nie marudzę,
przyjmuję te temperatury i to słońce z całym inwentarzem.
Wspominałem nie raz ale nie wiem czemu ale jak usłyszę Pierwszego Sierpnia syreny to tak mnie za gardło łapie, tak mi się szkliste oczy robią, że aż strach. Prawie, że nie wybuchnę łkającym płaczem. Dlaczego tak - nie wiem. Przecież nie jestem warszawiakiem z urodzenia. Przecież gdzieś tak do dwudziestego roku życia to miasta tego wręcz nie lubiłem. Dziwi mnie to każdego roku dnia Pierwszego Sierpnia gdy syreny usłyszę.
We
wtorek rozwaliłem sobie palucha. Raczej nie jest złamany, już
nawet nie kuleję, choć dzisiaj w nocy wiercąc się z duchoty
przywaliłem nim w ścianę przypadkiem ponownie tak, że aż poczułem ból w czubku głowy. Jest siny, sztywny,
trochę boli ale jak przystało na prawdziwego faceta doktory palucha
tego nie zobaczą.
W
noc z wtorku na środę o 2:30 obudziło mnie jakieś szuranie i
jakiś trzepot. Nie wiem jak i nie wiem po co ale wlazł do mnie
nietoperz. Czy się przestraszyłem. Nie, choć jak wleciał mi na
głowę gdy zapaliłem światło to trochę zamachałem łapkami.
Bardziej jednak od strachu zastanawiało mnie co teraz. No bo kurde
jak pozbyć się nietoperza z pokoju 3 na 4 metry? Otworzyłem mu
wprawdzie okno ale chyba nie skumał o co kaman. Złapałem go
ostatecznie sitkiem. Ale nie dziwię się ludziom z lat przeszłych,
że dopatrywali się w nietoperzach kontaktów z siłami nieczystymi
bo odgłosy jakie wydawał zanim go wypuściłem były nie z tego
świata. Jak on natomiast wlazł do mnie tego nie wiem, i nie dowiem
się już chyba nigdy. A może to był jednak diabeł? Albo jakiś
jego wysłannik?
A
dzisiaj jeszcze sobie pojadę do dziadka w odwiedziny, potem może
przebiegnę, może popływam i sobota z czapki. Jutro obejrzę GP z
Czech zrobię może jakąś traskę i chyba czas zacząć myśleć o
powrocie nad morze. Oby tylko pogoda się utrzymała to za tydzień
walę jak drut.