Ścieżka 353 Do przodu
2015-09-03
… Na plaży przywitał mnie
wiaterek. Trochę nieprzyjemna okoliczność. Cóż robić, trzeba
sobie z tym radzić. Znalazłem kępę trawy i ulokowałem się za
nią licząc że zapewni mi choć odrobinę osłony. Położyłem się
i spojrzałem w niebo. Nade mną wisiał Wielki Wóz. Centralnie nade
mną. Wokół setki innych gwiazd których nazw nie znam a które
również tworzą zapewne jakieś konstelacje ale i tych też nie
potrafię odróżniać. Zacząłem więc układać je w swoje własne
wzory. Noc stawała się coraz czarniejsza a ja coraz senniejszy. I w
końcu mnie zmogło. Zasnąłem. Przebudziłem się około północy.
Ciemność już byłą zupełna. Morze szumiało falami, lekki
wiaterek sypał piaskiem. Spojrzałem przed siebię. Gdzieś tam dam
hen daleko czerniała jakaś długa plama. Zapewne był to Półwysep
Helski. Wyglądał jakby znajdował się na jakimś wzniesieniu.
Wokół pusto i ciemno. Spojrzałem znowu w gwiazdy. Teraz były
bardziej wyraźne niż wcześniej i było ich dużo, dużo więcej.
Droga mleczna również prezentowała się okazale. Leżałem sobie i
patrzyłem w gwiazdy. A więc to moje kolejne marzenie, czy też myśl
oto się spełnia. Oto jestem tu. Sam pod rozgwieżdżonym niebem.
Nawet jakoś i myśli żadne mnie nie atakowały. Ot leżałem sobie
tak bezmyślnie. Nawet nie myślałem tego co zawsze myślę czyli:
„Po co właściwie to robię? Czy to warto?”. Ot leżałem sobie
tak bezmyślnie. Samiuteńki. Nierozumiany, porzucony, opuszczony,
nieprzystający, odmieniec, odludek. Oooo i nagle spadła gwiazda.
Taka ledwo widoczna. Czy pomyśleć życzenie? Czy się spełni?
Rozważania te przerwała kolejna spadająca gwiazda. Ale taka
gwiazda jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Grubą
wyraźną krechą zaznaczyła swój lot. A gdy w końcu „spadła”
zostawiła na niebie jasny i duży punkt. Punkt ten widać było
przez chwilę i zgasł. Czy to to ta gwiazda na którą czekałem?
Czy to zbieg okoliczności że właśnie teraz się przebudziłem?
Czy to zbieg okoliczności że właśnie tu teraz jestem? Miliony
myśli znowu zaczęły napływać. Co mam o tym wszystkim myśleć?
Tak w końcu zasnąłem. Obudziłem się po raz kolejny po jakichś
dwóch godzinach a na niebie królował już księżyc. Jasno się
zrobiło od jego blasku. Jasno i wilgotno. To poranna rosa zaczęła
osiadać na wszystkim co dokoła. Hej panie Księżycu – rzekłem.
Nic nie odpowiedział. Nie wiem czy nawet zauważył mnie na tej
plaży. Nie wiem czy w ogóle zwrócił uwagę na ten niecodzienny
widok. On, władca nocnego nieba, miał tylko jak co noc przemierzyć
swoją wędrówkę i nie zaprzątać sobie głowy tym co na ziemi.
Nie obchodzą go wojny, konflikty, głód, ubóstwo, pokój, radość,
dostatek, bogactwo. On jest i trwa. Na monologu z księżycem znowu
zastał mnie sen. Zasnąłem. Nie spałem chyba długo bo w tą
niezwykłą chwilę wtargnęła brutalnie codzienność. Zaatakował
mnie komar. Wydawało mi się że go pokonałem lecz po chwili
wrócił. Pokonałem go więc już dobitnie czego dowodem był jego
trup na mym czole. Mogłem spokojnie spać dalej. Niestety.
Przyleciał drugi. A może to był już trzeci tylko te dwa pierwsze
uważałem za jednego i tego samego? Musiałem wstać. Wstałem i
ujrzałem że komarów są całe roje. Czyli z tego już nic tu nie
będzie. Musiałem się zwijać. I tak oto około piątej rano
wróciłem do siebie po nocy spędzonej na plaży. To był akt
trzeci. Trzeci i ostatni. Zapyta może ktoś ( a może nie zapyta bo
któż by miał zapytać skoro nikt tego nie czyta ): „A któż cię
o to wszystko pyta, po cóż to opisałeś?” Opisałem po otóż po
to by zapamiętać. By zapamiętać i móc wrócić wspomnieniami za
lat X i uśmiechnąć się na wspomnienie. Bo wyjazd był to udany.
Choć smutny i samotny to jednakowoż udany. Udany pod tym względem
że spełniłem kilka z tych myśli o których istnieniu już
zapomniałem. I że przez to zacząłem rozumieć, a może mieć
nadzieję, że wszystko się spełnia. Spełnia się wszystko o czym
myślimy, o czym marzymy. Zdarzenia życiowe się nam nie
przytrafiają – my tworzymy je sami. Tworzymy je sami z tym że
często już o tym nie pamiętamy. Nie pamiętamy o tym co
myśleliśmy. Dlatego też zrozumiałem że trzeba myśleć tylko o
rzeczach dobrych. O miłości, o radości, o bogactwie. Nawet w tych
najtrudniejszych momentach życia. Zwłaszcza wówczas, zwłaszcza w
tych trudnych chwilach trzeba myśleć o miłości. Trzeba myśleć
że wszystko jest dobrze i że będzie dobrze. Czy Bóg, czy też
Siła Wszechświata steruje naszym losem? Bóg czy też Siła
Wszechświata daje nam to czego chcemy. Daje nam to bez rozróżniania
czy to jest dobre czy też złe. Bóg czy też Siła Wszechświata
daje nam to czego chcemy. Ot spełnia nasze myśli. Tworzy
rzeczywistość z tego co myślimy. A właściwie to my sami ją
tworzymy. Sami tworzymy to co nas spotyka. Sami tworzymy swoją
rzeczywistość. Bo też my sami jesteśmy Bogami czy też Siłami
Rzeczywistości. Tak, sami jesteśmy tym co boskie. Jesteśmy częścią
Boga. Trzeba tylko wyzbyć się lęku. Strach. Strach jest tym co nas
ogranicza. Bez strachu, bez lęku gotów jestem na wszystko. I godny
jestem wszystkiego. Nawet największego szczęścia jakie tylko
możliwe. Bo jestem Bogiem - a raczej jesteśmy! Godni jesteśmy
największego szczęścia. Tylko je wybierzmy, tylko się na nie
zdecydujmy. A zostanie nam dane według myśli naszych.
Ścieżka 352 Do przodu
2015-08-29
Kręcę się po chacie i nie wiem
co ze sobą zrobić. Niby zjadłbym coś - niby nie zjadł. Mleko
piję. Niby poleżałbym - niby nie poleżał. Zresztą na leżenie
szkoda mi zawsze czasu. Niby pogapiłbym się w telewizor - niby nie
pogapił. Zresztą i tak pewnie nie ma nic ciekawego i same reklamy.
Niby popisałbym – niby nie popisał. Zresztą mam przecież gotową
notkę z drugą częścią znad morza więc pisać nie muszę. Niby
chciałbym być towarzystwie – niby wolałbym bym posiedzieć sam.
I takie to niby niby mnie właśnie ogarnęło. Nie wiem sam czego
bym chciał. Dokładnie tak jak tydzień temu. Niby to miałem jechać
do Kazika – niby nie za bardzo mi się chciało. A to niby deszcz
będzie padał, a to niby siły nie mam, a to niby noce już za
chłodne na namiot i w ogóle od cholery za przeciw. I złaziłem tak
zeszłą sobotę robiąc to to, to tamto i nie wiedząc co ze sobą
zrobić. Zrobiłem jednak. A wziąłem i pojechałem do Kazika. To by
było już trzy lata jak bym nie był. Więc nie mogłem pozwolić na
tak długą przerwę – kto wie czy za rok będzie jeszcze okazja.
Więc mimo tych wszystkich niby wziąłem i pojechałem. Wyjechałem
po siedemnastej a po dziewiętnastej byłem już na miejscu.
Właśnie o panu myślałam
ostatnio. - powiedziała ta sympatyczna pani wpisując moje dane do
książki meldunkowej.
Zrobiło mi się miło że już
mnie tu rozpoznają i że chyba nawet …. tęsknią.
Zdziwiło mnie że nie będę sam.
O dziwo było jeszcze parę innych osób. O tej porze roku
spodziewałem się kompletnej pustki. Zdziwiła mnie również, może
nawet bardziej, obecność szczypawy. Myślałem że dokładnie
otrzepałem namiot wracając po ostatniej wyprawie a jednak jedna się
ostała. Czy ta mała szczypawka myślała choć przez chwilę
gramoląc się nad brzegiem morza że przyjdzie jej poznać uroki
Kazika? Czyż to niesamowite że ta mała szczypawka w swoim krótkim
życiu pokonała dystans około sześciuset kilometrów. Ile to by
było na nasze?
Na rynku poczułem miły spokój.
Niby miałem jeszcze wleźć na górę Trzech Krzyży ale trochę mi
się nie chciało i było już za późno. Było za późno na
ujrzenie widoku jak z mojego ostatniego tu pobytu kiedy to siedząc
na górze obserwowałem miasto i przełom Wisły. Cudowny to był
widok. Przepiękny. Słońce zachodziło już. Nurt wody w Wiśle
przybrał srebrny kolor. Jaskółki, setki jaskółek uganiały się
z tym swoim piskiem w dole, nad miastem. Z dołu, z miasta dobiegał
szmer gwaru i ruchu. Spokojnego gwaru i ruchu. Dobrego gwaru i ruchu.
A ja siedziałem tak sobie i tak sobie na to wszystko patrzyłem z
góry. I wsłuchiwałem się. I czułem się spokojnie. I czułem się
błogo. Szkoda że obecnie nie zdążyłem doświadczyć tego
cudownego uczucia ( wszystko przez te niby – niby ). Przysiadłem
sobie więc na rynkowych schodkach i oddałem zadumie. I patrzyłem
sobie na tych spacerujących szczęśliwych ludzi. I nikt nie był
sam. Tylko ja byłem sam. I niby już pogodziłem się z tą moją
samotnością jednak obserwując jak szczęśliwi ludzie spacerują
trzymając się za ręce lub obejmując zrobiło mi się trochę
przykro. I łezka mi się zakręciła w oku. I szkoda mi się zrobiło
że nie mam i ja nikogo z kim mógłbym posiedzieć sobie w zadumie
na rynkowych schodkach sierpniowym wieczorem w Kaziku. I pospacerować
nocą bez celu po wąskich uliczkach. Pospacerowałem sam.
Dnia następnego zaczepiła mnie
cyganka. Z pewnością tekst taki wali do prawie każdego by
wyciągnąć parę złoty ale mnie trafiła w sam środek. Nie dałem
się jej wprawdzie wciągnąć we wróżby choć zapewniała że
stawia karty bardzo dobrze jednak jej pierwsze słowa brzmiały mi w
głowie jak jakaś mantra: „Pozwól pan powróżę. Pan jesteś
dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi.”
pan jesteś dobry człowiek ale
pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale
pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale
pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale
pan nie masz szczęścia do ludzi,
Teraz żałuję że nie dałem jej
się naciągnąć. A co tam, a niech i wycygani te parę złociszy. A
może byłaby to prawdziwa wróżba? A może tylko zwykła zabawa?
Kto wie, kto wie?
Uciekłem z rozgrzanego słońcem
rynku w cień nadwiślańskich bulwarów. Ległem na ławeczce pod
jakimś drzewem i przysnąłem. Ze snu wyrwał mnie warkot samolotów
z pobliskiego Dęblina które zaczęły krążyć przygotowując się
chyba do wylotu na Air Show do Radomia. Lubię patrzeć na samoloty.
Są piękne a za razem takie delikatne. Takie delikatne gdy tak lekko
suną na niebie. Delikatne ale też silne. Bije z nich siła. Ogromna
siła. Szczególnie z tych wojskowych. Gdy odleciały i na niebie
znowu zapanował spokój ja znowu przysnąłem. I tak popadałem w
krótką drzemkę i tak się z niej co chwila wyrywałem. A ludzie
spacerowali bulwarami szczęśliwi trzymając się za ręce.
A potem wziąłem i wróciłem do
zwykłej rzeczywistości. Czyli pojechałem do cioci Kazi, kochanej
cioci Kazi, pojechałem do Piotrka z którym wypiliśmy po piwku przy
ognisku, porąbałem trochę drew u cioci Kazi, kochanej cioci Kazi,
a potem w wróciłem via Kazik do domu. Do zwykłej rzeczywistości.
A teraz nie ma żadnego niby niby.
Teraz wsiadam na motóra i walę nad wodę patrzeć na księżyc. Na
wielki złoty księżyc. Dziś jest pełnia. Dziś jest pełnia –
każde życzenie się spełnia. I wczoraj była pełnia. Wczoraj gdy
wracałem wieczorem do domu a przed sobą miałem wielki złoty
księżyc. Bo wczoraj nie wróciłem po pracy prosto do domu. Wczoraj
po pracy pojechałem, pierwszy raz w tym roku nad Wisłę. Nad Wisłę
w to miejsce gdzie kiedyś tak lubiłem chodzić. Ale to miejsce to
już nie to. Nie ma tam już tego czegoś. Niby fajnie wygląda, a
przy tak niskim stanie wody jeszcze fajniej bo przypomina górski
potok jednak wspomnienia już nie te. Wspomnienia są pełne żalu.
A jutro biegnę w biegu tu naszym
takim lokalnym. I numer startowy już mam i koszulkę. I batona
proteinowego. To mój pierwszy oficjalny bieg.
A NUMER JEGO BYŁ DWIEŚCIE
PIĘĆDZIESIĄT DWA.
Komentarzy: 1
Ścieżka 351 Do przodu
2015-08-21
Być powinno jutro. Jest dzisiaj.
Być powinno o dalszym ciągu
wyjazdu. Nie jest.
Dalszy ciąg wyjazdu mam już
gotowy i wrzucę go wkrótce.
Dzisiaj piszę to, co spotkałem 2
godziny temu. Piszę dla siebie Piszę by pamiętać. Piszę by, gdy
zapomnę kiedyś, móc tu wrócić, przeczytać i się przebudzić.
Znowu przebudzić. Znowu poczuć w sobie moc. Poczuć siłę. Poczuć
że mogę.
A było to ( drogi erze ) tak.
Kiedyś kiedyś gdy w taki wieczór
jak dzisiejszy wracałem do domu, gdy świadomość że to oto znowu
piątek wieczór i jutro nie trzeba zrywać się rano, że w sumie
nic nie trzeba, coś pchnęło mnie na włóczęgę. Nie wracałem
dobrze znaną trasą a krążyłem pustoszejącymi chodnikami. Z tą
moją samotnością i szukaniem nie wiadomo w sumie czego. I gdy
szarość wieczoru zaczęła wypełzać z różnych podwórek i
zaułków poczułem zło. Czaiło się wszędzie. Czułem jak ciężkie
zło osiada na ziemi. Poczułem się wówczas nieswojo. Poczułem
wręcz obawę a może i strach. I zdziwienie ileż tego zła tutaj
wszędzie. I zacząłem zastanawiać się co ja właściwie tu robię.
I czego tu szukam. I dlaczego tu krążę zamiast iść jak co dzień
dobrze znaną trasą do domu. Czy pcham się jakiemuś okrutnemu
przeznaczeniu w łapy? To był naprawdę taki złowieszczy wieczór.
Tak jest że często coś się czuje, że się czuje że coś wisi w
powietrzu. Coś wówczas wisiało w powietrzu. A niebo zasnuły
brunatne chmury.
Zapomniałem tamten wieczór.
Dzisiaj gdy wracałem do domu, gdy
świadomość że to oto znowu piątek wieczór i jutro nie trzeba
zrywać się rano, że w sumie nic nie trzeba, coś pchnęło mnie na
włóczęgę. Nie wracałem dobrze znaną trasą a krążyłem
pustoszejącymi chodnikami. Z tą moją samotnością i szukaniem nie
wiadomo w sumie czego. I gdy szarość wieczoru zaczęła wypełzać
z różnych podwórek i zaułków poczułem zło. Czaiło się
wszędzie. Czułem jak ciężkie zło osiada na ziemi. Poczułem się
nieswojo. Poczułem wręcz obawę a może i strach. I zdziwienie ileż
tego zła tutaj wszędzie. I zacząłem zastanawiać się co ja
właściwie tu robię. I czego tu szukam. I dlaczego tu krążę
zamiast iść jak co dzień dobrze znaną trasą do domu. Czy pcham
się jakiemuś okrutnemu przeznaczeniu w łapy? To naprawdę taki
złowieszczy wieczór. Tak jest że często coś się czuje, że się
czuje ze coś wisi w powietrzu. Coś wisiało w powietrzu. A niebo
zasnuły brunatne chmury. Więc postanowiłem iść do domu. Lepiej
iść do domu i nie pchać się temu okrutnemu przeznaczeniu w łapy.
I właśnie wtedy, wtedy właśnie, gdy już miałem kierować się
na ostatnią prostą zza zakrętu wyszło trzech takich. Prosto na
mnie. Widać że pijani, naćpani czy dopaleni. Widać że rozpierała
ich moc. Szli tak szeroko jakby było ich ze sto razy więcej. Bardzo
byli szerocy. Bardzo byli. Widać było że mają dużą potrzebę
użyć tej mocy. I oto ja. Ja prosto na czołowo. A ja? OTO MOJE
PRZEZNACZENIE – tak pomyślałem. I OTO SIĘ DOIGRAEM. Tak właśnie.
Tak szukałem, tak szukałem więc znalazłem. I naprawdę spotyka
nas o czym myślimy, naprawdę. Każdy kto mnie choć trochę czytał
wie o tym. Wie że się prosiłem. A WIĘC ERZE ZOBACZYMY CO ZROBISZ
GDY SPOTKAŁEŚ WRESZCIE TO PRZEZNACZENIE O KTÓRYM TAK CZĘSTO
MYSLAŁEŚ. Taki byłem mocny i cwany w gębie gdy tu się
rozpisywałem. Taki byłem cwany. I tyle razy rozmyślałem jak to
będąc pod ścianą nie pęknę. No więc czyń jak zapewniałeś. A
zło było już o krok, dosłownie o krok. Widziałem te oczy i
widziałem te zaciśnięte pięści. Zło było gotowe na atak. A ja?
Ja - pękłem. Gdy już miałem przejść między nimi, gdy już
miałem, - zszedłem na bok. Tak. Niestety zszedłem na bok.
Najzwyczajniej w świecie przepeńkałem. Obszedłem ich bokiem. Niby
się uśmiechnąłem szyderczo, niby zrobiłem zawadiacką minę ale
jednak obszedłem ich bokiem. Poczułem obawę. A głównie obawę o
okulary. Zawsze te okulary! Żeby nie one było by mi łatwiej. A
tak? A tak to zawsze mam zakodowaną troskę o okulary. I troskę o
oczy. Więc speńkałem. A może powie ktoś że byłem po prostu
rozsądny? Może? Lepiej nie pchać się w kłopoty. Z tym jednak, że
ja tego tak nie czułem. Ja czułem porażkę. Niby nic mi się nie
stało, niby uniknąłem konfrontacji a jednak czułem że się
stało. Nie stało się może nic zewnętrznie jednak czułem ogromną
ranę wewnątrz. Czułem że zwiodłem sam siebie. Taki byłem cwany,
taki wygadany. I taki gotowy. A gdy stanąłem przed faktem wszystko
prysło. Speńkałem. I gdy już ich minąłem poczułem potworny żal
do siebie. Żal że nie wszedłem z impetem między nich, że nie
stanąłem twarzą w twarz z wyzwaniem, że nie zrobiłem tak jak
pisałem że zrobię. Zawiodłem. Z tych rozmyślań wyrwało mnie
jakieś wołanie. Jako że miałem słuchawki na uszach nie za bardzo
wiedziałem o co chodzi. Odwróciłem się. Jeden z nich wracał w
moim kierunku krzycząc coś żebym wypiął dupę i że będzie mnie
ruchał. A więc dobra. Skoro los tak chce niech się dzieje. Szybko
zacząłem pakować okulary, słuchawki i inne przewieszone przez
szyję smyczki do plecaka. Szybko założyłem przewiązaną w pasie
bluzę i byłem gotów. Ruszyłem również w jego stronę. I wówczas
tamci pozostali, którzy byli już spory kawałek ode mnie zaczęli
wołać tego jednego żeby wracał i żeby dał spokój. I wziął i
zawrócił do nich. Właśnie wtedy gdy byłem już gotowy. Stanąłem.
Tamci cały czas szli i za chwilę zniknęli za kolejnym rogiem. O
nie, teraz już tego tak nie zostawię. Ruszyłem za nimi. Ale że
mieli już nade mną przewagę nie udało mi się do nich dojść
zanim znikli w pobliskiej bramie. No więc zostałem na lodzie.
Zostałem z tą porażką. Co z tego że jednak spróbowałem? To
było już za późno. Wynik ostateczny to porażka. Zacząłem
rozważać opcję wejścia w tatą bramę. Co robić? Co robić?
Przecież jak to tak zostawię to jutro i przez kolejne dni i do
końca życia zostaną z poczuciem że gdy już stało się co miało
się stać – ja speńkałem. Straciłem twarz. A taki byłem cwany
w gębie. No nie daruję sobie. Stać tu pod bramą nie wiadomo ile
aż wyjdą? Er daruj sobie, to nie jest warte twojego czasu, przecież
nic się nie stało, przecież wykazałeś się tylko i wyłącznie
rozwagą. Idź do domu i ciesz się spokojem. Po co ci kłopoty? Co
robić? Co robić? Idę, nie idę, idę, nie idę. Nie idę – no
nie daruję sobie. Porażka. Nie wiem ile czasu zajęły mi te
dylematy. Ludzie mijali mnie, życie toczyło się dalej a ja stałem
tak na rogu. Stałem tak aż w pewnym momencie wyszli. A więc
wyszli. Szczerze mówiąc odetchnąłem. Poszedłem za nimi. Po
pewnej chwili jeden z nich się oddzielił. Poszedłem za tymi dwoma,
mając na oku cały czas tego który to tak chciał mnie wyruchać.
Znikli za kolejnym rogiem. Zarzuciłem kaptur na głowę i już
zupełnie gotowy ruszyłem za tenże róg. A za rogiem - szok.
Normalnie szok. Na murku siedział sam jeden ten jeden właśnie
który tak mnie chciał wyruchać. Minąłem go, stanąłem parę
kroków dalej. Zacisnąłem zęby zacisnąłem pięści. On wstał i
ruszyłem do mnie. No to chodź! Idzie. Już jest. On - Daj złotówkę.
Zatkało mnie. Kurwa. Podszedłem bliżej. Ja – A wpierdol chcesz?
Teraz jego zatkało bo najwyraźniej nie kojarzył mnie ( byłem już
bez okularów, bez słuchawek no i w kapturze ).On – Co?. Ja –
Spierdalaj. I obserwuję jego ręce, sam zaciskam swoje. Ja –
Spierdalaj. Patrzy. Ja – Jak ci zaraz zajebię. Patrzy. Ja – Co
już nie jesteś taki odważny jak zostałeś sam? Patrzy. Ja –
Odważny byłeś jak było was trzech? On – Zawsze chodzę sam. Ja
– Tak? Jak chciałeś żebym ci dupę wypiął i mnie wyruchać
było was trzech. On – Nie wiem o czym gadasz. Ja – No to dawaj,
już ci się nie chce ruchać? Patrzy. Patrzę i ja. Patrzę. Patrzę
mu prosto w oczy. I choć wówczas gdy mijałem ich po raz pierwszy
widziałem że jesteśmy podobnej budowy teraz widziałem jak nad nim
góruję. Przerastałem go stukrotnie, tysiąckrotnie. Byłem przy
nim jak olbrzym. I z każdą chwilą nikł. Patrzyłem na niego tam
gdzieś na dole. Ja – Spierdalaj bo ci zajebię. Spierdalaj bo ci
zajebię. Ja – Wiesz co, masz szczęście że widać że jesteś
podcięty bo jakbyś był w pełni trzeźwy to bym ci nie darował.
Coś tam niby próbował tłumaczyć, coś tam że niby nie wie o co
chodzi, i coś tam że nie on, i coś że nieporozumienie. Poszedłem.
Darowałem mu bo widziałem że nie ma szans. Bo nie miał szans. Był
wobec mnie bezbronny. Bezbronnych bił nie będę. Jeszcze tylko
rzuciłem mu na odchodne żeby uważał. Żeby uważał bo następnym
razem może już nie mieć tyle szczęścia.
Ścieżka 350 Do przodu
2015-08-15
Więc gdybym się zbytnio nie
rozpisał w zeszłym tygodniu o powrocie to ta notka powinna była by
trafić tu właśnie tydzień temu. Więc dzisiaj zacznę od
początku. Od początku wyprawy. Wyruszyłem w poniedziałek. Nie w
niedzielę jak zakładałem. U celu podróży byłem gdzieś około
16, po przejechaniu 436 km w ciągu 6 godzin i czterdziestu trzech
minut. I po rozlokowaniu się poszedłem na rekonesans po
miejscowości i na plażę. Na plaży byłem tak w okolicy zachodu
słońca. Na początku uderzył mnie kompletny brak ludzi nad morzem.
Praktycznie pustka. Siadłem sobie więc w kąciku, patrzyłem na
zachodzące słonko i zadumałem. Jak to w mej naturze. Zadumałem
się. No więc jestem tu, jestem, siedzę słucham szumu morza,
patrzę na zachód słońca i co? No właściwie nic. Jest pięknie,
jest ślicznie, jest cudownie tyle że, tyle że takie chwile powinno
dzielić się, dzielić się z kimś bliskim, Z kimś naprawdę
bliskim. Z kimś kto również potrafi zobaczyć urok tej chwili. Z
kimś dla kogo nie będzie ważne, najważniejsze wypicie wakacyjnego
browara, zjedzenie schaboszczaka ( tak jakby w domu nie było
schabowych ) w lokalnej jadłodajni i dla kogo nie będzie ważne,
najważniejsze „dobrze się bawić”. Bo przecież trzeba się
dobrze bawić! Jasne, zgadzam się – trzeba się dobrze bawić, ale
można się przecież na chwilę zadumać. I poczułem się znowu
taki samotny. Tam za wydmą życie płynie gwarne, a ja tu sam,
samiuteńki kontempluję zachód słońca. I zrobiło mi się jakoś
tak przykro, jakoś tak smutno, że aż łezka zakręciła mi się w
oku. Więc moje obawy miały okazać się zasadne. Jak dam radę z
kolejnymi dniami skoro już pierwszego pękam? Na szczęście z
zadumy wyrwał mnie niespodziewany sms. Wiadomość że niby tam
jestem super, że niby tam udanego wyjazdu, że niby tam pozdro 600.
Zastanowiłem się czy ten ktoś wiedział wysyłając tego sms-a w
jak odpowiednim momencie go wysłał, czy ten ktoś wiedział jak
bardzo, jak bardzo dużo te parę wyrazów w tej chwili dla mnie
znaczyły. Nieraz mały, drobny, nieważny gest staje się gestem
który podtrzymuje na duchu. Mnie ten gest podtrzymał na duchu.
Dodał wiary że warto być, że warto trwać przy tych swoich
nieprzystających do tego gwarnego świata zza wydmy wartościach.
Dnia następnego wybrałem się na
plażę już na rasowe plażowanie. Tzn nie za bardzo rasowe bo nie
miałem ani parawanu, ani koca, ani ręcznika ani nic z standardowych
plażowych akcesorii. Postanowiłem być najbardziej na wschód
wysuniętym polskim plażowiczem a osiągnąć to poprzez bieg
brzegiem morza. Niestety już u celu przechytrzyło mnie troje
rowerzystów którzy oparli swoje rowery o ogrodzenie graniczne i
tamże też plażowali. Potem jeszcze przyszła jakaś para i
wcisnęła się między mnie a nich więc tym samym spadłem na
pozycję trzecią. A jeszcze potem przyszli jeszcze inni i rozbili
się tak że spadłem za podium, na najbardziej niewdzięczną dla
sportowców pozycję czwartą. Tyle hektarów wolnego piachu dookoła
a oni musieli się właśnie tu wepchać. No cóż, olałem to. Jako
że to był absolutny koniec plaży należącej do UE rozwaliłem się
bezkarnie na brzegu i postanowiłem trochę poleżeć. Fale obmywały
mi nogi, reszta ciała oblepiona piachem smażyła się na słońcu a
ja sobie zacząłem przysypiać. I tak przysypiałem co chwila i tak
co chwila wracałem do rzeczywistości gdy w pewnym momencie wzrok
mój padł na tablicę z napisem „Wejście 1”. Hmmm, coś mnie
zaczęło nurtować. I nagle wróciły myśli z przeszłości.
Przecież przez tyle lat wyjazdów nad morze zawsze wchodziłem na
plażę jakimś wejściem, i zawsze to wejście miało jakiś tam
kolejny numer, i zawsze jak patrzyłem na ten numer to zastanawiałem
się gdzie jest i jak wygląda wejście numer 1. I zawsze myślałem
że fajnie byłoby to wejście numer 1 zobaczyć. I oto jest, całkiem
niespodziewanie spełniło się jedno z moich pragnień. Takie małe,
maleńkie, nieważne może pragnienie ale się spełniło. Gdzieś,
kiedyś wysłane w przestrzeń pragnienie - oto właśnie się
ziściło. Oto dostałem odpowiedź od Wszechświata. Ona tam gdzieś
czekała na spełnienie, czekała chociaż ja sam już o niej
zapomniałem. Potem, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak przyszedł
wiatr. Przyszedł wiatr i zamienił płaskie jak stół morze w
spienioną kipiel. O rany, tylko nie wiatr, nie lubię wiatru, a było
tak spokojnie, tak błogo – pomyślałem. Ale natychmiast dobiegło
mnie też nie wiem skąd i nie wiem jak: „Ej erze, to dla ciebie,
to specjalnie dla ciebie”. Dla mnie? Wstałem i wlazłem do wody. I
powiem że dawno nie bawiłem się tak beztrosko. Tak beztrosko było
skakać na falach. A woda była tak ciepła jak nigdy nie pamiętam w
tym jak to mówią „zimnym Bałtyku”. To był akt pierwszy.
Dnia następnego, czyli w środę,
podczas południowego biegu tym razem w kierunku zachodnim ze
zdziwieniem zacząłem dostrzegać coraz więcej golasów. Coraz
więcej i więcej golasów. Później dopiero zauważyłem że ktoś
nieudolnie na zwykłej desce ustawił w pewnym miejscu napis „GOŁA
PLAŻA”. Aaaa to dlatego tylu tu Nimiaszków i Czechów olśniło
mnie. Swoją drogą nie było na co patrzeć ( nie to żebym patrzył
). Ale same stare fajfusy. Aż że tak powiem, aż a fe. Ale to
spotkanie otworzyło w mojej głowie kolejną myśl z przeszłości.
Gdy wieczorem biegłem swój dwunastokilometrowy bieg po pustej plaży
przypomniało mi się że zawsze myślałem by wieczorem czy też
nocą popływać w morzu nago. No więc rozejrzałem się czujnie po
plaży czy na pewno jest pusto, a gdy upewniłem się że tak
zrzuciłem co miałem na sobie i wskoczyłem do wody. Słońce już
zachodziło a ja unosiłem się na falach zupełnie jak mnie pan Bóg
tworzył. Słońce już zaszło a ja nadał w wodzie jak mnie pan Bóg
stworzył. I gdy tak się unosiłem wróciła do mnie jeszcze jedna
myśl z przeszłości o której zrobieniu myślałem. I właśnie
teraz miałem okazję ją zrobić. I zrobiłem. I to był akt drugi.
To były kolejne dwie z zapomnianych już myśli z przeszłości
jakie udało mi się niespodziewanie zrealizować. Niespodziewanie
dla mnie jak i dla dwóch saren które nie wiem po co wyskoczyły zza
wydmy na plażę i zaskoczone moim widokiem stanęły jak wryte (
nie, nie, wówczas już byłem ubrany ). I choć dnia następnego
rankiem powitały mnie chmury, to taki byłem podbudowany dniami
poprzednimi, że nie zraziło mnie to by pójść na plażę
pobiegać. A plaża zaskoczyła mnie nieprawdopodobną wręcz ilością
kamieni. Całe połacie kamieni. Ciężko było biegać. Kamienie
raniły stopy i bardziej i musiałem często lawirować jak pijany
Ale mimo wszystko pobiegłem. A po biegu, a po biegu wskoczyłem do
morza ... tak jak wieczorem dnia poprzedniego. A więc udało mi się
pływać zupełnie nago i wieczorem i rano. Potem trochę pogrzebałem
w kamieniach w poszukiwaniu bursztynu i pomyślałem że to chyba już
wszystko co mogłoby się wydarzyć. A jednak. A jednak jeszcze raz
zostałem zaskoczony. Ponieważ gdy wróciłem na wieczorne bieganie
spotkałem takiego jednego gościa. Już wcześniej go widziałem raz
i wówczas też zwróciłem na niego uwagę. Wyglądał tak jakby żył
na plaży. Taki bezdomny z plaży, czy może też jakiś taki plażowy
wędrowiec. I widać było że pływał przed chwilą i tak jakby
czaił się w nadbrzeżnej trawie by zostać na noc. I tu znów mnie
tknęło. Zaraz, zaraz przecież kiedyś miałem jeden taki, taki
szalony pomysł by spędzić noc na plaży. No przecież. Dlaczego by
nie dzisiaj? Może już nie być takiej okazji. Jeszcze tylko
wskoczyłem do morza spłukać zmęczenie po biegu ( oczywiście nago
) i zabrałem się do obmyślania co i jak. Cały czas jedna trochę
się wahałem. No bo to nie wiadomo co i jak a i świadomość że
dnia następnego miałem zaplanowany powrót i mogę potrzebować być
wyspany ( co jak wiadomo z poprzedniego mojego pisania okazało się
obawą uzasadnioną ) wzbudzała wątpliwości. Ale wówczas wygrała
ostatecznie chęć przeżycia przygody, chęć doświadczenia, chęć
spełnienia tego o czym kiedyś myślałem. No więc wziąłem
śpiwór, latarkę i coś do picia i po pokonaniu ciemnego lasu około
22:30 dotarłem na plażę...
Komentarzy: 1
Ścieżka 349 Do przodu
2015-08-08
Zacznę od końca bo koniec tej
niecodziennej eskapady był, był … jakby tu rzec był najbardziej
ekscytujący a raczej był najbardziej mrożący krew w żyłach.
Dość rzec że gdzieś w połowie drogi mówię „kurde no nie
dojadę, no nie dojadę”. Już nawet myśl mnie naszła żeby
zatrzymać się gdzieś w ustronnym miejscu na noc. No ale co się
odezwało? No co się odezwało? Odezwało się „co? ja nie
dobiegnę? ja nie dobiegnę?” z tym że w tym przypadku „dobiegnę”
zamieniło się w „dojadę”. Więc jechałem. Ale co to była za
jazda? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. To była
jazda jak z innego świata. Nie wiem za bardzo czego to było
wynikiem? Podejrzewam że zmęczenia i nie wyspania bo noc
poprzedzającą tą jazdę …. ale o tym potem. No więc wracając
do samej jazdy była jak z innego świata. Momentami doświadczałem
czegoś takiego jak, jakby to nazwać, jakby resetu. Normalnie
resetu. Jakbym wracał z kąś inąś i zdawał sobie sprawę „o
rany, przecież ja jadę motórem”. Zacząłem się tego bać.
Normalnie bać. Nie panowałem nad swoim umysłem i nijak nie mogłem
się skoncentrować. To było niebezpieczne. Były chwile że nagle
nie wiedziałem co robić, nie wiedziałem jak jechać, czułem że
nie daję rady trzymać równowagi. Na dodatek gdy już się zrobiło
całkiem ciemno sytuacja stała się jeszcze gorsza. O ile z jazdą
na wprost jakoś szło to zakręty zaczęły być wyzwaniem nie lada.
Nijak nie mogłem się w nie zmieścić. Musiałem maksymalnie
zwalniać bo inaczej nie dałbym rady. I jak już straciłem wiarę
że uda mi się przejechać kolejne 300 km cało i zdrowo, że to
przeżyję postanowiłem sięgnąć po ostatnią deskę ratunku.
Postanowiłem ożywić swoje ciało i umysł. Jeszcze nigdy nie
wlałem w się tyle „paliwa”. I co by nie powiedzieć –
przyniosło efekt. Z tym że teraz nic innego się już nie liczyło.
Jechałem jak w jakimś transie, jak zahipnotyzowany, jak oderwany od
tego co wokoło. Liczyły się tylko połykane kilometry. Zakręty
nadal były trudne ale liczyły się tylko te zaliczone. Jechać,
jechać, jechać dudniało mi w głowie. Potem, już całkiem w nocy
spojrzałem, nie wiem w sumie po co, do góry. I w tej otaczającej
mnie zewsząd ciemności ukazało się brunatne, rozgwieżdżone
niebo. To wyglądało tak jakbym sunął przez komos. Wokół
ciemność i tylko ciemność, i ten tunel gwiezdny. To przypominało
trochę wrażenia z planetarium, gdy nad głową przesuwają się
całe roje gwiazd. Już nawet doszło do tego że więcej patrzyłem
do góry niż przed siebie. Urzekło mnie. Na szczęście udało mi
się oderwać wzrok od gwiazd i wróciłem na drogę. Z tym że
jeszcze potem w zszedł księżyc i ten mnie urzekł na nowo. Taki
wielki księżyc, tzn ćwiartka księżyca. Wieeeeelka i
pomarańczowa. Nie czerwona, nie żółta - a pomarańczowa. I tak
wisiał na domami, znikał za drzewami i pojawiał się znowu. Wielki
i pomarańczowy. Moja jazda stała się maksymalnie spowolniona. Ona
nie była już wcześniej zawrotna, ale teraz była już naprawdę
wolna. Nawet motór zaczął się tą powolnością męczyć. Na całe
szczęście do domu było coraz bliżej i ta myśl podtrzymywała
mnie na duchu że jednak dam radę. I choć trzy razy zbłądziłem,
tu muszę przyznać racje Feeri żę oznaczenie dróg jest fatalne,
to cały czas parłem na przód. Ha! Przypomniałem sobie. W jednej z
miejscowości oznaczeniem trasy na rondzie jaką miałem jechać było
„S8”. No kurde! „S8”. Normalnie kpina. Cztery zjazdy, każdy
z podaną jakąś nazwą miasta, a mój „S8”. I co najlepsze to
trasa S8 nie była tą trasą którą miałem jechać. Ona, ta droga
z tego ronda, tylko do niej prowadziła. No niezłe. No ale
dojechałem. Punktualnie o 00:28, czyli to dzisiaj, po przejechaniu
449 km dojechałem. A jechałem osiem godzin, dwie minuty i
trzydzieści dwie sekundy. I żyję, i piszę o tym tu. I choć sam
przejechany dystans, czy też czas trwania tej jazdy nie są może
dla niektórych powalające to fakt że jechałem w tym dziwnym
stanie świadomości tak mną poruszył że postanowiłem o tym tu
napisać. A miało być przecież o wrażeniach z wyjazdu. No cóż,
będzie w następnej, bo teraz to już nie zmieszczę, a po drugie
idę, wsiadam na motóra, jadę za miasto i będę się gapił w
niebo na gwiazdy i czekał na księżyc.
A co er widział, słyszał,
myślał i przeżywał o tym notka następna wam opowie. A działo
się, działo. Obym tylko nie zapomniał jak dużo.
Komentarzy: 1
Ścieżka 348 Do przodu
2015-08-01
Jutro
jadę nad morze. Siadam na motóra i jadę. Jadę z samego rana (
czyli jak się znam około dziesiątej ). Trasą via Wyszków,
Pułtusk, Maków Maz, Przasnysz, Wielbark, Olsztynek, Ostróda,
Elbląg aż na Mierzeję Wiślaną. I będę w miejscu, że jak gdyby
Putin wziął i ruszył na nas to będę na pierwszej linii ognia.
Już w zeszłym roku zaplanowałem sobie to miejsce. Z tą tylko
różnicą że jak planowałem to nie przypuszczałem w jakim miejscu
mojego życia będę gdy będę tam ruszał. A jestem w miejscu, w
chwili, która powoduje że zaczynam się tej wyprawy trochę
obawiać. Nie nie boję się samej drogi, niebezpieczeństw lecz
obawiam się samego tam pobytu. I nie, nie boję się pobytu w sensie
kłopotów, niebezpieczeństw ale obawiam się jak to zniosę
psychicznie. Obawiam się jak zniosę psychicznie tą moją
samotność. Jak ją zniosę w miejscu pełnym par, rodzin,
przyjaciół. W miejscu gdzie każdy jest z kimś, gdzie każdy ma
kogoś, gdzie nikt nie jest sam. Ja będę sam. Będę sam jak jakiś
przybysz z innego świata. Oni będą się śmiali, będę
rozmawiali, będą się obejmowali a ja będę sam. Sam. I tego
właśnie zaczynam się obawiać. Jak to zniosę. Bo też wakacyjne
wyjazdy nad morze, wakacyjne plaże z tym się właśnie kojarzą.
Pobytem z kimś. I choć niby godzę się na tą moją samotność to
brak kogoś bliskiego w tym czasie, w tym miejscu może mnie
podłamać. A gdy jeszcze wrócą miłe wspomnienia tego co nie wróci
mogę się podłamać podwójnie. Zaczynam się obawiać. Zamiast się
cieszyć wolnym czasem, wolnością, wyprawą ja zaczynam odczuwać
niepewność. Tak jakoś zmalał mój zapał. Gdy wczoraj
spacerowałem po mieście, i gdy patrzyłem na mercedesy i beemki, i
gdy patrzyłem na piękne panie na które te mercedesy i beemki
czekały to naszła mnie refleksja że w sumie to nie mam nic. Nic
nie osiągnąłem, nic nie zdobyłem i nic nie zrobiłem. Kusi i nęci
ten świat sukcesu, blichtru. Wszędzie go pełno i narzuca się
swoimi przyjemnościami. I siłą rzeczy poddaję się. Też bym tak
chciał. Być kimś, mieć, działać, robić, zdobywać. I widać
ludzie to potrafią. I widać ja nie potrafię. I dlatego od wczoraj
nachodzi mnie zwątpienie w siebie. Walczę z tym i mówię sobie że
to nie tak ale samemu nie jest łatwo. Dzisiaj na ten przykład w
pewnej chwili naszło mnie takie uczucie samotności, takiej
samotności że trudno opisać. I żeby był ktoś, ktoś komu
mógłbym część tej samotności oddać, kto rzekł by że wszystko
będzie dobrze, że będzie przy mnie mimo mych niedoskonałości
było by mi łatwiej. Było by mi łatwiej z samym sobą. A tak, a
tak muszę walczyć sam. Na ile mi starcza siły na tyle daję radę.
Nie jestem siłaczem, nie jestem twardzielem czy też bez serca, bez
uczuć żeby móc ot tak żyć sobie i się nie martwić. Szkoda mi
siebie i żal. I nie mam z kim się tym żalem podzielić i nikt nie
spojrzy mi w oczy i nie pocieszy. A pocieszenia, a zrozumienia,
wyrozumiałości, a wsparcia a miłości potrzebuję. Zresztą jak
każdy. Każdy potrzebuje. A ja potrzebuję bardzo. I koniec końców
znów mówię sobie żebym się trzymał, że będzie dobrze, że
jestem super gość tylko życie mi się nie układa ( a może ja nie
umiem go sobie ułożyć ), i że pal to licho i pieprzyć żale i że
trzeba się cieszyć tym co jest, i, na koniec – że trzeba to
życie dożyć. Więc co by nie było jadę jutro Jadę i będę
patrzył na morze, na niebo, będę przesypywał piasek w dłoniach,
będę życzył ludziom szczęścia i przede wszystkim będę biegał.
Bo to będzie mój wyjazd tak jakby kondycyjny. Zaplanowałem sobie
robić dziennie minimum 15 km. Co nie wiem czy się uda gdyż gdy w
ostatnią niedzielę przebiegłem 15 km ( pierwszy raz za jednym
podejściem ) i gdy popływałem po tym to taki mnie ból wziął w
piersi że dalej biec nie mogłem. Czułem jakbym miał jakiś kamień
pod lewą łopatką który przy każdym gwałtowniejszym ruchu uderza
w środku. I aż się trochę wystraszyłem. Bo niby twierdziłem że
nie boję się umierać, i niby nawet czekam na tą śmierć kochaną
to w tamtym momencie już taki chojrak nie byłem. No bo szkoda
jednak by było tak pierdzielnąć w tą deszczową niedzielę na
zawał. A może jest jeszcze coś, coś dobrego co by mnie w życiu
spotkało, spotka? Tak więc się trochę nawet wystraszyłem. I
zrobiłem przerwę na poniedziałek i wtorek ale już w środę
pobiegłem 8 km, w czwartek 10 km, w piątek 10 km i dzisiaj 8 km. I
żyję. I od poniedziałku biegam po plaży a wszystko do śledzenia
na endomodo.com z pozycjonowaniem na er-a. Bo tak już mam. Im
bardziej mnie coś męczy, tym bardziej w to lezę. Ileż to już
razy miałem biegać ot tak dla relaksu, dzisiaj bez napinki z
czasem, spokojnie i ileż to już razy kończyło się tym że
właśnie mam pobiec poniżej iluś tam minut, że właśnie mam
ustanowić rekord, że właśnie dawaj, dawaj, dawaj … Ileż to już
razy biegnąc bez tchu mówiłem sobie że nie mogę się zatrzymać,
że muszę dobiec, że albo tu padnę albo dobiegnę. Bo dobiegnę.
Dobiegnę jakem er super hiper mega emce.
Komentarzy:
1
Ścieżka
347 Do przodu
2015-07-25
Dzisiaj
wg planów notki miało nie być. Właśnie teraz, w tej chwili
miałem siedzieć na Starym Mieście i delektować się piskiem
jeżyków. Jeżyków właśnie a nie jaskółek o których tyle razy
tu wspominałem bo jak ostatnio stwierdziłem to nie jaskółki a
jeżyki w czym duża zasługa Ferii bo to ona mnie naprowadziła na
właściwy trop choć zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. Plany
moje pokrzyżowały jednak nadciągające od zachodu chmury. I w ten
właśnie sposób zamiast jechać do św Aleksandra na święcenie
motóra, zamiast jechać na Stare Miasto słuchać jeżyków wziąłem
delikatnie mówiąc nogi za pas i spieprzyłem do domu czego dowodem
to pisanie. Burza wprawdzie przyszła i tu lecz nie zdołała mnie
dogonić bo jechało mi się z wiatrem doskonale. Choć pomny
napomnień – w granicach przepisów. Lecz nie tylko wiatr pomagał
mi w jeździe. Pomagał mi również uśmiech. Niby powinienem był
być zły że moje plany wzięły w łeb a jednak jakoś nie wpłynęło
to negatywnie na moje samopoczucie. Bo właściwie co też się
stało? Nic. Nic złego się nie stało. Czy to pierwszy raz nie
poszło po mojej myśli? A może tak miało być? Może właśnie ten
deszcz, ta burza po to bym dzisiaj jednak pisał? No więc jechałem
sobie i rozglądałem się na około. Jazda motórem, choć
uciążliwa, ma jeden zasadniczy plus – daje lepsze możliwości
podziwiania, wręcz doświadczania okolicy. Najbardziej to lubię jak
już wieczorem przejeżdża się przez las, i jak tak jak w taki jak
dzisiejszy rozpalony słońcem dzień, można poczuć całym ciałem
chłód lasu. Można poczuć jego świeżość, jego zapach. Lubię
też czuć zapach skoszonych łąk. Tak jak teraz. Dzisiaj na ten
przykład gdy poczułem zapach skoszonej trawy przyszło mi na myśl
jakże fajnie było by rzucić się w te siano, miękkie pachnące
siano, wsadzić jedno źdźbło w zęby i patrzeć w niebo i …i u
boku mieć tą jedną jedyną Piękną. I gdy potem minęła mnie
młoda para ( bo się zamyśliłem i zwolniłem ) i gdy spojrzałem
jak dłonią bawi się włosami na jego głowie to mi się zrobiło
tak przyjemnie że na chwilę zapomniałem że jadę motórem. „A
niech będzie im dane żyć długo i szczęśliwie” pomyślałem i
momentalnie przypomniałem sobie że przecież jadę motórem bo myśl
ta wypowiedziana na głos wypełniła sobą cały kask. No tak, jazda
motórem jest i fajna ale takie na przykład gadanie do siebie jest
lekko onieśmielające. Wypowiedziane słowa nie ulatują gdzieś w
dal, zostają tu, w tej małej przestrzeni. To takie stuprocentowe
gadanie do siebie. W ogóle zresztą kask to spore ograniczenie. Nie
można na ten przykład podrapać się w brodę. Rzecz zupełnie
zwykła dla kierującego samochodem, dla motocyklisty – problem.
Swędzi cię broda? Nie na motórze. Chociaż z drugiej też strony
nie ujrzy się motocyklisty dłubiącego w nosie – rzecz zupełnie
zwykła dla kierującego samochodem. A kichanie? Kichanie to niezła
jazda. Ale wracając do tematu. Mimo zmiany, wymuszonej, planów na
dzisiejszy wieczór humor mi dopisuje. Nie wiem czy w kontekście
tego co tu się ostatnio wypisuje to zaskoczenie? Miałem wprawdzie w
ostatnim tygodniu lekkie dołki jednak to nie to co jeszcze dajmy na
to jakieś 1-2 miesiące temu. Jak mnie te dołki dopadały
walczyłem. „O nie nie, nie pokonasz teraz mnie, za dobrze mi ze
sobą. Szlag z tym co będzie, szlag z tym co było. Nie będę się
tym zadręczał. Żyjemy i ma być tak żeby było tak jak chcemy „
- tak walczyłem. I jak zresztą słusznie zauważyła Kania „er
radosny, er niosący nadzieję” to nie pojęte jednak prawdziwe. I
zaczynam myśleć że to moja prawdziwa natura – dawać radość,
dawać nadzieję. To mi sprawia nieopisaną satysfakcję jak widzę
że komuś pomogłem, jak widzę że się uśmiechnął. Chcę żeby
wszyscy ludzie byli, mieli co tylko zapragną. Oczywiście ci którzy
na to zasługują. Kurwy i skurwieli niech szlag trafi. Ale tylu jest
na tym świecie wspaniałych dobrych ludzi którzy nie dostają tego
na co zasługują że uważam to za obowiązek domagać się od
świata by dostali. Dlatego więc gdy mijam pary życzę im wytrwania
we wspaniałym uczuciu do końca ( o tym zresztą już wspominałem
wcześniej ). Gdy mijam młodych ludzi, pełnych zapału życzę im
spełnienia marzeń. Gdy mijam smutnych życzę im radości i
uśmiechu. Zresztą wszystkim życzę jak najlepiej. Nich będą
zdrowi i szczęśliwi. Nawet te kurwy i skurwiele. O ile nie będą
krzywdzić innych, bo wówczas to niech ich szlag. I tak sobie mijam
tych ludzi, i tak sobie wypowiadam te życzenia dla nich. I niech im
się spełni wszystko ale to wszystko o czym marzą. Bo trzeba tego
żądać. Trzeba tego żądać od tego cholernego świata! Ma być
jak najlepiej. I trzeba żądać najlepszego. Nie ograniczać się,
tak jak ty Kaniu do 3 kg czekolady. A żądaj 30 kilogramów, żądaj
300, żądaj 3 ton, żądaj całej fabryki. Bo ma być tak żeby było
tak jak chcemy. Tak nas nauczyli – bądź skromny. Siostry zakonne
wkładały na lekcji religii by być pokornym. By uważać na grzechy
bo Bóg nas pokarze. A gówno, nie pokarze, a wręcz nagrodzi.
Żądajmy jak najwięcej, a da jeszcze więcej. Czy Hitler poszedł
do piekła? Nie poszedł. Piekła nie ma. Piekło wymyślili byśmy
czuli strach, a wystraszonych łatwiej kontrolować. Ja się już
Boga nie boję. Nie boje się i żądam, wymagam by spełnił
wszystko o czym marzę. I on, ten Bóg, ma mi to wszystko dać. I dać
wszystkim wszystko. Wszystko i jeszcze więcej. Bo ma być tak żeby
było tak jak chcemy.
Amen.
Komentarzy:
2
Ścieżka
346 Do przodu
2015-07-19
Notka
taka chodziła mi po głowie czas jakiś. No ale jakoś takoś wyszło
że być ma dopiero dzisiaj. Mmmm i choć temat mam przemyślany,
przygotowany samo pisanie przychodzi mi dosyć opornie. Myśli moje
rozprasza świadomość że, może nie dokładnie, ale że sens tego
co miałem napisać odnalazłem w ostatnim wpisie u Bialutkiej. (
Tutaj następuje moment epokowy gdyż postanawiam się jej
przedstawić, więc jak będzie to czytała skojarzy, jest sobota
18.07. godz 21:42 ). Wracając do tematu to sens tego co tu napisać
mam odnalazłem u Bialutkiej a właściwie u K..... ( jak będzie to
czytała skojarzy, jest sobota 18.07. godz 21:48 ) i nie mogę się
skupić. A napisać miałem, chciałem, mam o tym co zrobię a
właściwie czego sobie życzę. Właściwie to zacząć powinienem
od tego że od jakiegoś już czasu czuję się ze sobą dobrze, a
może wręcz nawet wyśmienicie. Dlaczego tak jest – nie wiem. No
może trochę przypuszczam dlaczego, ale podświadomie odsuwam tą
myśl od siebie – no przecież to nie możliwe żeby właśnie
dlatego. No więc nie roztrząsam dlaczego a skupiam się na tym by
korzystać ( zawsze, ale to zawsze mam kłopot z ż/rz w tym wyrazie
). By korzystać z tego że jestem super mega hiper fajnym gościem –
tak o sobie myślę od czasu jakiegoś. Jestem przystojny, jestem
wysportowany, mam atrakcyjne ciało, a przede wszystkim i od tego
powinienem właściwie zacząć jestem uczciwy, pracowity, wierny,
oddany, inteligenty a nader wszystko – zabawny. I zważywszy na to
pomyślałem że nie mogę pisać tak jak jeszcze niedawno. Pisać o
smutku, rozpaczy, niespełnieniu samotności i bezsensie istnienia.
Teraz właśnie, właśnie teraz znalazłem sens. Moim sensem stało
się dawanie radości i nadziei. Postanowiłem korzystać ( o żesz
znowu miałem problem z tym wyrazem i napisałem w pierwszej chwili
przez ż ) z tego okresu samozachwytu i zarazić tym wszystkich
którzy tu są. I którzy są tam i na to zasługują. Stałem się,
jestem nadzieją. Mam ogromną potrzebę i aż mnie rozsadza od
środka by udowodnić że życie jest cudem. I czekam na cud w swoim
życiu. Tym cudem może być ten przykład wygrana w lotto. Te lotto
w które tak namiętnie gram, a wcześniej grałem w totolotka. Jak
wygram to kupię Księżniczce Iphona 6, siłownię, klub fitnes,
solarium, zakład kosmetyczny czy też co tam sobie zawinszuje. Wyślę
ją w podróż dookoła świata by zobaczyła wszystkie piękne i
magiczne miejsca. Jak wygram to kupię Bialutkiej mieszkanie. Kupię
jej mieszkanie jakie sobie zawinszuje i gdzie sobie zawinszuję.
Kupię Ferii wakacje jakie sobie zawinszuje i gdzie sobie zawinszuje.
I będę jej te wakacje kupował co roku, dwa razy w roku czy też
ileż sobie razy w roku zawinszuje. Kupię Kani, no właśnie co
kupię Kani? Kaniu kupię ci to co chcesz tylko musisz mi, muszę ja
jakoś na to wpaść. Kupię ci to co też sobie tam zawinszujesz.
Kupię to wszystko i jeszcze więcej gdyż dotarło do mnie że moim
przeznaczeniem, moją naturą jest czynienie radości. Jest dawanie
radości, dawanie nadziei. Bo największym mym szczęściem jest
widzieć ludzi szczęśliwych. Ech jakie to dla mnie wspaniałe
uczucie – patrzeć na szczęśliwych ludzi. Uwielbiam patrzeć na
zakochanych, uwielbiam patrzeć jak rozmawiają, jak spacerują, jak
na siebie patrzą. Zawsze jak mijam taką parę to się uśmiecham.
Idę sobie dalej i uśmiecham się uśmiechem szczęśliwego
człowieka. I życzę im żeby byli szczęśliwi, żeby byli
szczęśliwi i żeby omijały ich trudności. Naprawdę szczerze im
tego życzę. I uśmiecham się na wyobrażenie że tak będzie. Bo
musi być tak żeby było tak jak chcemy. Bo musi być tak żeby było
tak jak ja chcę. Bo jestem Bogiem, a raczej częścią Boga. I mogę
wszystko. I ty, ty też. Ty też Księżniczko, Bialutka, Ferio,
Kaniu JESTEŚ BOGIEM. I możecie wszystko.
a może
jestem tylko wariatem
I
jeszcze jedna refleksja. Wszystko ma swój cel, przeznaczenie, sens,
powód.
W
ubiegłą niedzielę jak zwykle wybrałem się nad miejscowy zalew
biegać pływać, biegać, pływać, biegać itd. Ale w ubiegłą
niedzielę inaczej jak zwykle wybrałem się nie rano ale po
południu, a raczej w samo południe. Dziwne zważywszy że o ile
jeszcze pływanie w największym słońcu da się jeszcze jakoś
wytłumaczyć to już bieganie nie bardzo. No ale stało się tak a
nie inaczej. I kiedy po kolejnym bieganiu, pływaniu, bieganiu,
pływaniu, bieganiu itd. siedziałem sobie w słońcu na pomoście
machając beztrosko nóżkami uwagę moją przyciągnął
rozpaczliwie wierzgający nóżkami w wodzie robaczek. Po bliższym
spojrzeniu stwierdziłem że to jakiś robaczek latający i
przypuszczając że zapewne nie da sobie rady postanowiłem go
uratować. Moje pierwsze beztroskie podejście okazało się
nieskuteczne gdyż robaczek wypływał z dłoni wraz z uciekającą
wodą. Przyłóż się erze! No to się przyłożyłem i robaczek
wylądował na pomoście. A następnie na mojej koszulce gdyż był
tak mokry że ociekająca woda tworzyła wokół niego bańkę. I
zobaczyłem że była to pszczoła. Przyglądałem się jak łapie
powietrze. Jak po chwili gdy woda trochę ociekła zaczyna stawiać
pierwsze kroki. Jak zaczyna się suszyć czy wręcz wycierać. Ty tu
sobie schnij a ja idę jeszcze popływać. Umościłem jej bezpieczną
miejscówkę i wskoczyłem do wody. Nie było mnie może 15 może 20
minut. Fakt faktem że gdy wróciłem pszczoła była już całkiem
żwawa. Zebrałem więc manele i zaniosłem pszczołę w pobliskie
zarośla. Tam ją ulokowałem w bezpiecznym miejscu, nakazałem by
się nigdzie stąd na razie nie ruszała aż całkiem dojdzie do
siebie i pobiegłem do domu. Nie wiem, nie znam się na owadach, czy
ta pszczoła przeżyła czy nie. Mam nadzieję że tak. Wiem jednak
jedno. Wiem dlaczego tamtej niedzieli biegałem, pływałem,
biegałem, pływałem, biegałem itd. nie rano jak zwykle a po
południu i dlaczego biegałem, pływałem, biegałem, pływałem,
biegałem itd. właśnie takie odcinki czasowe a nie inne i dlaczego
właśnie w tamtej chwili siedziałem sobie w słońcu na pomoście
machając beztrosko nóżkami.
Komentarzy:
3
Ścieżka
345 Do przodu
2015-07-11
Ostrzeżenie.
Ostrzeżenie
przed niebezpieczeństwem.
Niebezpieczeństwem
trwałego uszkodzenia funkcji uczuciowych.
Ostrzeżenie.
Ostrzeżenie
przed niebezpieczeństwem.
Nieodpartego
wrażenia że piszący to - oszalał.
Dziś
jest sobota 11 lipca 2015. Niby dzień jak co dzień. Niby nie
powinien różnić się niczym od 11 lipca 2014, 11 lipca 2013, 11
lipca 2012 i wszystkich tych jedenastych lipców z kiedyś tam. A
jednak. Jednak się różni. Choć dzisiaj nie jestem super hiper
mega szczęśliwy to z pełną świadomością przyznać mogę że
przynajmniej nie jestem super hiper mega nieszczęśliwy. A to już
wielka różnica. I przyznać mogę że choć ten 11 lipca 2015 nie
jest zły to jest jednak gorszy niż lipca 10, 9, 8, 7, 6,5 tegoż
samego roku. A to różnica już ogromna. Staje mi przed oczami notka
kiedy to pisałem że kładąc się spać myślę, marzę o tym by
się nie obudzić. Lipca 10, 9, 8, 7, 6,5 kładąc się spać
myślałem „To był dobry dzień, to był naprawdę dobry dzień”.
Dziwne to bardzo. Niby nic się nie zmieniło a jednak jest inaczej.
Chociaż przecież się zmieniło. Przecież się zmieniło! Przecież
się zmieniło na … - rozum podpowiada – gorsze. Ale co czuje
serce? Serce czuje żal, rozczarowanie, gorycz porażki. A co czuje
dusza? Dusza czuje natomiast jakiś niepisany spokój. Jakiś spokój.
Może to nie spokój a tylko rezygnacja z walki? Może poddanie się
losowi? Może jakiś brak celu? Może brak myślenia co będzie jutro
a co za tym idzie brak martwienia się o jutro? No właśnie. Co
będzie jutro? Nie martwię się już tym. Może być wszystko. Mogę
żyć a może to być już moja ostatnia tu notka. No i co? Nic. To
nie ma znaczenia. Wydaje mi się że ostatnie wydarzenia z mojego
życia dopełniły wszystkiego co miałem doświadczyć. Wydaje mi
się obecnie że w tym swoim życiu doświadczyłem już wszystkiego.
Że już mam komplet. Że już jestem kompletny. I co może więcej
mi się przydarzyć? Mogę się skończyć kompletnie. Mogę się
stoczyć na same dno. Mogę również i zginąć. No i co? Co to
zmieniło by w mojej duszy. Obecnie myślę że nic. Moja dusza
doświadczyła już wszystkiego. Moja dusza zna już gorące
pragnienie wyrwania się z ciała. Moja dusza zna już gorące
pragnienie wyrwania się z tego świata. I cóż w takim razie
pozostaje mojej duszy? No cóż pozostaje? Oto co pozostaje. Mojej
duszy pozostaje już tylko korzystanie z chwili obecnej. Pozostaje
korzystanie z tej chwili i cieszenie się nią. Tak właśnie –
cieszenie się nią. I choć rozum krzyczy wciąż, wciąż
przestrzega że to niedobre, że to niebezpieczne moja dusza robi
swoje. Rozum walczy, rozum przywołuje historie z przeszłości,
rozum wybiega w niepewną przyszłość a dusza nadal nic, nadal
milczy. Rozum angażuje do pomocy rozżalone serce, serce smutne i
zawiedzione. Rozum mówi: Zobacz, zobacz jak to się kończy! Zobacz
że nie masz radości!”. Rozum posuwa się do ostateczności. Rozum
udowadnia, przekonuje że to nienaturalne uczucie. Że to uczucie
nieznane i obce. To nie nasze – woła do serca i duszy. A dusza? A
dusza jak na razie nic, dusza sobie milczy. I korzysta z chwili.
Korzysta tak jak 10, 9, 8, 7, 6,5 kiedy po całym dniu mogła
powiedzieć „To był dobry dzień, to był naprawdę dobry dzień”.
Tak jak w szczególności 5 lipca. To była niedziela. Pamiętam ten
dzień, choć minął już prawie tydzień, doskonale. Pamiętam
przez to że był szczególny, magiczny i dlatego że właśnie złazi
mi skóra ze spalonych ramion. Ale nie upał, choć był niesamowity,
czyni ten dzień niesamowitym. Upał mógł wręcz przyczynić się
do czegoś zupełnie wręcz przeciwnego. W tak upalny dzień nic się
nie może chcieć. A jednak. Ja wstałem przed dziewiątą, włożyłem
spodenki, getry i buty ( koszulka była zbędna ) i pobiegłem.
Pobiegłem w kierunku zalewu. Biegłem w tym porannym cieple 7
kilometrów. Zmęczyłem się – nie powiem. Więc odpocząłem na
molu a po chwili wszedłem do wody. I pływałem. Pływałem tak z
godzinę. Zmęczyłem się – nie powiem. Więc odpocząłem na
molu. Popalałem się. I zmęczyłem się – nie powiem. Więc
ponownie wszedłem do wody ( a prawdę mówiąc skoczyłem na
„główkę”). I znowu się zmęczyłem pływając. Więc
odpocząłem na molu i pobiegłem. Pobiegłem kolejne kilometry wokół
zalewu. I gdy tak biegłem. Gdy tak wciągałem to rozpalone
powietrze. Gdy tak spoglądałem na zmęczonych wędkarzy
zbierających się do ucieczki przed słońcem. Gdy tak spoglądałem
na porozkładanych na kocach plażowiczów wylegujących się
leniwie. Gdy tak odliczałem pokonane kilometry pomyślałem sobie
tak: „Kurde no! Kurde jak jest zarąbiście. Jest super. Niczego
więcej mi nie trzeba. Niczego więcej nie potrzebuję. Czy muszę
zbawiać świat? Czy muszę być kimś? Czy muszę COŚ mieć? Nie!
Nie muszę. Mogę robić to co teraz robię i to się tylko liczy. I
to mi daje zadowolenie. Nie muszę myśleć, martwić się o
przyszłość. Nie muszę osiągnąć sukcesu. Mogę sobie wstać
rano, mogę sobie pobiec, mogę sobie popływać i mogę byś
szczęśliwy.” To właśnie pamiętam najbardziej z niedzieli 5
lipca. Zadowolenie. Radość. Szczęście. Wolność.
I
jeszcze ciekawostka.
Zaplanowałem
sobie że dokładnie o 13 zbieram się do domu. Ale że skwar był
nie do wytrzymania zebrałem się o 12:55. I gdy opuszczałem teren
zalewu, dokładnie o 12:58 zjechały się nad zalew straż, policja,
pogotowie. Ratownicy wygonili wszystkich z wody i rozpoczęła się
akcja ratownicza, a raczej poszukiwawcza. Po czasie dowiedziałem się
że utonął jakiś gość. Może zabrzmi to okrutnie ale taką
refleksję mam czy czekał aż nacieszę się tą swoją radosną
niedzielą 5 lipca 2015 i pójdę.
P.S.
Feruniu
walić w łeb ci mnie nie radzę gdyż jak zapewne wiesz motocykliści
mają kaski więc nic mi nie zrobisz a jedynie co to może cię potem
boleć rączka. A do 2 z przodu brakuje mi już tylko 10 km gdyż w
ostatni czwartek po raz kolejny pobiłem swój rekord prędkości.
Komentarzy:
1
Ścieżka
344 Do przodu
2015-07-05
Dzisiaj
rano, wracając od fryzjera i idąc po chleb, naszło mnie dziwne
uczucie zadowolenia. Nie wiem z czego i dlaczego. Jak na mnie to dość
osobliwe odczucie. Natychmiast pomyślałem żeby tu o tym nie pisać
bo jak wiadomo wszystko o czym tu piszę zaraz się odmienia. Jak
jednak widać, może na własną zgubę, jednak to piszę. No więc
doznałem dość osobliwego uczucia zadowolenia. Zadowolenia nie
wiadomo z czego i dlaczego. Oczywiście natychmiast też zacząłem
się przed tym bronić. Uznając że jest mi to obce i w zasadzie
nieprzynależne. Uznając że takie uczucie nie leży w mojej
naturze. Co by jednak nie powiedzieć uczucie było przyjemne. I
życzyłbym sobie takiego częściej a może wręcz zawsze. Gdy tak
teraz o tym myślę to wydawać mi się zaczyna że ostatnio jest mi
jakoś lepiej. Ciężko mi się do tego przyznać ale naprawdę czuję
się lepiej. Czuję się lepiej choć rozum podpowiada że przecież
nie powinienem czuć się lepiej. Przecież mój świat się zawalił.
Przecież straciłem wszystko. Przecież muszę organizować wiele
spraw od nowa. A przede wszystkim przecież nie mam przed sobą
żadnej przyszłości i praktycznie nie wiem co będzie dalej. I te
wszystkie przecież jasno i wyraźnie sugerują że powinno być źle,
że jest źle. Że mój świat runął a mi pozostaje tylko żal i
smutek. Jednak gdzieś tam, z głębin mojej ciemności, zaczyna
przebijać się promyk radości. Coraz bardziej zaczynam dostrzegać
że rozbłyska mój blask, ten którym tak pięknie emanowałem
naście czy dzieści lat temu. Zaczynam dostrzegać swoją
nieprzeciętność i wyjątkowość. I zaczynam czuć że to moje
dziwactwo to nie musi być minus, to może być plus. Tak, ostatnie
lata to ciągłe pytanie „Czy to plus czy to minus” ( jak śpiewał
Magik ). I ostatnie lata to ciągłe powątpiewanie, ciągła złość
że to minus. Teraz jednak zaczyna, jak wspomniałem, odzywać się
we mnie wiara, że może to jednak plus. Może ta moja wyjątkowość,
inność to plus? Może za bardzo chciałem być jak inni, może za
bardzo chciałem dostosować się do wymagań tego świata, może za
bardzo chciałem się temu światu przypodobać, by ten świat nie
polubił. A może nie musi mnie lubić. A pieprzyć! Ostatnimi
dniami, w sumie nie pamiętam już kiedy jak i skąd, wrócił do
mnie przebój sprzed lat. Jest tak nieraz że są piosenki, utwory
które zna się, znało dawno dawno temu, a które przez lata, przez
splot życiowych sytuacji gdzieś się zapomniało. I taki właśnie
utwór wrócił do mnie i stal się utworem dyżurnym.
Codziennie
rano puszczam go sobie na swoje pomarańczowe słuchawki, i
rozpoczynam nim dzień jak modlitwą. I nim dojdzie do końca zdążam
wypowiedzieć wszystkie swoje: spierdalajcie. Spierdalajcie, zejdźcie
mi z drogi, nie chcę was widzieć, słyszeć i czuć wszelkie kurwy,
skurwiele, mendy, łajzy, wszy, chamy, gnidy, chwasty, złodzieje i
kłamcy. Nie chcę was spotkać na swojej ścieżce. Nie chcę! Może
i możecie sobie gdzieś tam być, gdzieś tam gnić ale ode mnie
wara. Won. I wara wam od Księżniczki, wara wam od Mamy, wara wam od
Bialutkiej, wara wam od Feerii i wara wam od Kani. Nie zatruwajcie
życia, nie niszczcie dobra, nie odbierajcie nadziei. I won z mojej
ścieżki wszelkiej maści ślepcy i głusi. Wy wszyscy którzy nie
poznaliście się na mnie. Wy wszyscy którzy nie uwierzyliście mi i
we mnie. Wy wszyscy którzy mnie odrzuciliście i zraniliście.
Spierdalajcie. Nie chcę was znać, nie chcę. Nie zasługujecie na
moją przyjaźń. Nie zasługujecie na moje zainteresowanie. Macie
oczy a nie widzicie, macie uszy a nie słyszycie. Nie dostrzegacie z
jak osobliwym tworem macie-mieliście do czynienia. Bo może i nie
jestem zbyt męski. Może i noszę za dużo naszyjników, wisiorków,
branzoletek i obrączek – choć osobiście to akurat uważam za
bardzo męskie gdyż wszyscy wojownicy takie coś nosili. Może i nie
dążę do zwycięstwa po trupach. Może i pomagam ślimakom przejść
na drugą stronę chodnika. Może i mam motylki na motórze. Może i
uwielbiam patrzeć w gwiazdy i słuchać ptaków. Może i płaczę na
filmach. Może i kocham dzieci. Może i głaszczę koty. Może i nie
zabijam pająków których osobiście się boję ( chyba że w
sytuacji ostatecznej ). Może i nie mam syna, nie zasadziłem drzewa
i nie zbudowałem domu. Może i nie mam konta z milionem i super
bryki. Może i nie jestem zbyt inteligentny i nie osiągnąłem
sukcesu zawodowego. Może i jestem dziecinny, naiwny. Może i jestem
skąpy czy też oszczędny. Może i boję się kobiet i otwartości.
Może i nie mam wielkiego fiuta i nie jestem super macho. I może
wiele wiele jeszcze innych nie mam lub mam takich które nie czynię
mnie super facetem. Ale jestem er i już. Jestem wyjątkowy. Jestem
najlepszy na świecie. I może zostanie mi z tym przeświadczeniem
żyć do końca życia samotnie – trudno. Jeżeli nie ma na tym
świecie chociażby jednego człowieka który jest w stanie dostrzec
i docenić że jestem gotów oddać życie za jego szczęście to
niech pozostanę samotny. I niech spierdalają mi z drogi wszyscy
ślepcy i głusi. Niech sobie gdzieś tam żyją, niech sobie gdzieś
tam gniją. Ich sprawa. Każdy ma prawo do własnego wyboru i swojego
przeżywania życia. Ja er pozostaną sobie sobą ze swoją
wyjątkowością. Może kiedyś tam zobaczą ile stracili i pożałują
tego. Może. A jeżeli nie to nic. Nic i już. I kropka.
P.S.
Wczoraj pobiłem swój rekord prędkości wynikiem 175 km/ha. Ale nie
to jest najgorsze. Najgorsze jest to że takie 140-150 staje się dla
mnie normalką i nie robi wrażenia. Słusznie prawili „chłopcy”
że to tylko kwestia czasu gdy im mówiłem że 200 na godzinę nie
chcę jeździć. Teraz już to za mną chodzi. Zobaczyć na liczniku
2 z przodu. Robi się niebezpiecznie.
I
cholernie mnie od dwóch tygodni lewa nera napierdziela.
Komentarzy:
3
Ścieżka
343 Do przodu
2015-06-27
Od
jakiegoś już czasu dociera do mnie coraz przekaz. Przekaz czy też
idea że ja, ja sam, jestem sprawcą tego co mnie w życiu spotka.
Przekaz ten dociera coraz częściej i coraz intensywniej. Bronię
się przed nim lecz im bardziej się bronię tym nachalniejszy się
staje. A więc to ja, moja myśl, jestem sprawcą. Ja! To się teraz
takie modne zrobiło. I co nie wziąłbym książki do ręki to w
niej to samo. To ja, moja myśl, jestem sprawcą. Na ile mogę w to
wierzyć? Przecież przez wieki tyle już było koncepcji świata.
Tyle było pomysłów na życie. Czy zatem to nie kolejna teoria
tylko? Teoria która z czasem zostanie zastąpiona przez inną a jak
na razie to ma za zadanie nakręcać jedynie koniunkturę. Więc jak
jest? Nie wiem. Moje poszukiwania odpowiedzi zataczają coraz większe
kręgi i stają się coraz bardziej desperackie. Ale czy mam uwierzyć
właśnie w to? Ciężko mi właśnie w to uwierzyć. Kłóci się to
z doktrynami wpojonymi mi w dzieciństwie i którymi żyłem do
dzisiaj. Czyli nie mogę obwiniać Boga o to wszystko? Nie mogę
niepowodzeniami obarczać Stwórcy? Prawdę mówiąc jest to o wiele
wygodniejsze rozwiązanie. Móc zwalić na Boga, móc mu to
wypomnieć, móc mieć do niego pretensje. To nie moja wina, to wina
niesprawiedliwości tego świata. Tak, taka koncepcja jest o wiele
łatwiejsza do przyjęcia. O wiele trudniej przyjąć winę na
siebie. O wiele łatwiej załamać ręce, biadolić, i czekać na cud
a gdy się nie wydarzy wykrzyczeć żale Bogu. O wiele trudniej
zmienić myślenie. Przyjąć co już się przyjęło, otrzepać się
z kurzu, wstać i zacząć walkę z nową siłą. No ale co jeżeli
to nowe spojrzenie nie jest prawdziwe? Co jeżeli to tylko nowa myśl
która ma dostarczyć określone korzyści pewnym kręgom? Ciężko
się określić. Ciężko wybrać. Ciężko uwierzyć. Ale cóż
innego pozostaje? Wiara w ślepy los? Wiara w miłosiernego Boga
który kiedyś tam wysłucha błagalnych modlitw? Nie wiem. Z mojej
ostatniej wyprawy kibicowskiej, spośród wielu zdarzeń jakie mnie
spotkały, jedno nie daje mi spokoju. Rozmyślam o tym zdarzeniu cały
czas próbując dociec jak, dlaczego i po co. Gdy po całodniowym
łażeniu przyszedł wreszcie czas na udanie się na stadion
pozostało jedynie ustalić jak tam dotrzeć. Gdy poszukiwania
odpowiedniego autobusu nie dały rezultatu sięgnąłem po pomoc do
internetu Tramwaj numer 10 – brzmiała odpowiedź. Udaliśmy się
więc na pobliski przystanek i już wychodząc z przejścia
podziemnego od razu trafiliśmy na odpowiedni. „O super, ale fart”
brzmiała moja pierwsza myśl. Ale zaraz po niej przyszła następna
i w głowie usłyszałem jakby głos, jakby podpowiedź „Nie jedź
tym, przecież będą następne, masz czas”. I była to podpowiedź
tak silna że dałem się przekonać. Lecz po następnych 10
minutach, a potem po 15 zacząłem żałować. Kolejna 10 nie
przyjeżdżała. Już nawet zacząłem się zastanawiać czy jesteśmy
na przystanku we właściwym kierunku. Potem usłyszałem rozmowę
obok że i 1 i 7 też jadą na stadion. Dobra więc, skoro 10 nie ma,
pojadę 1 lub 7. W duchu kląłem tylko te wszystkie 1 i 7 które
odjechały wcześniej beze mnie z powodu mojej niewiedzy. Dziwne
jednak że od tego momentu i 1 i 7 również jakoś znikły. I
siedzieliśmy tak, ja coraz bardziej zły na złośliwość losu, i
odliczali kolejne minuty oczekiwania. I wówczas od strony w którą
się udawaliśmy nadjechał autobus. W tym czasie, gdzie większość
ludzi skoncentrowana była jedynie na szybkim i bezpiecznym powrocie
z pracy do domu, gdy większość ludzi pragnęła tylko spokoju i
wytchnienia nadjechał autobus. Autobus piętrowy, z otwartym piętrem
z którego DJ puszczał taneczną muzykę a grupa pięknych dziewcząt
pozdrawiała przechodniów. Autobus jak z innego świata. „Fajne”
pomyślałem. Pomachaliśmy i my im i odjechali. A ja znowu zająłem
się zerkaniem na zegarek „przecież już dawno powinien być ten
cholerny tramwaj”. Lecz tramwaj nie nadjeżdżał. Ani 1 ani 7 ani
10. To nie możliwe. I gdy tak zerkałem tęsknym wzrokiem w kierunku
z którego miał nadjechać zobaczyłem że ten autobus przejeżdża
przez tory i zawraca. Zawrócił i kierował się z powrotem. „Znowu
im pomacham” pomyślałem. Ale ten autobus, gdy dojechał na
wysokość gdzie siedziałem zatrzymał się wstrzymując bezczelnie
ruch na jednym pasie a te piękne dziewczyny zaczęły ewidentnie nas
do siebie wołać. „Ja?” zrobiłem charakterystyczną pozę
niedowierzania. Tak, zdecydowanie to miałem być ja. Więc już po
chwili byliśmy na piętrze tego autobusu. I już po chwili
jechaliśmy tym autobusem na stadion. Muzyka grała, dziewczyny
tańczyły, piszczały i krzyczały, ja skakałem i machałem
szalikiem. Jakiś odlot. Przechodnie się zatrzymywali zadziwieni i
pozdrawiali z uśmiechem, samochody trąbiły, nawet policja trąbiła
a kolesie z biało-czerwonymi barwami których mijaliśmy w
tramwajach robili łapki warującego pieska i tęsknym wzrokiem
wołali „Też chcemy tam być!”. Niestety, nie mogli, musieli
jechać uwięzieni w tramwajach. A my jechaliśmy tym wesołym
autobusem. Robiliśmy sobie zdjęcia z pięknymi dziewczynami,
malowaliśmy twarze i chcieliśmy by ta podróż trwała w
nieskończoność. I co mam teraz powiedzieć? Mam powiedzieć że to
ja, ja sam, sprawiłem to własnymi myślami? Czy, że to może
zwykły przypadek, ot zbieg okoliczności, w sumie nic wielkiego? A
może to nagroda od Boga za chęć zorganizowania chrześniakowi
fajnego wyjazdu? Te właśnie myśli zaprzątają mi głowę od ponad
tygodnia. Myślę i myślę, i rozważam i analizuję i szukam
odpowiedzi.
A
jeszcze dnia następnego, gdy rano, o 5 rano, szedłem do pracy
spotkałem dziwnego staruszka. Nigdy wcześniej go nie widziałem.
Przechodziłem właśnie na czerwonym świetle przez ulicę gdy
ujrzałem go z naprzeciwka. Też przechodził na czerwonym świetle.
Starszy pan, z laseczką przechodzi o piątej rano przez ulicę na
czerwonym świetle. Zdziwił mnie ten widok. Wyrwał z porannego
odrętwienia i pospiechu. Ten staruszek nie pasował w ogóle do
miejsca i czasu. O tej porze to tylko pędzący do pracy, lub
wracający z imprezy. Ale taki ktoś? Co on tu robi? I jeszcze jedna
rzecz mnie w nim zadziwiła. Ten jego uśmiech gdy mnie mijał.
Powiedział bym: szelmowski. Starszy pan, z laseczką, przechodzący
o piątej rano przez ulicę na czerwonym świetle z szelmowskim
uśmiechem na ustach. Uśmiechem beztroski, uśmiechem radości,
uśmiechem nadziei, uśmiechem nie martw się.
Kim ON
był?
Komentarzy:
1
Ścieżka
342 Do przodu
2015-06-20
Żeby
chociaż jedno było stałe. Żeby było stałe to wiedziałbym
przynajmniej co i jak i jak sobie z tym radzić. Albo jak sobie nie
radzić a wówczas z czystym sumieniem mógłbym rzucić się z
mostu. A tak to nawet z mostu rzucić się nie mogę. Nie mogę
ponieważ cały czas wiem, zdaję sobie sprawę, z tego że może być
lepiej, że będzie lepiej. Że po burzy wyjdzie słońce a po nocy
nastanie dzień. I znam sam, ze swojego życia znam, wiem że są
chwile kiedy chce się żyć. I cały czas myślę że przecież to
nie może się tak skończyć. Skończyć tym smutnym rozczarowaniem.
I cały czas to „nie poddawaj się, walcz, żyj, będzie dobrze,
jeszcze będzie przepięknie”. Ta pieprzona nadzieja. Nadzieja na
lepsze jutro. I ciągle to samo. Już niby wszystko dobrze i nagle
nie wiadomo skąd smutek. I już się godzisz na ten smutek, godzisz
na porażkę i samotność i nagle nie wiadomo skąd radość.
Radość, siła, wiara. Nie wiem. Męczy mnie ta ciągła huśtawka.
Szukam odpowiedzi skąd i dlaczego i wciąż nie znajduję. Tak
chociażby jak dziś. Jeszcze wczoraj pewny siebie i śmiały. Z
ufnością stawiający plany i otwarty. A dziś? Dzisiaj rano
obudziłem się zmęczony. Otwieram oczy i pierwsza myśl jaka ma być
to „Jestem szczęśliwy, Jestem Bogiem”. Ale otwieram oczy i
zanim się podniosę już wiem że dzisiaj będzie mi w głowie
dudnić jedno „Kurwa, kurwa, jak jest hujowo. Jak mi jest źle”.
I nic się nie da z tym zrobić. I nie wie się dlaczego, dlaczego
tak właśnie jest. Dlaczego , skąd ten nagły smutek. I co mam
zrobić? No co? Miałem zamiar swoją cotygodniową notkę napisać
dzisiaj z rana ale przecież nie mogłem. Bo cóż miałem napisać?
Że jestem smutny? Że jest kurwa, kurwa hujowo? No nie mogłem. Nie
mogłem. Po co pisać o tym? Po co psuć innym nastrój. Po co światu
wiedza że czuję się kurwa, kurwa hujowo? Więc nie napisałem
rano. Przeleżałem cały dzień patrząc się w telewizor i licząc
na to że samo przejdzie. Wyszedłem na zakupy klnąc pod nosem i
pomstując. Pomajsterkowałem przy lampce która przestała świecić
zastanawiając się skąd tej zły nastrój i jak to by było gdyby
mnie prąd jebnął. Ugotowałem jedzenie na przyszły tydzień
rozmyślając o tym po co w ogóle jem. Teraz, a jest sobota
osiemnasta szału nie ma ale i nie jest tak źle jak rano. Jedno jest
pewne-super to się teraz nie czuję. I tak analizując to zaczynam
myśleć że to może brać się ze snów. Bo dzisiaj to śniło mi
się dużo oj bardzo dużo. Jeszcze nad tym popracuję ale tak sobie
uzmysławiam że jak rano wstaję i nie pamiętam snów to jest w
porządku. Kiedy natomiast, tak jak dzisiaj, wstaję i je pamiętam i
jest tego dużo to ciężko jest mi się odnaleźć w realu. Może
coś w tym jest? Pobadamy, poanalizujemy, zobaczymy. A dzisiaj to
śniło mi się dużo i wielorako. Nad ranem budziłem się co
godzinę a gdy zasypiałem ponownie śniłem o zupełnie czym innym.
Jedno mnie tylko prześladowało w każdym śnie – ta kurwa jebana.
Ta jebana kurwa. Nie mogę się od niej uwolnić. Wraca i wraca.
Kurde ale mam do niej żal. Ten żal cały czas sprowadza ją do
mnie, cały czas przypomina. Nikt mnie w życiu tak nie wyjebał jak
ona. I to kiedy? Wtedy kiedy najbardziej potrzebowałem pomocy i
wtedy kiedy myślałem że pomoc tą otrzymuję. Ale mnie wyjebała,
ale mnie wyjebała w kosmos. Nie mogę się od tej myśli uwolnić i
przez to nie myślę o życiu, nowym życiu. Nie chciałbym zaczynać
niczego nowego mając cały czas na sercu tą ranę, ten żal i ten
zawód. Nie chciałbym nikogo tym żalem zarazić, nie chciałbym
nikogo zranić. Ale mnie wjebała, ale mnie wyjebała, nikt mnie w
życiu tak nie wyhujał jak ona. A mówią że to co się nam w życiu
przydarza to nasze wybory, sami to na siebie sprowadzamy. Sam więc
mam się obwiniać? Na razie jeszcze nie mogę, chyba nie jestem
jeszcze na tyle rozwinięty duchowo. Na razie to do niej mam potężny
żal, przepotężny. A jeszcze wczoraj nie miałem. I to też jest
zagadką nad którą rozmyślam. Jeszcze wczoraj uważałem że już
mam to za sobą, że już mam to w dupie a dzisiaj wróciło. Wróciło
jak upiór przeszłości. Jeszcze wczoraj miałem pisać o tym jaki
to piłkarski był tydzień. Bo był piłkarski, a raczej kibicowski.
Tydzień temu jak zresztą pisałem oglądaliśmy mecz u Suchego. I
piliśmy u Suchego. I oglądało się super i piło się super.
Polska wygrała 4:0 a pluć w brodę mogą ci co wyszli w 90 minucie
bo w doliczonym czasie gry Lewandowski strzelił 3 bramki.
Niesamowita sprawa. I wszystko było by dobrze gdyby nie ten
wielokropek który napisałem na zakończenie poprzedniej notki
zapowiadając że będziemy oglądali, będziemy pili i będziemy ….
Bo było. Było wszystko. Radość i śmiech ale i kłótnie ale i
nieporozumienia a na koniec i mała wymiana ciosów. Jedno co mi po
tamtym wieczorze zostało to wstręt do gorzały. Nie piję więcej,
więcej nie piję. W niedzielę przez cholernego kaca nie byłem w
stanie spokojnie obejrzeć na żywo barażu o I ligę. Na tyle nie
byłem w stanie że wyszedłem ze stadionu 10 minut przed końcem i
nie zobaczyłem bramki wyrównującej mojej drużyny. Tak więc nie
piję więcej. Nie piję bo to same kłopoty i straty. A wracając do
spraw tygodnia kibicowskiego to we wtorek byłem w Gdańsku na
towarzyskim z Grecją. Zawsze chciałem zobaczyć tamtejszy stadion a
przy okazji postanowiłem zorganizować ciekawą wycieczkę
dwunastoletniemu chrześniakowi. Niech się chłopak ucieszy a i ja
poczuję się lepiej sprawiając mu frajdę. I wycieczka się udała.
I na Westerplatte byliśmy, i nad morzem i pod Neptunem i na
diabelskim młynie i tylko sam mecz zawiódł. Ale ogólnie było
udanie. Zadziwił mnie chłopak tym że bardzo chciał Westerplatte
zobaczyć. Dziwne jak na chłopca w jego wieku w tych czasach. Co by
nie powiedzieć to przyznać muszę że jest bardzo rezolutny i
ciekawy. A po powrocie jak padł w środę o 7 rano to wstał po 19.
I oby mi
się dzisiaj nic nie śniło. Obym rano wstał wesoły. Obym pobiegał
( już dwa tygodnie nie biegałem dychy ), obym pojeździł na
motórze ( już dwa tygodnie nie jeździłem ), obym obejrzał w
kinie piękną bajkę ( już dawno nie byłem ) i obym zrobił
wszystko to, co zaplanowałem z uśmiechem na ustach i z wiarą że
samotnie też się da żyć i że tacy jak ja już tak po prostu
mają.
Komentarzy:
4
Ścieżka
341 Do przodu
2015-06-13
Nadal
szukam. Jednak moje poszukiwania odpowiedzi na dręczące mnie
pytania nadal nie przynoszą rezultatów. Nadal nie wiem dlaczego raz
czuję się wyśmienicie a innym razem czuję do siebie wstręt. Ale!
Ale aktualnie, właśnie teraz czuję do siebie szacunek. Czuję do
siebie miłość. Przecież ze mnie całkiem niezły gość. Jakoś
ostatnio, zupełnie przypadkiem, spotkałem kolegę z lat
beztroskich. Bardzo lubianego kolegę. Nie widziałem się z nim z
dziesięć lat. I nawet czułem ostatnimi laty dużą potrzebę
spotkania się z nim. Wichry losu rozrzuciły nas po świecie i nie
wiedziałem nawet gdzie go szukać. Na szczęście los nas zetknął
ze sobą. I podczas tego spotkania wróciły wspomnienia, miłe
wspomnienia. I usłyszałem ponownie jak za tamtych beztroskich
lat:”Wióra – bo tak mnie wówczas wołali – ale z ciebie extra
gość”. I coś we mnie się poruszyło. Coś we mnie odżyło. I
zacząłem odzyskiwać ten utracony dawno dawno temu blask. No
przecież! Przecież jestem extra gość. I gdy jeszcze jego
przyszywana teściowa stwierdziła bez ogródek: „Ale pan
przystojny, pewnie często czuje pan jak kobiety zawieszają na panu
wzrok”, spojrzałem na siebie całkiem inaczej. Wszystko co
ostatnio złego myślałem o sobie i swoim życiu. Ta udręka i
cierpienie którym się katowałem. Zaraz zaraz? Czy nie za
krytycznie siebie oceniałem? A co jeżeli jest inaczej? Przecież o
tym przystojnym słyszałem już nie raz. Przecież słyszałem.
Jednak zawsze przykrywałem to nadmierną skromnością. Ja?
Przystojny? To nie ja mówiłem patrząc w lustro. Gdzie tam mi do
przystojnych! Ale po tym spotkaniu zacząłem baczniej przyglądać
się kobietom. I nie patrz tylko na ich urodę, nie podziwiam tylko
różnorodności ich wdzięku ale baczniej studiuję ich wzrok.
Uważniej rozglądam się wokoło. Próbuję chwytać spojrzenia. Nie
potrafię na razie jednoznacznie odpowiedzieć czy rzeczywistość
jest taka jak twierdziła ta pani ale jedno mogę powiedzieć. Nie
wiem jak długo w tym wytrwam ale nabrałem przekonania że mogę się
podobać. Prawda że to tylko kwestia gustu. Zobaczymy co będzie
dalej i co z tego wyniknie ale zaczynam świadomie rozsiewać wokół
swój urok osobisty i obserwować efekty. Jednakowoż jak zapewne
wiadomo piękno zewnętrzne to nie jest to co cenię najbardziej. O
wiele bardziej liczą się dla mnie uroki duszy. I choć wagę do
wyglądu przywiązuje dużą to bardziej czuję się duszą niż
ciałem. Dusza jest dla mnie najważniejsza. Ja, er, jestem duszą.
Jestem duszą która szuka ciepła, spokoju, równowagi, miłości a
przede wszystkim zrozumienia. Sam równie gorąco pragnę to dawać.
Pragnę by ludzie w moim towarzystwie czuli się bezpiecznie. Żeby
czuli radość. I dlatego pomimo tej mojej samotności, która jak
twierdze jest moim przeznaczeniem, po cichu, w głębi serca pragnę
spotkać osobę którą mógłbym tym wszystkim obdarzyć. I która
obdarzy mnie tym również. Wiele tych mądrych ksiąg które
przeczytałem nawołuje do tego by kochać przede wszystkim siebie. A
niektóre mówią wręcz by kochać iwyłącznie siebie. Może coś w
tym jest? Może nie akceptując siebie, może uważając się za
niegodnego, może wierząc że skromność to cnota największa z
możliwych sam się niedoceniając, nie mogłem liczyć na to że
doceni mnie świat. Nie żyj dla innych - żyj dla siebie. Jak
poczujesz się najważniejszy, jak poczujesz się wyjątkowy, jak
staniesz się się szczęśliwy, twoje szczęście udzieli się
światu, a wówczas świat zobaczy to wszystko i doceni. Czyż nie
większym szacunkiem cieszą się ludzie pogodni i uśmiechnięci?
Czyż nie chętniej czyta się mnie radosnego? Ludzi nie pociąga
smutek. Ludzie nie szanują przegranych. Ludzie nie podziwiają
brzydkich. Tak więc, ostatnio, patrzę im prosto w oczy. Patrzę im
w oczy z pewnością że oto ja er, jestem super gościem. Patrzę im
w oczy a mój wzrok pewny wzrok, mówi im „ Czy ty to widzisz? Czy
to widzisz? Czy widzisz jaki ze mnie supr gość?” I ten wzrok
pokazuje, ten wzrok krzyczy „Zobacz, zobacz to człowieku! Ja er,
chcę być doceniony, chcę być zauważony, chcę by moja
wyjątkowość znalazła poklask! Chcę słyszeć i mówić
komplementy. Chcę dawać kwiaty i otrzymywać pocałunki. Chcę
nosić na rękach i mieć dopieszczone plecy. Chcę podawać
śniadanie do łóżka i być zapraszanym na romantyczne kolacje.
Chcę zapalać świeczki i być kuszonym pianą w kąpieli. Chcę być
smutny i otrzymywać uśmiech. Chcę być bohaterem i dzielić się
siłą. Ja, er, tego chcę. Bo ja, er, to extra gość jestem.
A ten
kolega przez którego to wszystko to Radek. Na Radka wołaliśmy
Goryl. Było też Mamut i Słoń też było, ale to rzadko. Jak się
łatwo domyślić było to efektem jego postury. Był po prostu
wielki. Nie, nie gruby a”tylko” wielki. I jak to u takich
wielkich miał też wielkie serce. Goryl zanim dał komuś w mordę
to go przeprosił, potem się popłakał i na końcu gdy ten toś
naprawdę był zdeterminowany żeby w mordę dostać, jak dostał to
jeden cios wystarczał zazwyczaj. Taki był Goryl. Jest zresztą
zapewne nadal. Duży pan z dużym sercem. I Goryl miał, zresztą ma
nadal, brata. Młodszego brata. Zupełnie innej postury. Sama ksywka
brata „Perełka” mówi wszystko. Ale Perełka nie był jest
zresztą nadal, przeciwieństwem Goryla tylko z postury. I jak
myślicie kto siał, sieje zresztą nadal, postrach na mieście.
A tą
notkę pisze teraz a nie wieczorem dlatego że wieczorem jest mecz i
jadę do Suchego i będziemy oglądać, i pić wódkę ( o rany jak
dawno nie piłem ) i Polska wygra i ….
Komentarzy:
3
Ścieżka
340 Do tyłu
2015-06-05
O rany.
Ale mam dzisiaj doła. Takiego doła jakiego już dawno nie miałem.
Wróciły wspomnienia fajnych chwil i świadomość że to już
nieodwracalnie odeszło pozbawia mnie chęci do dalszego istnienia.
Kurcze no! Dlaczego nie mogę sobie z tym poradzić? Dlaczego nie
mogę przejść nad tym i zacząć żyć spokojnie. Spokojnie, bez
żalu i nienawiści. Taki jestem na siebie dzisiaj zły. Taki zły.
Nie mogę darować sobie błędów jakie popełniłem. I nie mogę
darować losowi że w sumie błędy te wynikały z wydarzeń jakie
mnie spotykały. Jasne że mogłem się zachować inaczej. Jasne że
mogłem podejmować inne wybory, jednak widzę to dopiero dzisiaj.
Wówczas nie byłem tego świadomy, wówczas nie umiałem inaczej.
Czy mogę mieć zatem teraz do siebie o to wyrzuty? Może i nie - ale
jednak mam. Jestem tak tym przybity, tak załamany tym moim
przegranym życiem że odechciewa mi się żyć dalej. Och jakby to
było pięknie się dzisiaj położyć i nie obudzić jutro. Może i
ktoś by uronił i łezkę ale i on by z czasem zapomniał i
zapanowałby spokój. Na świecie zapanowałby spokój. Świat nie
byłby już targany moimi rozterkami. I ja też bym miał wreszcie
spokój. Och jak mi tego spokoju potrzeba, jak bardzo potrzeba.
Jestem już taki zmęczony. Tym toczeniem ciągłej walki by „dawać
radę”, „by się nie poddawać”. Jestem taki zmęczony tym
robieniem dobrej miny do złej gry. Już nie mam siły. Nie mam siły
żyć. Najszczęśliwszy jestem gdy składam wieczorem głowę na
poduszce. Gdy zaciągam kołdrę i gdy obserwując drgającą
świeczkę zapadam sen. To jest najprzyjemniejszy moment w całym
dniu. Gdy już nic mnie nie czeka tylko ta błoga nieświadomość. O
i jeszcze już się nie obudzić. Zasnąć sobie na wieki i już nie
przeszkadzać temu światu. Ja się nie nadaję. Nie nadaję się do
tego świata. Jestem nieprzystosowany. Nie mogę się odnaleźć. I
czuję się cholernie samotny. Jak ja się czuję samotny. Dzisiaj
czuję się potwornie samotny. I jestem taki wściekły na ten świat.
I na Boga jestem wściekły. Dlaczego taki jestem? Dlaczego jestem
taki beznadziejny? Nic nie osiągnąłem. Jestem taki niespełniony.
Taki rozczarowany sobą i światem. Myślę sobie że marzenia mnie
pogrążyły. Miałem takie wspaniałe marzenia. Nie tam jakieś o
kosmosie, górnolotne ale takie zwykłe, najzwyklejsze. I gdy się
nie spełniły całe to życie straciło sens. Bo po co dalej żyć.
To nie życie, to wegetacja. To godzenie się z tą rzeczywistością
która mnie spotyka. To próba radzenia sobie z rzeczywistością
której nie chcę. Radzenia sobie samemu. Już nie mam siły.
Marzenia zabiły moją chęć życia. Już mi się nie chce. I nie
wierzę by się zmieniło. Chciałbym bardzo ale już nie wierzę że
się spełnią. Podobno sami kreujemy swoją rzeczywistość. Podobno
sami możemy ją tworzyć. Tworzyć pozytywnym nastawieniem. Podobno
spotyka nas to co myślimy i urealnia się to w co wierzymy w
najgłębszych zakamarkach duszy. Czy zatem ja to wszystko
wymyśliłem? Wynika z tego że tak. A jeżeli to tak wynika to nie
widzę sensu na dalszą egzystencję. Widocznie moją naturą jest
smutek, zwątpienie, słabość, nieporadność i porażka. Po co
zatem dalej to ciągnąć. Och jakbym chciał się jutro nie obudzić.
Czuję się taki niepotrzebny, taki odrzucony. Twierdzą, i jest ich
sporo, że nie chcieli by znać godziny swojej śmierci. Ja twierdzę
że chciałbym znać. Chciałbym znać i to bardzo. O jakże było by
mi lżej wiedzieć ile jeszcze zostało mi tej męczarni. Twierdzą,
i jest ich sporo, by żyć tak jakby to był ostatni dzień życia.
Ja powinienem zastosować tą dewizę ale w odwrotnej formie. Oby to
był ostatni dzień mojego życia. Muszę żyć tak jakby to był oby
ostatni dzień mojego życia. Z nadzieją że to już ten ostatni. Za
chwilę wyłączę to pisanie, umyję zęby i uczynię to co czynić
lubię najbardziej czyli zapalę świeczkę, złożę głowę na
poduszce i zaciągnę kołdrę. I niech to będzie już koniec. Nie
chcę już więcej takich dni jak dzisiejszy. Nie chcę czuć tego
żalu i złości. Nie chcę już nikogo ranić. Nie chcę już nikogo
krzywdzić. Nie chcę być zawodem dla nikogo. Nie chcę już także
dążyć do ideału. Nie chcę pragnąć spełnienia i szczęścia
bez miary. Po prostu nie chcę. Chcę sobie zasnąć i niech pamięć
po mnie zaginie. Niech to życie moje się rozpłynie, niech zostanie
zapomniane. To życie niespełnione, to życie smutne. Po co żyć
dalej jak już nie wiedzę nadziei i gdy nie potrafię się cieszyć.
Nie mogę odnaleźć sensu dalszego życia. Nie nie powieszę się
jak ten kolega co o nim pisałem poprzednio. Tego nie zrobię. Jeżeli
już to zdecydowałbym się na chwilę latania. Jednak do tego też
mi trochę brakuje. Ale tak sobie zasnąć to by było to. Ale i na
to marne szanse. Nic mi się w życiu nie udaje. Nic nie idzie tak
jakbym chciał więc i to że się jutro nie obudzę to wątpliwa
sprawa. Szlag z tym wszystkim. Szlag ze mną. Szlag z boskim planem.
Komentarzy:
2
Ścieżka
339 Do przodu
2015-05-30
Dzisiaj
napiszę coś dziwnego. Tak przynajmniej myślę pomyślą ci do
których jest to adresowane. Hmm waham się. Napisać? Nie napisać?
Nie wiem czy nie robię kroku zbyt na przód. Nie wiem czy nie
pomyślą że jestem dziwny. Nie wiem czy się nie wystraszą. Nie
wiem czy nie utracę ich przychylności. Nie wiem. A boję się że
jak napiszę to co mam zamiar napisać to stanie się to co napisałem
że: nie wiem. Dziwne uczucie. Nie chciałbym jutro żałować tego
co teraz mam zamiar napisać. Kurde no, co zrobić? Zdać się na
ślepy traf i rzucić monetą? Napisać czy nie napisać, napisać
czy nie napisać, napisać czy nie napisać, napisać czy nie napisać
… Kurde! Napiszę, i muszę to zrobić szybko, bo im dłużej się
zastanawiam tym bardziej skłaniam się ku temu by zaniechać, by nie
ryzykować. Im dłużej się zastanawiam bym bardziej daje o sobie
obawa że lepiej nie pisać bo konsekwencje mogą być różne i
niech już zostanie jak jest. No więc piszę! A co tam, co będzie
to będzie.
A więc
( wiem, nie zaczyna się od „a więc” ) drogie ( czy mogę użyć
„drogie” - zapewne tak, bo są to bez wątpienia osoby szczególne
) chociaż poprawniej byłoby szanowne ( na „drogie” jest chyba
jeszcze za wcześnie ). A więc szanowne: Bialutka, Feria i Kaniu (
kolejność jest nieprzypadkowa a jest taka tylko dlatego by nikogo
nie urazić jest alfabetyczna ). Naszła mnie ostatnio myśl taka.
Piszę tu od dość dawna i w tym czasie tych co tu wpadali
przewinęło się i trochę ale na dzisiaj zostałyście tylko Wy
Trzy. Nie wiem czy to normalne bo przecież nikogo z tych co się tu
przewinęli tak naprawdę nie znałem, bo jak można poznać kogoś
tylko po tym co pisze, ale gdy znikali, gdy przestawali tu wpadać,
gdy przestawali pisać zaczynałem myśleć co też się stało. Co
też się stało że znikli. Czy aby nie coś złego. Czy u nich
wszystko w porządku. Bo co by nie powiedzieć były to osoby które
pisały o swoich trudach życiowych. Żeby to były osoby pełne
radości życia, w pełni szczęśliwe to może i by było łatwiej
zapomnieć. No ale niestety, z reguły nie były to osoby którym
życie układało by się tak, jak tego by sobie życzyły. No więc
myślałem, powiem więcej, martwiłem się wręcz. Nie wiem dlaczego
się martwiłem, bo jak pisałem wcześniej nawet ich nie znałem,
ale się martwiłem. Może to jakaś więź duchowa? Może w
problemach tych osób odnajdywałem siebie i dlatego tak czułem się
z nimi związany. Może nawet odpowiedzialny. Nie wiem. Jedno wiem:
myślałem często co też u nich. I gdy teraz ostatnio zamilkła
jedna z Was też zacząłem się zastanawiać co też się stało. Co
się stało. Czy aby wszystko dobrze. Oby dobrze. I kiedy w końcu
się odezwała ucieszyłem się że jednak jest, a raczej hmmmm może
to za dużo ale ucieszyłem się że żyje. I wpadłem wówczas na
pomysł a jak mawiał Ferdek Kiepski „mam pomysła”. Mam pomysła
byśmy się wymienili numerami telefonów. Wymienili się po to tylko
by przy tak długich przerwach móc napisać krótkie „Jesteś?”,
czy może w języku Kani „OK?” i tyle. I mieć potwierdzenie że
„Jestem”. Że jetem a ta przerwa w pisaniu to tylko brak czasu,
brak weny, może jakieś załamanie i zrezygnowanie a może
najzwyklejsza awaria kompa. Taką mam propozycję. Ze swej strony
przyrzekam uroczyście że nie będę nękał was jakimiś smsami czy
telefonami. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, choć wyrwanie
numeru telefonu do fajnej dziewczyny może wydawać się podejrzane.
A co aż do trzech fajnych dziewczyn za jednym zamachem. No ale jak
mi się uda to będzie nie lada wyczyn hłe hłe. Nie no, to ostatnie
to żart tylko. Chodzi tylko o możliwość potwierdzenia że się
jest. Tak więc ja zostawiam wam numer do siebie u was a co wy
zrobicie to już wasza sprawa. Zaznaczam że każdą decyzję
zaakceptuję, na nikogo się nie obrażę co by się nie stało i na
nic nie nalegam. Ot takiego mam teraz pomysła i tu go przedstawiam
zanim się rozmyślę że nie wypada. Tak jeszcze dla zmyłki jakby
co, to mój numer będzie wpisany od końca.
A poza
tym to moje zeszło tygodniowe podejrzenia co do nierealności wyniku
biegania na 4 km okazały się bezzasadne. W niedzielę walnąłem
dyszkę poniżej jednej godziny. Jestem w szoku.
Poza tym
to dzisiaj dowiedziałem się że w tygodniu był pogrzeb takiego
jednego faceta. Za małolata się znaliśmy, nie był to wprawdzie
mój kumpel, ale znaliśmy się dobrze. Był to gość zbyt „do
przodu” jak na moją grupę. Taki gość co wie czego chce w życiu
i daleko mu do zwykłego picia wina i dyskoteki. I ten właśnie
gościu wziął się i powiesił. I jeszcze w tygodniu taki kolega z
pracy, bardzo sympatyczny i niezwykle uczynny młody człowiek,
zwierzył mi się w zaufaniu że właśnie powiesiła mu się
macocha. Kurde no. Myślałem o samobójstwie ale nie wyobrażam
sobie jak można się powiesić. Tzn nie żebym nie rozumiał tych
ludzi. Wstręt do świata a może i do siebie, do tego co się robiło
może być tak wielki że jedynym wyjściem wydaje się zakończenie
życia. Jednak jak bardzo musi to być wielkie uczucie by kończyć
to w taki sposób. Nie wiem. Wydaje mi się że śmierć przez
powieszenie jest okropna. ….. i tutaj zwrotkę utnę bo zaczynam
skręcać w mroczne rejony a na to dziś nie pora. Kończę i idę
oglądać Barcelonę z Atletic.
P.S. Ale
bym se potańczył. Tak mnie naszła ostatnio ochota na taniec.
Komentarzy:
3
Ścieżka
338 Do przodu
2015-05-23
W tej
właśnie chwili czuję się ( duchowo ) nawet nieźle więc nie mam
tak naprawdę ( kurwa żesz mać ) nawet o czym pisać. Bo cóż za
sens może mieć pisanie o tym że w tej właśnie chwili czuję się
( duchowo ) nawet nieźle. Przecież mój styl to pisanie że jest
źle. Że wkurwia mnie to wszystko, że beznadziejne jest i sam
równie beznadziejny jestem. Co więc zrobić? Należało by na tym
na dziś zakończyć. No ale skoro już przysiadłem i zacząłem nie
wypada tak tego zostawić. A więc i no więc bo przecież nie
zaczyna się od a / no więc dzisiaj ( nie tylko w tej chwili ) czuję
się / czułem ( duchowo ) nawet nieźle. Dziwne uczucie. Nie wiem
nawet czy potrafię się w tym odnaleźć. To nawet nie to że czuję
się dobrze a raczej to że nie myślę tak intensywnie o problemach
tego świata. Problemy tego świata dzisiaj dyndają mi,
najzwyczajniej, kalafiorem. I gdybym dzisiaj spotkał ( a nie
spotkałem ) jakiegoś oberwańca co to prosi o poratowanie
złotóweczką lub ujrzał ( a nie ujrzałem ) jakiegoś
nieszczęśnika żebrzącego o poratowanie to nie wiem czy
zachowałbym się jak zwykle czyli poratował. Dzisiaj nie za bardzo
mnie to obchodzi. Bo cóż ma mnie to obchodzić. A Boga obchodzi?
Skoro Bóg im nie pomaga to i ja tym bardziej nie dam rady pomóc.
Zresztą - myślę sobie tak dzisiaj że Boga to wszystko co się tu
dzieje gówno obchodzi. Jak jest złe to jest złe, jak jest dobre to
jest dobre. Nie ma najmniejszego zamiaru w to ingerować a zwłaszcza
karać za grzechy i nagradzać za dobre uczynki. Kto jak kto ale ja
przetestowałem to osobiście. Ludzie! - nie wierzcie że dobro wraca
i że wraca zwielokrotnione. Ludzie! - nie wierzcie że za zło
odpłacą wam złem. Chcecie być dobrzy – to bądźcie, chcecie
być źli to bądźcie źli. I nie mieszajcie do tego Boga bo jemu to
dynda, najzwyczajniej, kalafiorem. Piszę „Ludzie” a tak po
prawdzie to myślę o sobie. Tak, tak – piszę do siebie. Myślałem
że jak będę dobry, uczciwy, pracowity, grzeczny i co tam jeszcze
to moje życie będzie udane i szczęśliwe. Myślałem że jak będę
się poświęcał dla innych, stawiał ich dobro ponad swoim to
zdobędę szacunek. Myślałem że jak będę pomagał biednym,
chorym i nieszczęśliwym to będę się czuł dobrze. I Bóg mi to
wszystko wynagrodzi. Bzdura. Boga gucio to obchodzi. Siedzi i patrzy
sobie na to wszystko tylko. I tyle. Nie oznacza to jednak wcale że
nie będę już dobry, uczciwy, pracowity, grzeczny, że nie będę
się poświęcał dla innych, stawiał ich dobra ponad swoim, że nie
będę pomagał biednym, chorym i nieszczęśliwym. Tego nie oznacza.
To wszystko będzie nadal bo tak już moja natura, tak żyję i w
sumie ….. dobrze mi z tym. Jedyne co to zaczyna mi momentami
doskwierać samotność w tych działaniach. Czuję się jak jakiś
dziwoląg, jak jakiś głupek. Czuję się dziecinnie w konfrontacji
z przepychem człowieka który w swojej super furze zdobytej
chytrością, przebiegłością i cwaniactwem, z blond pięknością
przy boku, mija tych biednych, chorych i nieszczęśliwych szczerząc
białe zęby w szerokim uśmiechu. Czuję się taki mały, taki
słaby, taki naiwny.
Ale
dzisiaj jak wspomniałem dynda mi to najzwyczajniej kalafiorem.
Zazdroszczę, nie ukrywam, tej super fury i blond piękności (
zwłaszcza blond piękności bo moja asceza wydłuża się
niebezpiecznie ). Nie zamierzam jednak być chytry, przebiegły czy
cwany. Zobaczę co będzie dalej. I oby tego spokoju, czy jak to
dzisiaj określam – dyndania kalafiora, było jak najwięcej. O tak
– tego mi trzeba. Nie mogę kurna pojąć jak ten spokój się
robi. Bo raz jest, a innym razem, choć bardzo chcę, go nie ma. Jak
to się dzieje. Co w moim życiu, postępowaniu, myśleniu jest
takiego że jednego dnia tej spokój jest, a innego – już nie. Nie
mogę cały czas pojąć, non stop zastanawiam się, analizuję
ciągle, skąd wzięło się to moje szczęśliwe samopoczucie tego
pamiętnego 12 kwietnia, ze Ścieżki 334. No skąd się to wzięło?
Jak? Ja się chcę czuć tak co dnia. Ja chcę! Wiem teraz że można
się tak czuć! Być kurna najnormalniej szczęśliwym. Obudzić się
rano, otworzyć kurna oczy i stwierdzić: JA PIERDOLĘ, SUPER KURWA
JEST, JEST KURAWA SUPER! Tylko jak się to robi? Nic mi szczególnego
z tamtego okresu do głowy nie przychodzi. Nic się nie nasuwa co by
mogło wpłynąć na ten szczególny stan. Zdaje się że wszystko
było normalnie a nagle przyszedł taki dzień. Mogę to powiedzieć
z pełną świadomością, że na wiedzę jaką posiadam aktualnie,
to był mój najszczęśliwszy dzień w życiu. I co ciekawe bez
szczególnej przyczyny. Więc chcę takich dni więcej. Więc chcę
żeby całe moje życie już takie było. Bo wiem że da się, tylko
muszę kurwa się dogrzebać do tego – jak, jak to się osiąga.
W środę
wyciągłem motóra z legowiska i teraz moknie pod klatką bo środa
to był w sumie jedyny dzień bez deszczu w ostatnich dniach. Dzisiaj
też pada. Ale już myślałem że będzie z motórem źle. Nie
chciał początkowo się „obudzić” i zacząłem obawiać się że
prądu nie starczy. Udało się jednak ostatecznie, po ostrej
przygazówie, i odpalił. Widocznie początkowo zaspany jeszcze był.
Nie zawiódł mnie jednak i pierwsze parę kilometrów już w tym
roku zaliczone.
I
jeszcze jedna sprawa z tych przyziemnych. Mianowicie miałem i
zapomniałem że miałem napisać ostatnio że jaskółki
przyleciały. Przyleciały tak około 8 maja i teraz mogę napawać
się ich odgłosami ponownie, o ile aktualnie nie pada.
A, i
wczoraj ustanowiłem swój rekord na 4 km wynikiem 20:09. Nie chce mi
się w to trochę wierzyć bo za cel stawiałem sobie zejście
poniżej 22:00 a tu od razu 20:09. Jutro pobiegnę 10 więc tego nie
sprawdzę ale w przyszłym tygodniu zobaczymy co też się na tych 4
km wyprawia.
A i
drugie a czyli to ostatnio łazi za mną. Znałem już dawno ale
ostatnio łazi i łazi.
Komentarzy:
2
Ścieżka
337 Do przodu
2015-05-16
Jest
ciepły sobotni majowy wieczór. W taki wieczór, w taki wieczór, no
właśnie co w taki wieczór. Zamiast tańczyć na jakiejś
dyskotece, pić browar na jakimś grilu, czy rwać laski na miecie ja
siedzę w chacie, popijam herbatkę i piszę swoją notkę. No
właśnie. Od kilku już tygodni w sobotni wieczór narodziła się
tradycja pisania notek. W zeszłym tygodniu nie pisałem jedynie,
ponieważ do 11 w nocy układałem terakotę i byłem tak zjebany że
nie dałem rady. Tak, ubiegła w ubiegłą sobotę to dałem sobie
nieźle. Najpierw przytargałem dwudziesto pięcio kilowy wór kleju,
potem przytargałem nie mniej ciężkie zakupy, potem przytargałem
równie ciężkie płytki ( to wszystko na piechotę ) a potem
zerwałem terakotę co zrobiłem wcześniej i ułożyłem od nowa,
już porządnie. Tak, bo co by nie powiedzieć moje pierwsze
podejście było mało profesjonalne. Za drugim podejściem zużyłem
piętnaście razy więcej kleju niż za pierwszym więc jak miało
być dobrze. No ale teraz jest dobrze. Jeszcze tylko dzisiaj zrobiłem
wykończenie i na razie mam spokój. Dzisiaj również walnąłem
sobie w pokoju plakat MJ. Tak jak mały chłopczyk walnąłem sobie
wielki plakat na drzwi. Plakat swojego idola. Nie wiem czy to
normalne i czy wypada takiemu staremu dziadowi jak ja ale sobie
walnąłem. Zawsze chciałem taki mieć. Czy to jednak nie jest
dziecinada? Hmm? No nic, mam plakat idola i już. A może powinienem
walnąć sobie plakat jakieś roznegliżowanej super modelki? To by
miało przynajmniej jakiś sens. No ale na chwilę obecną jest MJ.
Jest, choć po przeczytaniu o nim biografii ( właśnie skończyłem
ją czytać ) obraz mojego super bohatera mocno spowszedniał. Ten
którego tak podziwiałem, ten nadczłowiek, ten niezwyciężony
okazał się równie zagubiony w życiu jak ja. Taka myśl przyszła
mi do głowy po przeczytaniu tej biografii że wiele miałbym
wspólnego z MJ. Wszak obaj jesteśmy Rybami, co się więc dziwić.
Ale jedna cecha MJ zwróciła moją uwagę najbardziej i dała mi
dużo do przemyślenia o sobie samym. Mianowicie MJ bardzo starannie
dobierał ludzi którymi się otaczał i których do siebie
dopuszczał. Poddawał ich swego rodzaju testom na lojalność a gdy
komuś udało się mimo wszystko taki test zaliczyć mógł się
cieszyć bezwarunkowym zaufaniem MJ. I ja mam to samo. Mam to samo.
Równie ciężko zdobyć moje zaufanie. Równie ciężko mnie do
siebie przekonać. Równie ciężko się ze mną zaprzyjaźnić. No
niestety. Ale stąd zapewne tak mała ilość ludzi wokół mnie. Ja
mianowicie nie dopuszczam do siebie miernoty. Wolę już być sam niż
spędzać czas z byle kim. Być może to objaw mojej pychy, a być
może pogardy? Nie wiem. Wiem jedno. Nie chce mi się gadać z kimś
z kim nie czuję więzi i z kimś kto nie przeszedł mojej próby
lojalności, z kimś kto się nie sprawdził. Niestety, taka jest
prawda. Nie to żebym ludźmi gardził, to nie to. Ludzie są jacy są
i niech sobie będą. Nieraz mnie to drażni ale cóż, na ludzką
głupotę wpływu nie mam i zostaje mi tylko z tym żyć. Oby tylko
nie włazili mi w drogę. Jestem w stanie spędzać czas ze
wszystkimi, nawet miło spędzać ten czas ale tylko na chwilę.
Jestem w stanie nawet tolerować w swoim otoczeniu różne osobowości
jednak by nawiązać z kimś bliższe relacje musi ten ktoś nie
zawieść w, co ciekawe, w najmniejszej sprawie. Ale! Ale jak się
sprawdzi może liczyć na bezgraniczne więc oddanie z mojej strony.
Oddanie graniczące wręcz z poświęceniem. Poświęceniem gotowym
na wszystko, nawet na śmierć. Mogę nie żyć dla siebie, ja nie
jestem ważny w tym momencie, mogę żyć dla tego kogoś. Jest
jednak mało, wręcz nie ma nikogo kto by aktualnie zasługiwał na
takie oddanie. Chociaż nie, zaraz, kłamię. Jest oczywiście mama.
Mama jest i jest jeszcze Kołczu. Kołczu czyli Sławek ( co ciekawe
kolega z pracy ) jest naprawdę wielki. Bardzo w porządku gość.
Taki trochę nie z tej epoki uczciwy i zawsze pomocny. Znałem go już
kiedyś, ale kiedyś nie znałem na tyle by poznać jak porządny to
gość. Tak więc Mama i Kołczu. Te dwie osoby mogą uczestniczyć w
moim świecie. Te dwie przeszły. Trochę to żałosne. Tylko dwie.
Jak to świadczy o świecie w którym żyję, czy raczej jak to
świadczy o mnie? O mnie? No cóż, takie mam podejście i na razie
nie mam zamiaru tego zmieniać. Tak jak już pisałem kiedyś
pozostaje mi być samotnym i tyle. Jasne że mam, bardzo mam,
potrzebę bliskości, zwłaszcza z osobą płci przeciwnej. Potrzebę
rozmowy, potrzebę zwierzenia się, potrzebę przytulenia, potrzebę
opieki. Jasne że mam. Jednak nic na siłę. Nie mam wielkich nadziei
że znajdzie się ktoś kto przejdzie tą swego rodzaju próbę, kto
się sprawdzi. Patrzę sobie na ten świat i jakoś ta nadzieja coraz
słabsza. Ja może nieprzystosowany jestem a cały problem w tym że
w innych widzę wady, nie w sobie. Cóż. Pozostaje mi w takim razie
żyć dalej w samotności.
Komentarzy:
2
Ścieżka
336 Do przodu
2015-05-01
Nie jest
kurna dobrze, nie jest dobrze.
Znowu
zaczyna mi zależeć. Znowu zaczyna mi zależeć a to oznacza nic
tylko tyle że znowu zaczynam odczuwać obawy. Zaczynam odczuwać
obawy że nie zdążę czegoś zrobić, że mogę stracić to co już
mam i w ogóle, wszystko. Wszystko, wszystko co może wpłynąć na
opinię, na moje dobre imię. No bo co gdybym, jak ostatnio myślałem,
trafił na to przeznaczenie i stracił nie daj Bóg zęba albo musiał
przyjść do pracy ze śliwką pod okiem. Toć to obciach. I jak się
pokazać? Być później szczerbatym. A to trzeba by i do dentysty i
w ogóle.
Nie jest
kurna dobrze, nie jest dobrze.
A było
już tak fajnie. To błogie „wisi mi to”. Ten stan braku
zamartwiania się. Znowu wraca to pieprzone „o rany jak to będzie”,
„o rany co to będzie”, „o rany co ja pocznę”.
Dziś
jest 1 maja a ja jeszcze nie wyciągnąłem motóra. Jeszcze tydzień
temu miałem w planach że w tym roku to przełamię wszelkie
ograniczające mnie bariery. Że postawię na koło i przełamię
magiczną barierę 2 na liczniku. Nie jest kurna dobrze, nie jest
dobrze. Dzisiaj znowu nachodzą mnie wątpliwości. Znowu zaczynam
kalkulować. A co jak się wywrócę? Toć to same straty! Owiewki
połamane, motór do naprawy a może i do kasacji. Toć to same
starty! A co jak jak dojdą do tego jeszcze uszkodzenia cielesne!?
Nie, nie mogę do tego dopuścić. Muszę uważać.
Kurde
no! A jeszcze niedawno myślałem że „jebał to pies, raz się
żyje”. Pierdolić. Pierdolić starty materialne, pierdolić
połamane kości. Kurde no. Opowiadał mi w czwartek kolega że w
zeszłym tygodniu jechał z Ursynowa do Łodzi, i do tablicy z
napisem „Łódź” zajęło mu to 35 minut, 140 kilometrów w 35
minut, 2 nie schodziła z licznika. Już jak mi to opowiadał zaczęła
docierać do mnie myśl „kurde, jestem cykorem”. A teraz 28
godzin później czuję się jeszcze gorzej. Jak ja mogę się do
niego porównać. Oto on, oddycha pełną piersią, bierze i nie
zważając na konsekwencje żyje, żyje i korzysta. A ja? Ja się
gdzieś przemykam bokiem, gdzieś oddycham po cichutku, gdzieś
przycupnięty obserwuję jak się bawią inni.
Nie jest
kurna dobrze, nie jest dobrze.
Kurde
no, kurde no. Nie mogę się dać. Nie mogę ulec ponownie tym
obawom. Za dużo już w moim życiu tego rozsądku. Wszystko
zaplanowane,wszystko wykalkulowane, wszystko pod kontrolą. A to
budzi obawy. Budzi obawy że coś się nie uda, coś nie pójdzie
zgodnie z planem. I potem to wkurwienie. Wkurwienie że znowu nie
jest tak jak miało być, że znowu jest nie tak. Kurde no. Jak
wracam teraz do domu to przechodzę obok więzienia. I gdy wracam, a
wracam wieczorem, mijam dziewczyny które rozmawiają z chłopakami
za kratami. Jedna taka, byłaby i niebrzydka ale szczerbata jak nie
wiem nawet co, z przodu nie ma ani jednego zęba. No więc tą
szczerbatą mijam co wieczór i zastanawiam się z czego ona tak się
co wieczór cieszy. Roześmiana, uchachana wykrzykuje coś ponad
murem. Raz w tygodniu widziałem też dwie inne, z czego jedna była
z dzieckiem na ręku. Równie zadowolone, machały rączkami i
zachęcały do machania tego dzieciaka. I jakoś żyją, i jakoś się
śmieją, i jakoś nie przejmują się obecną sytuacją. A ja? Ja w
tym czasie martwię się co będzie, wracam do domu – jeszcze nie
wróciłem a już się martwię że jutro muszę rano wstać, że nie
mogę spóźnić się na pociąg, że w pracy muszę zrobić to, to i
śmo, że muszę uważać co mówię, że muszę uważać na ulicy
itp. itd. Czy to jest życie? Jest. Ale czy jestem wolny? Jestem
bardziej uwięziony niż ci za kratami. Jestem uwięziony w więzieniu
oczekiwań, dążeń. Kurde no! A jeszcze niedawno miałem te
oczekiwania i dążenia głęboko.
I
jeszcze jedna refleksja odnośnie pozdrowienia do więzienia. Oto
proszę, chłopcy za kratami mają tu swoje dziewczyny, może żony.
Oto proszę, ktoś na nich czeka, ktoś do nich przychodzi, ktoś ich
pozdrawia. Może kocha? I nawet tacy ludzie, pomyślałbym
buńczucznie, gorsi ode mnie mają swoje kobiety. Nawet tacy ludzie
spotkali się i może też pokochali. A ja? Ja nie mam swojej
kobiety! Ja zostaję samotny. Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie
docenia. Takiego jakim jestem. A wydawać by się mogło że jestem
super. I to również zaczyna mi doskwierać. A jeszcze parę dni
demu miałem to głęboko.
Nie jest
kurna dobrze, nie jest dobrze.
P.S.
Dzisiaj pierwszy raz w życiu kleiłem terakotę. Zobaczymy jutro
rano, jak klej zwiąże co też za dzieło mi wyszło.
Komentarzy:
2
Ścieżka
335 Do przodu
2015-04-26
Jest
sobota 25 kwietnia dochodzi dwudziesta trzecia. Za oknem stopni
dwadzieścia. Lato?
Gigant z
przedpokoju swoim wystraszonym wzrokiem obserwuje co też tu się
wyprawia. Ocho, wstał i przyszedł.
Gigant
to kot mamy. Kot którego nikt, ale to nikt nie rozumie, poza mamą.
Też uważam że jest głupi ale skoro przyszło nam tu razem
mieszkać, muszę się z nim zaprzyjaźnić. Zaprzyjaźnić to jedno
a wykierować na normalnego kota to drugie. Ale ja go wykieruję,
powoli, ale wykieruję. Mam czas. Mam czas bo nie zapowiada się bym
szybko stąd zniknął. Tak, od trzech miesięcy mieszkam u mamy.
Czyli wróciłem do pokoju z mojego dzieciństwa i młodości. Tak,
moje życie wypierdoliło się. Wypierdoliło się i nie wiem co
będzie dalej. Nie podejmuję żadnych działań i żyję sobie z
dnia na dzień. Ot biorę co los da i tyle. I na razie jakoś daję
radę. Pewnie to zasługa Seronilu 20 mg. A może modlitw? Modlitw o
siłę do przetrwania. Nie wiem. Wiem jedno. Tymczasowo daję radę.
Wiem jednak że tylko dlatego daję radę, że w miarę omijają mnie
przeciwności. Dopóki one mnie omijają jakoś się trzymam. Ale
wiem że gdy tylko spotka mnie przykrość mogę nie dać rady. Muszę
się przyznać że się tego boję. Boję się chwili gdy znowu będę
płakał nad swoim kalectwem emocjonalnym. Boję się tego że moje
serce nie wytrzyma. Nie boję się śmierci. Śmierć jest dobra,
śmierć jest sprawiedliwa. Jednakowo traktuje dobrych i złych,
biednych i bogatych. Przedstawianie śmierci jako odrażającej
kostuchy to błąd. Moim zdaniem śmierć jest piękną, śnieżnobiałą
boginią. Boginią która jako posłaniec jakiejś wyższej
egzystencji kończy te nasze fizyczne i psychiczne ziemskie
cierpienia. Tak więc śmierć jest dobra i piękna. Nie boję się
jej. Wręcz przeciwnie – czekam, czekam z utęsknieniem. Nawet
szukam. To czego kiedyś unikałem teraz staje się dla nie
powszedniością. Patrzę najgorszemu zbirowi prosto w oczy, parzę
bez obaw, patrzę wyzywająco. Patrzę pytając: „No co? No kurwa
co możesz mi zrobić? Zajebać?”. Nie boję się śmierci. Boję
się jedynie tego smutku, tego żalu, tych pytań – dlaczego.
Dlaczego życie tak mi się układa. I dlaczego tak się układa
milionom ludzi. Dlaczego milionom ludzi układa się miliony razy
gorzej niż mi. Tego się boję. Kurde! Jak to boli. Jak boli ten
brak zrozumienia dla tego cierpienia. Bo nie rozumiem. Nie rozumiem
dlaczego mam cierpieć, i dlaczego miliony ludzi mają cierpieć
miliony razy bardziej niż ja. Nie rozumiem tego świata. I nie
rozumiem milionów ludzi którzy nie dostrzegają tego cierpienia
wokół. Nie rozumiem. Kiedyś, dawno dawno temu, gdy te pytanie
dręczyło moje serce postanowiłem z tym skończyć. Postanowiłem
przerwać ten stan i przyłączyć się do tego świata. Przyłączyć
się do tych milionów ślepców. Ot po prostu żyć. Porzucić
ideały, zapomnieć szczytne marzenia i po prostu żyć. I nawet mi
się zaczęło udawać. Budowałem ten zamek, budowałem. I nawet
zacząłem odnosić sukces. Nawet, tak myślę, zacząłem być
postrzegany jako – o ten, temu to się w życiu powiodło.
Jednakże. Jednakże moja prawdziwa natura nie dała mi spokoju.
Gdzieś tam, gdzieś tam na serca dnie, była cały czas tęsknota za
światem idealnym. Za światem dobrym, uczciwym, bez chorób, bez
wojen, bez głodu. Za światem czystym i wiernym, bez kurestwa, bez
złodziejstwa, bez chamstwa. Za tym właśnie. I ta tęsknota nie
dała mi żyć jak miliony. Nie dała. Ta tęsknota zburzyła zamek
który budowałem. Szkoda mi tego zamku. Szkoda mi go bardzo. Ale
dzisiaj widzę że nie był nic wart. Dzisiaj zostałem z tą swoja
tęsknotą sam. I postanowiłem z nią żyć. Trudno, skoro nie dane
mi było, skoro nie umiałem się odnaleźć w tym świecie, będę
żył na jego marginesie. Sam. Ja, moja tęsknota, moje ideały i
moje cierpienia. Nie jestem rozumiany przez ten pędzący cały czas
do przodu świat. Szybciej, więcej, intensywniej, efektowniej,
korzystaj z życia ile się da. Nie jestem rozumiany przez ten
pędzący świat. Mało tego, ten świat uważa mnie za dziwaka, ten
świat mnie potępia, ten świat mnie wyśmiewa. No cóż, niech i
tak będzie. Niech mnie potępia, niech mnie wyśmiewa, niech mnie
nie rozumie. Ja zostanę przy swoim. Będę zapewne korzystał z tego
świata, ale będzie to zapewne tylko tyle aby przeżyć. I nie będę
miał nikogo. Nikt nie będzie mnie odciągał od mojej samotności.
Jedynymi osobami dla których mam jeszcze chęć żyć, i z których
zdaniem będę się liczył zostaną: Mama i Księżniczka. Tylko te
dwie. Tylko te dwie osoby trzymają mnie przy życiu. Gdyby nie one,
gdyby nie one to nie wiem czy bym tu dzisiaj był i czy bym tu
dzisiaj pisał. Moja mama. Kurczę, jaki to wspaniały człowiek.
Niesamowity. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić ile ten
człowiek wycierpiał. To po prostu niewyobrażalne lata cierpienia,
i lata cierpliwości. Niesamowitej cierpliwości. Ileż ja sam, ja
sam ileż zadałem temu człowiekowi bólu. Niewyobrażalnego bólu.
Ależ byłem głupi. Jakiż ja byłem głupi. Głupi gówniarz. I ten
człowiek, ta moja mama, po tych wszystkich latach, po tym wszystkim
co ode mnie dostała, teraz, teraz okazuje mi tyle ciepła. Tyle. To
niewyobrażalne. Aż nie mam słów by to wyrazić. Jak ona musiała
cierpieć! Jak bardzo! Niesamowite. Niesamowita jest siła jaką ma.
Jak ona to wytrzymała? Jakaż samotna musiała być przez te
wszystkie lata. Lata mordęgi z alkoholikiem. I za to ją podziwiam
teraz. Nie poszła na łatwiznę. Nie opuściła tego w co wierzyła,
wytrwała. Wytrwała choć w tej swojej walce pozostawała sama. Sama
i z przeciwnikiem w mojej osobie. Niesamowite. Dlatego teraz, ja, nie
mogę świadomie opuścić tego świata. Muszę żyć. Muszę żyć
dla niej właśnie. Samotnie, ze swoim cierpieniem, ze swoją
tęsknotą ale muszę żyć. I ze swoimi ideałami. Muszę żyć. Nie
mogę oczywiście zdradzić przed nią tych swoich cierpień. Nie
powiem jej jak mi ciężko, nie powiem. Wystarczy jej już zgryzot.
Jasne że chciałbym móc zwierzyć się komuś z moich smutków.
Wypowiedzieć, wyżalić. Jednak nie mogę tego zrobić ani Mamie,
ani Księżniczce. Muszę być sam. I sam zostanę. To moje
przeznaczenie, pogodziłem się już z tym. Jasne że tęsknię za
bratnią duszą. Jasne że oglądam się na ulicy z myślą: „A
może to ta jedyna, może to ona?”. Jednak nadziei sobie zbytnich
nie robię i już. To Norbi śpiewał: „ … i serduszko mocniej
bije, gdy widzisz dziewczę rzucające się na szyję, nie, nie tobie
lecz twojemu sąsiadowi, szlag cię wtedy trafia i nie wiesz co robić
...”. Tak, serduszko mocniej mi bije, i nie ukrywam – zazdroszczę
– ale nie powiem żeby trafiał mnie szlag. Powiem że nie trafia
mnie szlag, wręcz przeciwnie, uśmiecham się. Uśmiecham i w duszy
życzę im szczęścia. Tak mocno życzę im szczęścia. Szczęścia
które nie dane jest mi. Niech przynajmniej oni będą szczęśliwi.
Niech się dziewczę rzuca mojemu sąsiadowi na szyję i niech żyją
długo i szczęśliwie.
Komentarzy:
1
Ścieżka
334 Do przodu
2015-04-12
Nie wiem
kurwa mać skąd biorą się takie dni jak dzisiejszy. Nie wiem. Nie
mogę tego pojąć, zrozumieć. Takie dni jak dzisiejszy uświadamiają
mi że nic ode mnie nie zależy. Uświadamiają mi że moje życie,
moje samopoczucie to jakiś / czyjś kaprys. Jak to wytłumaczyć.
Przecież wczoraj było jak zawsze. Przecież wczoraj gdy kładłem
się spać nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Przecież ta noc
też była normalna. Spałem jak zawsze. Nawet nie pamiętam co mi
się śniło. A jednak dzisiaj kurwa mać gdy otworzyłem rano oczy
wiedziałem że jest inaczej. Dzisiaj gdy otworzyłem rano oczy, i
gdy pomału docierała do mnie rzeczywistość, gdy uzmysławiałem
sobie co mam dzisiaj zrobić, gdy planowałem plan dnia, dzisiaj,
zanim podniosłem się z łóżka uważając by wstać prawą nogą,
dzisiaj wiedziałem że jest inaczej. Że jestem kurwa mać
szczęśliwy, że mogę pójść na jebane zakupy. Dzisiaj rano gdy
spojrzałem przez okno zaspanymi jeszcze oczami na znajome ulice
szczęśliwy byłem że są, że za jakieś parę godzin pójdę nimi
na te jebane zakupy. Kuuuuurwa jakie to przyjemne zajęcie – tak
myślałem. Kuuuuurwa jak fajnie że będę mógł sobie
pospacerować! I niech ktoś mi to wytłumaczy. Niech ktoś mi to
wyjaśni. Bo ja głupi jestem. Ja się gubię. Przecież jeszcze
parenaście godzin wcześniej te same ulice były szare i ponure.
Przecież jeszcze parenaście godzin wcześniej przemierzałem te
ulice bez celu jak jakiś zombi. Przecież jeszcze parenaście godzin
wcześniej przemierzałem te ulice w smutku, odosobnieniu,
niezrozumieniu, rozpaczy. A teraz? A teraz nie mogłem się doczekać
by pójść na spacer. Taki przyjemny, relaksujący spacer. Spacer
bez smutku, bez rozpaczy, bez niezrozumienia. Kurwa! Spacer
SZCZĘŚLIWY!!!!!!! Ja pierdolę. Jak to jest? Przecież to dzień
jak co dzień. A tam – więcej. Przecież to sobota. A przecież
pisałem ostatnio że sobót boję się ostatnio najbardziej. Że
soboty przybijają mnie najmocniej. A tu takie coś. Skąd? Dlaczego?
Jak? Nie wiem. I żeby tak mogło być zawsze. Kurde no – żeby
mogło. Tak to ja mogę żyć. I wierzę w to że tak można. Można
tak żyć. Wierzę że są na tym świecie ludzie którzy tak właśnie
żyją – SZCZĘŚLIWIE. Że budzą się rano i są zadowoleni. Że
są zadowoleni z byle czego. Że są zadowoleni że pójdą dzisiaj
na jebane zakupy. Że są zadowoleni i już. Że są zadowoleni z
byle czego, ot nawet z tego że śpiewają ptaki, że słońce
świeci, że są motyle, że ….. że mogą sobie piardnąć. Chcę
tak żyć. Niestety. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem taki dzień.
Ja kurde nie pamiętam czy w ogóle miałem taki dzień. Kurde ile ja
straciłem. Kurde w taki dzień jak dzisiaj widzę ile, jak ja się
męczyłem. Jeny! Dlaczego taki dzień jak dzisiaj zdarza mi się raz
na milion lat? To niesprawiedliwe. I nawet ta moja samotność zdała
mi się nie taka straszna. Wieczorem z tego entuzjazmu postanowiłem
przebiec 10 kilometrów. Pierwszy raz. Bo do tej pory biegałem sobie
tak jedynie 4-5. I podczas tego biegu naszła mnie taka refleksja.
Tyle ostatnio opowiadam że moje marzenia się nie spełniły. Że
mój wymyślony świat pełen ideałów i cnót to nierealna bajka.
Że zostałem oszukany czy też raczej się oszukałem. A dzisiaj,
gdy tak biegłem pomyślałem „A pierdolić to, będę żył w tej
bajce. Będę sobie takim nieżyciowym człowieczkiem. Będę sobie
marzył o księżniczce z bajki. Będę sobie marzył o tym że mnie
pokocha piękna wspaniała kobieta. Że ta kobieta będzie tylko moja
i że ja będę tylko jej.” I teraz gdy to piszę też tak myślę.
Pierdolić to. Zostanę samotny i umrę w niespełnieniu. Ale co tam.
Pierdolić to. Zostanę wierny swoim ideałom. Nie przystają do
dzisiejszego świata, są nierealne, są absurdalne, ale pieprzyć
to. Są moje. Są kurwa moje i już. Dzisiaj, teraz mógłbym umrzeć
z uśmiechem na ustach. Tak - z uśmiechem. Tak – SZCZĘŚIWY. Gdy
szedłem na te jebane zakupy spotkałem na swej drodze takich tam,
jak to często się spotyka – podchmielonych. Trzech gości i
dziewczyna. Mam tą, nie wiem skąd – niektórzy twierdzą że to
jest w moich oczach - przypadłość że takich tam właśnie do mnie
przyciąga. Że zawsze mnie zaczepiają, czegoś chcą czy też
najzwyklej się przypierdalają. Z reguły nie wiem jak się zachować
i najzwyklej w świecie czuję obawę. Ale dzisiaj, dzisiaj gdy ich
mijałem, gdy czekałem na zaczepkę nie czułem tej obawy. „Na
śmierć, nie na niewolę” - taka odpowiedź cisnęła mi się na
usta. I kurwa przeszedłem. Krokiem pewnym, wyprostowany, nucący
sobie pod nosem. I nic się nie stało. Nic. I gdy ich minąłem gdy
nic się nie stało powtórzyłem na głos to, co mi się cisnęło
na usta „Na śmierć, nie na niewolę”. Bo dzisiaj umarłbym z
uśmiechem na ustach i niczego się nie boję, niczego mi nie szkoda.
Nie wiem czy już nadaję się do warjatkowa. Nie wiem czy życie w
samotności w baśniowym świecie to już szaleństwo. Nie wiem. Nie
wiem co widzą ludzie gdy na mnie samotnego patrzą. Gdy tak
spaceruję w samotności, czy gdy tak siedzę w samotności
obserwując świat. Nie wiem czy jestem dla nich żałosny /
przegrany / nieudolny / nierealny / głupi / nieprzystosowany itp.
itd. Nie wiem. Dzisiaj / teraz wiem jedno – pierdolić to. Mogę.
Mogę żyć w swoim bajkowym świecie. Mogę. Mogę żyć moimi
ideałami. Niech i tak będzie że jestem sam jeden z nimi. Że
zostanę samotny, niespełniony. Trudno. Marzenia to marzenia –
rzeczywistość to rzeczywistość. Jasne że będzie mi brakować
kobiety. Bo kobieta, ta jedyna, to moje marzenie największe. No cóż,
ale skoro jej nie ma, niech tak będzie. Jasne że będzie mi trudno.
Jasne że brakuje mi dotyku, pieszczoty, pocałunku. Jasne że żal
że już nie zobaczę nagości w naturze – nie na ekranie. Jasne że
żal. Kobiety są piękne. Kobiety przyciągają mój wzrok.
Obserwuję je. Podziwiam. Piersi, nogi, włosy, ręce – wszystko.
Nie ma nic wspanialszego chyba dla mężczyzny niż nagość jego
kobiety. Jasne że będzie mi tego brakować. Ale cóż. To jest
jedno a moja bajka to drugie. Moja bajka jest w mojej głowie i
powstrzymuje mnie przed seksem przelotnym, przed zbliżeniem
jednorazowym, przed pocałunkiem bez uczucia, przed miłością
wyrachowaną. Alllle! Bo zasmucam. Dzisiaj nie o tym co smutne.
Dzisiaj bez względu na wszystko jestem szczęśliwy. Taki się
obudziłem i taki trwałem przez cały dzień. Chociaż chwilami i
nalatywały mnie myśli: „Ejże, hola hola panie kolego, przecież
masz być smutny!”. Nie udało im się jednak. Zostałem szczęśliwy
i taki jestem teraz. I kurcze żeby tak zostało już na całe życie.
Tak mogę żyć. Najbardziej to wkurwia mnie to że nad tym nie
panuję. Taki dzień jak dziś jest i już. Nie wiem skąd,
niezależnie ode mnie. Taki dzień – nie wiem nawet kiedy ostatni
raz miałem taki – to jak wybawienie. Są dni dobre, ale nie są to
dni takie wspaniałe jak dzisiejszy. Są też dni złe – tych jest
zdecydowanie więcej. Jak na jakimś rolekosterze, nie mam na nie
wpływu. Raz górka – raz dołek. To mnie wkurwia najbardziej. Nie
mam na moje samopoczucie żadnego wpływu. Tak jak dzisiaj. Obudziłem
się SZCZĘŚLIWY i tyle. Bez żadnej przyczyny. SZCZĘŚLIWY i już.
Ot tak.
Komentarzy:
2
Ścieżka
333 W miejscu
2015-04-06
Nie wiem
czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie
żyć.
Jest
Wielkanocny Poniedziałek, dochodzi dziesiąta wieczór. Ech żeby
tak się juro nie obudzić. Może i ze dwie osoby by zapłakały,
może i za jakiś rok by ktoś wspomniał ale to wszystko. Wszystko i
tyle wystarczy. Nie obudzić się i już nie cierpieć. Jak ja
cierpię! Strasznie. Taki ból. Ból nie do opisania. Jestem kaleką
której kalectwa nie widać. Jestem ze swoim kalectwem sam. Sam jak
palec. Nikt tego kalectwa nie widzi. To kalectwo jest we mnie. Jak
żesz mi ciężko z tym żyć. Jak żesz ciężko. Każdy dzień to
nieustanna walka z samym sobą. Musisz żyć – powtarzam sobie –
Musisz! Przegrałeś ale przynajmniej dotrwaj do końca! Dotrwaj, nie
schodź ze sceny przed końcem. Tak właśnie żyję. Z tym ciężarem
we mnie. Bez zrozumienia, bez pocieszenia, sam. Ależ mi ciężko.
Ciężko mi dźwigać ciężar całego świata. Już nie mam siły.
Słaby jestem i z każdym dniem coraz słabszy. Są przypadki
trudniejsze niż mój, większe tragedie a ludzie dają sobie z nimi
radę. Są mocniejsi. Ja jestem słaby. Myślałem że jestem mocny a
okazało się że jest inaczej. Nie radzę sobie w tym świecie.
Mógłbym rzec że Świat czy też Bóg mnie oszukał. Nie, nie
oszukał. Sam się oszukałem. Tak. Ja sam siebie oszukałem.
Stworzyłem sobie wizerunek idealny. Pełen wartości w które
wierzyłem. Pełen zasad. I czekałem i szukałem i czekałem i
wierzyłem i czekałem. Świat jest jaki jest. Nic na to nie poradzę.
Jest inny niż moje oczekiwania. Więc teraz, gdy wszystko mi runęło
czuję się przegrany. Przegrałem sam ze sobą. Przegrałem ze
swoimi ideałami. Ależ to boli. Pogodzić się muszę z tą porażką
i mimo wszystko dotrwać. Dotrwać choćby nie wiem co. Dotrwać. Och
żeby to się już skończyło. Ależ mi ciężko. Jeszcze tylko
pogodzić się z tą porażką. Tylko się pogodzić. Będzie łatwiej
gdy się z nią pogodzę. Taki widać mój los. Jeszcze tylko
pogodzić się z tym losem. Mam być sam. Mam być sam i w tej
samotności cierpieć. Cierpieć sobie. Cierpię sobie tak całe
życie. Chwile radości jakie mnie spotykały, widzę to teraz
wyraźnie, były tylko drwiną losu. Tak. Bóg czy też Los
wyśmienicie sobie ze mnie zadrwił. Osobiście to nawet
pogratulowałbym Bogu jego poczucia humoru. Świetny żart. Udany. No
to gratuluję.
Zastanawiam
się po co jeszcze żyję? Nie znajduję odpowiedzi. Jedyne co mi
przychodzi na myśl to to że marnuję cenny czas, energię i tlen
który wykorzystać mógłby ktoś wartościowszy. Jestem zbędnym,
niepotrzebnym ogniwem. Naprawdę, nieraz to aż pojąć nie mogę jak
dużo życiodajnego tlenu zużywam na darmo. Po co? Jest wielu ludzi
którym tlen ten przydałby się bardziej. Jak ja się cieszę jak
widzę kobietę i mężczyznę spacerujących za rękę. Jak widzę
ich roześmianych, szczęśliwych, zakochanych. Autentycznie cieszę
się ich szczęściem. To są chwile gdy w moim sercu na chwilę
gości uśmiech. Za to właśnie uwielbiam Starówkę. Tam takich par
wywołujących mój uśmiech jest wiele. To dlatego uwielbiam tam
przesiadywać. Przesiadywać i obserwować ich szczęście. I cieszę
się ich szczęściem i zazdroszczę. Ale taką zazdrością
pozytywną. Zazdroszczę i życzę powodzenia, żeby zawsze byli tacy
szczęśliwi. Modlę się za nich. Gdy mnie mijają, gdy przechodzą
obok uśmiecham się i w duchu życzę by byli tacy szczęśliwi do
końca życia. Bo takie właśnie ma być! Kurwa mać. Takie właśnie
ma być! Niech wygrają swoje. Może właśnie w świecie potrzebna
jest równowaga. Ja przegrywam – oni wygrywają. Ależ im
zazdroszczę.
Dzisiaj
znowu płakałem. Aż mi się śmiać chce gdy o tym piszę.
PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA? Mój smutek coraz bardziej mnie przygniata i
wyciska łzy. Wstydzę się tych łez. To oznaka mojej słabości i
przyznania się do porażki. No ale, jak pisałem wcześniej,
wychodzi na to że będę musiał się do tych łez przyzwyczaić
skoro mam się z tą porażką pogodzić i w jej duch dotrwać do
końca.
Ach jak
ja bym chciał spotkać kogoś komu mógłbym się szczerze, bez
obawy ośmieszenia zwierzyć. Kto by mnie wysłuchał, zrozumiał,
POCIESZYŁ. Nie, nie litował. Ja nie potrzebuję litości. Ja
potrzebuję kogoś kto w moim zadumaniu, w moim częstym smutku, w
moim milczeniu odnajdzie coś więcej niż tylko to że jestem
nizyciowym smutasem.
Komentarzy:
1
Ścieżka
332 W miejscu
2015-03-28
Nie wiem
czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie
żyć.
Najbardziej
obecnie boję się sobót. W soboty mam za dużo wolnego czasu żeby
myśleć. A myślenie moje jest bolesne. Ależ ono mnie boli. Nie
przypuszczałem że może boleć aż tak. Zatruwa mi życie. Nie
jestem w stanie nic zrobić. Ludzie żyją, robią kariery, zarabiają
pieniądze, tworzą, śmieją się a ja jak jakiś zombi. Łażę po
mieście bez celu. Spoglądam pod nogi zgarbiony, spoglądam w niebo
i złorzeczę. Rzucam klątwy i przekleństwa. Robię więc to czego
nie chcę, czego nie powinienem. Czy to może wyłazi moja parszywa
natura? Myślałem że jestem dobry. Myślałem że przeżyję życie
moje dobro czyniąc i ludziom pomagając. Miałem tyle w sobie wiary
że dobro zwycięża - zawsze. Że uczciwość zwycięża – zawsze.
Kurcze no! Dlaczego nie zwycięża? Teraz to najchętniej
pozabijałbym wszystkich drani, powyrywał wszystkie chwasty co nie
dają żyć innym, uczciwie żyć. Tą dobrocią i uczciwością sam
się oszukałem. Wymyśliłem sobie świat idealny ze szczęściem i
wieczną radością. Bez niewierności i kłamstw, bez przemocy.
Świat oparty na miłości i uczciwości. Świat sprawiedliwy, w
którym wszyscy sobie ufają. Takie Królestwo Boże, taki Raj
utracony. I czekałem, i czekałem, i czekałem. I szukałem, i
szukałem i szukałem. A gdy wreszcie się nie doczekałem i gdy nie
znalazłem – straciłem i tą ostatnią iskierkę nadziei. Teraz
już dosłownie nie chce mi się żyć. Zderzenie z rzeczywistością
przerosło mnie. Wydawało mi się że twardy jestem, że panuję, że
… że że nic mnie nie złamie. A jednak. Chłopaki nie płaczą?,
prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze?, prawdziwy mężczyzna nie
wie co łzy? W takim razie nie jestem prawdziwym mężczyzną. Aż
sam wierzyć nie mogę jak ryczałem. Jak beczałem płaczem
nieopanowanym. Walczyłem z tymi łzami z sił całych i nie dałem
rady. Tak płakać!? Ależ tego we mnie było. Aaaa było? Jest
jeszcze! Narazie nie płaczę. Teraz jest we mnie nienawiść. O rany
ileż jej we mnie. Łapię się na tym że szukam, czekam spotkania z
złym typem w ciemnej bramie, z kilkoma złymi typami w bramie
ciemnej bardzo. Cóż mogą mi zrobić? Zabić? ( tu się roześmiałem
). Piedolić to. Kurestwo i zgnilizna. Kurestwo i zgnilizna to ja. To
we mnie. Nienawidzę świata i siebie. Po co żyję. Skoro nie umiem
żyć jak należy, skoro nie umiem stworzyć nic pięknego, skoro nie
umiem się cieszyć i śmiać, skoro nie umiem kochać to po co żyję,
po co tlen zużywam? Moje życie jest zbędne i niepotrzebne. Nic nie
daję światu. Nic dobrego. Daję tylko tą nienawiść. A skoro tak
to nie warto żyć. Po co ja tu jestem? No po co? Kurde jak ja bym
chciał doświadczyć czegoś cudownego! Kurde jak ja bym chciał coś
cudownego dać, coś stworzyć, uczynić ten świat lepszym,
piękniejszym. Nie mam siły. Nie mam siły po tym co widzę i co
mnie spotyka. Uświadomiłem sobie niedawno że całe moje życie to
pasmo smutku. Jestem stworzony po to by się smucić. Nie wiem ile
już tego życia za mną ale połowa na pewno a ja nigdy nie byłem
tak naprawdę szczęśliwy. Co mi jest do szczęścia potrzebne?
Zawsze mi czegoś brakowało, zawsze mnie coś tak w środku męczyło,
zatruwało. Nie mogę być szczęśliwy. A co za tym idzie nie mogę
szczęścia dać innym. Pozostaje mi trwać w samotności do kresu
dni. Aż kurwa ile jeszcze ich zostało? Ile jeszcze mam się tak
męczyć? Kurwa żesz mać – jak ja cierpię? I kurwa żesz mać -
z jakiegoż powodu? Są ludzie, niepełnosprawni od urodzenia, bez
rodzin od dzieciństwa, okrutnie doświadczeni przez los a jakoś
potrafią, dają sobie radę. A ja kurwa nie daję. Ja pierdolę,
załamka, ale słaby jestem. Dlaczego taką słabą strukturą
psychiczną mnie stworzono. Szedłem ostatnio do pracy. I dopadł
mnie jeden z tych dołów. Tych co bolą jak cholera. W takich dołach
to najchętniej chciałbyś zniknąć, unicestwić się, żeby tylko
tego nie czuć, nie czuć, nie czuć. I patrzyłem na startujące
samoloty. „Jak to dobrze że nie jestem pilotem” - pomyślałem.
Co bym zrobił za sterami w momencie takiego doła. A teraz opinia
publiczna od najgorszych wyzywa tego tam pilota. Źle zrobił, to
jest bezsprzeczne. Ale ja … , mi go szkoda. Autentycznie szkoda.
Myślę sobie jakie ten człowiek musiał mieć nieszczęśliwe
życie. Jak musiał cierpieć. Ileż doświadczyć negatywnych uczuć
by zrobić coś takiego. I myślę sobie że nie nam oceniać czy był
szaleńcem, mordercą, potworem bez serca. Media już wydały wyrok.
A mi go szkoda. To musiał być nieszczęśliwy człowiek. Nie
udźwignął ciężaru życia. Złamało go właśnie w najgorszym z
możliwych momentów. Takie złamanie jestem w stanie zrozumieć.
Człowiek traci wówczas poczytalność, traci zdrowy rozsądek. Mam
to, a raczej maiłem u siebie. Boje się że wróci. To takie
straszne. O rany jakie to straszne. Boję się. I z tego powodu chcę
umrzeć jeszcze bardziej. Nie mam siły. A teraz gdy dni coraz
cieplejsze, dłuższe piękniejsze boję się jeszcze bardziej. Co
będę robił? Tu piękno – a we mnie ciemność. Zauważyłem że
ostatnio najlepiej czuję się w ciemności. Gdy nie widać
szczegółów i gdy nie widać mnie. I jeszcze w takie dni jak
dzisiejszy, gdy mokro, chłodno, gdy na ulicach pustka. Ciężko mi
patrzeć na piękno. Ciężko mi patrzeć na szczęśliwych ludzi.
Ciężko mi patrzeć na przytulone pary – życzę im wszystkiego
najlepszego, modlę się wręcz by byli szczęśliwi, by dostali
wspaniałe życie, życie piękne i radosne, ale patrzeć mi ciężko.
Życzę im szczęścia - a zarazem zazdroszczę. Jeny, jak ja
zazdroszczę zakochanym. Mieć kogoś bliskiego, zaufanego. Marzenie.
Niestety to nie dla mnie. Mi pozostała samotność. Mi pozostało
cierpienie. Jeszcze tylko pozbyć się tej odrobinki sprzeciwu wobec
losu. Wobec losu jaki mnie spotyka. Pozbyć się i ….. i
zaakceptować. Poddać się. Poddać się przeznaczeniu, poddać się
losowi. Dożyć w samotności w miarę uczciwie i tyle. Wiem co czuł
Rysiek śpiewając że samotność to taka straszna trwoga. Mnie też
dotyka, też doświadcza. Nie ma dla mnie już nadziei. Nikt mnie nie
pokocha bo - sam się nie kocham. Przegrany jestem i tyle. Dożyć to
co zostało i tyle. Odcierpieć co do odcierpienia i już. I
pierdolić to wszystko. Ech jak ja zazdroszczę.
Komentarzy:
3
Ścieżka
331 Do tyłu
2015-03-22
Nie wiem
czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie
żyć. Żeby nie być gołosłownym myśli samobójczych, jak
pamiętnego 31.12 lub 06.01, nie mam ale jakbym tak sobie zasnął i
się nie obudził to bym się nie pogniewał. Nie boję się umrzeć.
Boję się jedynie zrobić to sam. A może nie tyle się boję co
przekonania wpojone mi w dzieciństwie że samobójstwo to grzech
powstrzymują mnie przed zrobieniem tego własnoręcznie. Głupie
przekonanie. Głupie a jednak skuteczne. Nie wiem czy to grzech.
Wprawdzie nie wiem czy sam sobie to życie dałem czy nie ale skoro
nie wiem to pewności też nie mam czy mam prawo sobie je odbierać.
Na chwilę obecną więc żyję, a raczej dożywam, do śmierci. A w
dalekiej Japonii samobójstwo czy jak to tam zwą harakiri to
zaszczyt, akt odwagi i honoru. Chociaż to już przeszłość chyba u
nich? Szkoda że nie żyję w dawnej Japonii. Mógłbym honorowo
skończyć z tym moim gównem które zacnie zwą życiem i
zaoszczędzić sobie i innym przykrości. Bo nawet to co teraz piszę.
Jeżeli ktoś to przeczyta to czy to pomoże mu w jego własnym
świecie. Zakładam że nie. Czytanie o tym że życie to gówno, a
jak mówił Kroll: „Życie to jedno wielki gówno, za wyjątkiem
moczu”, nie będzie wywoływać pozytywnych emocji. Ludzie szukają
wsparcia, pocieszenia. Szukają radości i nadziei. Chcą słyszeć o
nadziei i się nią karmić. Ja tej nadziei nie daję. Wręcz
przeciwnie. Ja tą nadzieję odbieram. Tak jak tą nadzieję odebrano
mi. Bóg mnie oszukał. A może to ja sam siebie oszukałem. Świat
mnie oszukał. Wzrasatanie w przekonaniu „bądź dobry a nagroda
cię nie minie, bądź grzeczny a zostaniesz doceniony” okazało
się oszustwem. Nie byłem może ideałem, nie byłem może i
grzeczny. Ale na pewno byłem grzeczniejszy niż przeciętny facet.
Święty nie byłem i nie jestem. Zawsze jednak dążyłem do tego by
być uczciwym i nikogo nie ranić. A co dostałem? Co dostałem za te
wszystkie lata? Dostałem tyle że pamiętnego 31.12 przeszukiwałem
neta hasłem „ jak się zabić?”. Nie chce mi się żyć. Tylko
dzięki codziennej dawce Seronil-u 20 mg jako tako funkcjonuję. Ale
to jest tylko wegetacja. I tak jak pisałem wcześniej dożywanie w
oczekiwanie na śmierć. Nie sprawdziło się to co w życiu sobie
założyłem. Moje założenia okazały się błędne. A więc czuje
się oszukany przez samego siebie a może i przez samego Boga. Nie
warto być dobrym. A więc nie bądźcie dobrymi. I nie nadstawiajcie
drugiego policzka. Uczyli mnie że nienawiść to złe uczucie. Że
nie warto tracić sił na nienawiść, że trzeba wybaczać, że
trzeba zachować spokój zawsze. Sam swego czasu doradzałem jednej
pani z Lublina żeby darowało sobie zawracanie głowy tym jak go
zwie „ex-em” ( ależ byłem mądry-cwany ).Gówno prawda.
Nienawidzę. I dzisiaj powiem tej pani: Nie powstrzymuj się, powiedz
mu ty kutasie, ty huju złamany, ty skurwielu. A jeżeli sama nie
masz odwagi to daj mi telefon do niego to ja mu powiem. Powiem mu ty
łajzo ty nędzo wredna, spierdalaj, spierdalaj kurwa do piekła.
Taka jest prawda. Czytam te mądre książki i radzą tam tacy różni
mędrcy by żyć własnym życiem by żyć chwilą obecną i
zapomnieć urazy z przeszłości. Ja nie zapomnę. Nikt mnie tak w
życiu nie wyhujał ja ta ….., jak ta menda. Może i jestem
prostak, nieudacznik, burak, wieśniak, smutas i co tam jeszcze na
swój temat wymyślę ale powiem, powiem że Kinga W to delikatnie
mówiąc menda. Taka menda. Tak mnie wyhujać. I tak mnie podsumować
po tylu latach. Ja pierdolę. Ale mam żal. Ale jestem rozgoryczony.
Zrobiła ze mnie pajaca, zrobiła ze mnie frajera, zrobiła ze mnie
nieudacznika. I za co? Za co pytam? Za to że moje pojmowanie świata
było/jest ograniczone przez fakt że dorastałem w rodzinie z
problemem alkoholowym? Nie czuję się niewinny ale czuję że
potraktowało mnie, ŻYCIE, niesprawiedliwie. I czuję że pani z
Lublina też to czuje. Więc mówię otwarcie i to samo doradzam pani
z Lublina – niech spierdalają. Chwasty.
Zapaliłem
świeczkę i kadzidło by nie przylazły tu żadne poczwary.
Bluźnierstwo którym określiłby to co tu piszę każdy szanowany
zakonnik może przyciągnąć złe moce. A co na to Bóg? Co on na to
że napiszę że mnie oszukał. Wierzyłem mu i ufałem. Zachowywałem
przykazania i modliłem. Co on na to? Spadnie zaraz na nie piorun z
jasnego nieba, spotka mnie kara? Może nie dożyję jutra? Tak prawdę
mówiąc to w to to mi akurat graj.
Komentarzy:
2
Notki