I
minął czerwiec. Szybko. Nie był chyba dobry. I jak tak o nim
myślę, i o innych też czerwcach, to myślę, że zazwyczaj nie
były dobre. Ciało siły nie czuje, a to powoduje słabość ducha.
A może odwrotnie? Może to brak siły ducha prowadzi do słabości
ciała? Jedno jest pewne, i jedno i drugie jest słabe. Co zresztą
widać w notkach. I w ich ilości. Ostatni tydzień przyniósł notkę
praktycznie codziennie. Taka refleksja mnie tylko naszła na ile te
moje tu notki to prawdziwy ja, a na ile tylko kreowanie ja lepszego. I na ile tak w ogóle ludzie piszą prawdę o sobie, o swoim
życiu, o swoich pragnieniach. Bo czy nie było by prawdą napisać,
że pierdolę już to wszystko. To całe życie. Tą ciągłą walkę,
ciągłe zamartwianie się, ciągły strach, ciągłe oczekiwanie i
ciągły zawód. Że pierdolę to pisanie, to o tym wszystkim co
cieszy, co boli. Pierdolę bieganie i pierdolę motórowe wyprawy. I
że najchętniej, gdyby to nie był kłopot dla mojej mamy, to bym
się na tym motórze rozpierdolił. xxxxxxxxxxxxxxx
Ciekawa rzecz. Po
napisaniu tego co przed xxxxxxxxxxxxxxx na wyświetlaczu telefonu
pojawiła się wiadomość z numeru który … który już raczej nie
istniał. Wiadomość o treści: Jak życie? I cała moja koncepcja na notkę wzięła w łep.
Już
tu – nie tam. Wróciłem. Dzień wcześniej niż chciałem ale
pogoda zdecydowanie zrobiła się kapryśna. Widać modlitwy
rolników, ogrodników, sadowników i tych wszystkich dla których
cotygodniowe koszenie przydomowego trawnika na 2 cale stanowi sens
życia, zostały wysłuchane i z początkiem wakacji przyszły
deszcze. A z deszczami przyszły i niższe temperatury. Takie nie na
pojedynczego w namiociku, i nie na 400 km w trasie. Właściwie to
401 w tamtą i 395 w tą stronę. Nie wiem ile w tym prawdy, ile
ułudy – ale wraca się zawsze szybciej. Co jednak jakby nie
patrzeć te +/- 7 godzin zajmuje. A dzisiaj wracało się wyjątkowo
szybciej, bo z wiatrem. Poza tymi nielicznymi momentami, gdy nie z
wiatrem. Ale do tego też można się przyzwyczaić. Wystarczy tylko
na widok tira bardziej się skulić i zamknąć oczy przy spotkaniu z
wytworzoną przez niego falą uderzeniową. Dzisiaj pojechałem też
inną trasą. Tą taką chyba krótszą ale taką z
niebezpieczeństwem spotkania kogoś. I dzisiaj niestety ( a może
stety ) kogoś tego chyba spotkałem. Pewny nie jestem, może kiedyś
się upewnię. Rumak nie zawiódł. A ile dzięki niemu zyskuję
przekonałem się już na samym początku powrotu, gdy w okolicy
Elbląga, po minięciu sznura samochodów, dotarłem do biało
czerwonych pachołków, kilku panów w białych czapkach, kilku w
hełmach, i kupy żelastwa na środku. Nie wiem ile czasu jeszcze tam
później spędzili ci w czterokołowcach ale ja na swoich dwóch
kołach zawróciłem i pojechałem inną trasą. Swoją drogą, jak
niewiele trzeba, chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Swoją
drogą to w drodze tam też bym się nieźle wpierdzielił będąc
już prawie u celu. Jak ja to wyhamowałem – to nie wiem? I jak ten
mój Anioł Stróż odwrócił moją głowę we właściwą stronę
to też nie wiem. Tak czy inaczej i dojechałem i wróciłem. Cały.
I czas wracać do codzienności, do rutyny. Może to i dobrze, bo ten
ostatni tydzień bez codzienności, bez rutyny dał mi ostro. Natłok
uczuć mnie przytłoczył. Strasznie mnie przygniotło. I strasznie
zły byłem z tego powodu. I załamany sobą strasznie. Dzisiaj rano
dopiero uświadomiłem sobie, że przecież to nie żadna nowość,
że to przecież normalka u mnie. To tylko przez fakt, że już dawno
mnie te moje doły nie dopadały straciłem ich świadomość. Dawno
ich nie było. Tak dawno, że aż o nich zapomniałem. Ale na
szczęście dzisiaj rano pamięć wróciła. I wrócił spokój. To
przecież normalne w moim przypadku, popadam czasem w smutek i tyle.
A wraz ze spokojem, wraz ze zrozumieniem dla samego siebie przyszła
refleksja, że najlepiej to by było zniknąć. Rozsypać się,
wyparować, rozpłynąć. Tak żeby pamięć po mnie nawet uleciała.
Co tu zresztą pamiętać? Nie ma co pamiętać. Rozmyślam ostatnimi
czasy znowu dużo o śmierci. O tym, co by było gdybym umarł, o tym
jak bym umarł. Układam możliwe scenariusze, snuję przypuszczenia.
Bo na ten przykład co by się stało po mojej śmierci z Rumakiem?
Albo inna sprawa, ludzie o tym nie myślą kupując co raz to nowe
ciuchy ale co z tymi wszystkimi ciuchami zrobić po śmierci? Co
zrobić ze wszystkimi tak skrzętnie gromadzonymi „dobrami”?
Przecież śmierć przyjść może w każdym momencie. Ilu ludzi
dzisiaj umarło? Ilu z nich wiedziało, że właśnie dzisiaj umrze?
Czy ten ktoś z kupy żelastwa w okolicach Elbląga przez którą
musiałem dzisiaj zmienić trasę myślał o tym zanim wsiadł do
żelastwa gdy jeszcze kupą nie było? Teraz nawet myślę – myślę
– a gdyby to była moja ostatnia notka? Czy napisałem w niej to co
chciałem? A czy gdyby nawet była ostatnią to czy będzie mieć
jakieś znaczenie czy napisałem to co chciałem? Momentami to tak mi
się to wydaje bez znaczenia, że aż sens traci robienie
czegokolwiek. Robię oczywiście wszystko nadal ale jakoś tak chyba
bez przekonania. Bez werwy, bez radości, bez nadziei. Ale żeby była
jasność – śmierci nie uważam za zło. To tylko jej
nieprzewidywalność mnie frapuje ostatnio.
P.S.
Cieszę się, że pisanie wraca u niektórych. Mogłoby wrócić u
wszystkich.
Gdyby
to dzisiejszy dzień miał by być tym ostatnim tego wyjazdu to ni
mniej ni więcej ale ten wyjazd uratował. Bo wczorajszy –
wczorajszy był tragiczny. Wczoraj po przyjeździe dopadł mnie taki
smutek, taki żal, że aż strach. Smutek przeogromny. Już w drodze
mnie dopadał. Tak jakoś w okolicy Łukty, gdy zatrzymałem się w
pięknym lesie na chwilę odpoczynku zrobiło mi się nagle jakoś
tak smutno. Nie wiadomo dlaczego i skąd. Ale zwaliłem to na karby
zmęczenia i niewyspania. Bo w noc przed wyjazdem przewracałem się
z boku na bok do pierwszej, a potem obudziłem się o piątej i było
po spaniu. To lubię najbardziej. Gdy normalnie, w dzień roboczy,
zwlekam się o tej piątej nadludzkim wysiłkiem, w dni nierobocze
wręcz przeciwnie, nawet budzik jest zbędny. No więc na karby tego
niewyspania zwaliłem ten nagły smutek. I zdusiłem go zaraz myślą,
że nie po to co całe zaklinanie pogody gdyż padało od czwartku, nie po to z Rumakiem
ceregiele bym się teraz miał smucić. Bo jeszcze tak apropo, wyjazd
miał być dzień wcześniej. Jednak gdy już majdan cały był na
Rumaku, gdy ja również na nim, Rumak nagle zastrajkował i
stwierdził, że jazdy nie będzie. Musiałem majdan rozpakować,
siebie uspokoić i rozpocząć z nim pertraktacje. Na szczęście był
to tylko akumulator. Dnia następnego już nie strajkował, majdan
cały znowu na niego, ja również i pojechaliśmy. Tak to właśnie
– nie po to wszystko bym się miał smucić już w drodze, w
pięknym lesie. Ale smutek za wygraną nie dał. Bo choć chwilowo go
zdusiłem, po dotarciu ma miejsce dopadł mnie ze zdwojoną siłą.
Ależ bym wielki. I bałem się, że zostanie ze mną na cały ten
wyjazd. Na szczęście dzień dzisiejszy ni mniej ni więcej ale
wyjazd ten uratował. Dzisiaj rano, idąc na plażę boso po
rozgrzanym asfalcie coś mnie w środku zapytało. Coś w środku
zadało mi pytanie, pytanie: erze czy to twoje wspomnienia tu
przyjechały czy ty? To było bardzo mądre pytanie. Ja tu
przyjechałem, no ja – odparłem. I poszedłem na tą plażę. Boso
po rozgrzanym asfalcie stąpając delikatnie. I poleżałem kryjąc
się przed wiatrem za barykadą z kłód. I pospałem chwilę. I
bułkę zjadłem. I popływałem na falach w ciepłej jak nigdy
wodzie. Potem obejrzałem w nadmorskim barze mecza zaśmiewając się
w końcówce ze współoglądającymi do łez. Co jak co ale poza
zdobyciem mistrzostwa to było chyba najlepsze jak mógł się tam
ten naszych występ zakończyć. Te ostatnie dziesięć minut
wynagrodziło wszystko, to był kabaret który rozbawił mnie do łez.
I Peszko nawet zagrał. I w sumie cieszę się, że Japonia zagra
dalej, mimo z nami porażki. A potem pobiegłem sobie dyszkę, i po
biegu znowu popływałem. I wracając z biegu pogadałem z mrówką
która na stopę mi wlazła, i sarenkę spotkałem. Tak - to był już
taki, taki mój wyjazd. A teraz dochodzi północ i sobie to piszę.
Gdzieś tam dobiega znowu muzyka o tęsknocie, o smutku, o
wspomnieniach. Księżyc wielki się pokazał ale jakoś nie chce mu
się na górę nieba wzbijać, snuje się gdzieś tam tuż nad
ziemią. Nie wiem co jutro będzie. Grunt, że dzisiaj było dobrze.
To ja tu jestem – ja – nie moje wspomnienia.
Siedziałem
sobie dzisiaj na plaży. Siedziałem zmęczony życiem jak dawno już
nie. I tak siedziałem i gadałem. Gadałem do Boga czy też nie
Boga, może po prostu w próżnię. Ale siedziałem tak i gadałem i
jedna myśl mnie naszła. Myśl która zaczęła się od refleksji:
czy napisać do Smoka. Do Smoka tak czy inaczej napisałem – nie
wiem czy zrobiłem więcej złego czy dobrego – ale napisałem. Ale
myśl mnie naszła, myśl taka: że ludziom trzeba mówić że są
dobrzy. Ludziom trzeba mówić, że są wspaniali, że są piękni,
że są potrzebni. Bo olśniło mnie chwilę potem, że dzięki
takiemu mówieniu oni naprawdę stają się dobrzy stają się
wspaniali, stają się piękni. Abstrahując już od samego Smoka
który sam z siebie jest dobry, jest wspaniały, jest piękny i bez
mojego gadania. Ale czy taki Smok, już taki będąc nie potrzebuje
takich słów? Myślę, że potrzebuje. Dlatego piszę tu teraz,
piszę dla siebie i dla każdego kto to przeczyta: mówmy ludziom, że
są dobrzy. Oni naprawdę dzięki takim słowom stają się dobrzy. I
jeszcze tak sobie pomyślałem. Hmmm, jak ta moja myśl współgra z
tym co napisała u siebie Kania. Jeny jakaż ona jest mądra.
Podziwiam ją za to, że kilkoma zdaniami potrafi oddać to co mi
zajęło by ze dwie strony ( tylko że strony czego – przecież tu
nie ma stron ). Nie ważne, po prostu potrafi i tyle. Chciałbym to
zawrzeć jak Kania w jednym zdaniu - zdaniu: mówmy ludziom, że są
dobrzy, że są wspaniali, że są piękni. Oni naprawdę dzięki
naszym słowom tacy się staną. Nawet jeżeli tak jak Smok już tacy
są – może bardziej sobie wówczas uwierzą. Sobie – nie nam.
P.S.
Gra gdzieś tam muzyka o samotności, o porzuceniu, o chwilach w
wspomnieniach. I tak jeszcze pomyślałem – ileż mniej byłoby
takich melodii gdybyśmy sobie mówili jak ważni, jak dobrzy, jak
wspaniali, jak piękni jesteśmy – ileż mniej.
Pierwszego
dnia tego dziwnego tygodnia zawędrowałem na Stare Miasto. Jak ja
dawno tam nie byłem. Bardzo dawno. W tym roku zawędrowałem tam po
raz pierwszy. Chyba już trochę nawet zaczynałem zapominać o tym
moim Starym Mieście. Bo czyż nie świadczy o tym fakt, że dopiero
w połowie czerwca tam trafiam? Fakt – w roku ubiegłym też nie
było tych wizyt za wiele, no ale na pewno nie zaczęły się dopiero
w połowie czerwca. Jakby to jednak nie zabrzmiało, ta jedna wizyta
warta była wszystkich zeszłorocznych. Bo jakby to nie zabrzmiało,
w zeszłorocznych wizytach nie mogłem odnaleźć mojego Starego
Miasta. Wizyty zeszłoroczne pełne były rozczarowania, pełne
zawodu. Zeszłoroczne wizyty podsumowałem jednym: to już nie to. I
smutek czułem z tego powodu i pustkę jakąś i tęsknotę wielką
za tamtym. Dlatego też jakiś taki niepokój miałem przed tą
tegoroczną i taki strach może, że znowu się rozczaruję, że
smutek mnie ogarnie znowu. Choć z drugiej strony wiedziałem, że
nie mam czego sobie obiecywać. No widziałem przecież po ubiegłym
lecie, że już nie ma mojego Starego Miasta, że już się
skończyło, już odeszło, zostało już tylko w moich
wspomnieniach. I jakież zdumienie mnie ogarnęło gdy po pokonaniu
dobrze znanych ruchomych schodów, po przejściu przez drzwi, po
spojrzeniu na plac, na kolumnę, na zamek, na hen gdzieś narodowy
poczułem miłe, znajome, ciepłe uczucie. Ej, co jest –
przeleciało mi przez głowę – skądziś znam ten widok. Bo był
to widok … widok jak w moich wspomnieniach. Piękne było
poniedziałkowe Stare Miasto. Czułem się jakbym cofnął się w
czasie, jakby ubyło mi tych kilka ostatnich, JAKŻE CIĘŻKICH, lat.
Nie powiem, że łza mi się w oku zakręciła – powiem, że
uśmiech ulgi zagościł na twarzy. Jakże wspaniale było odetchnąć.
Jakże wielki ciężar spadł mi z serca. A więc jest, jest, nie
skończyło się, jest, jakże wspaniale jest je znowu zobaczyć. I
jakże wspaniale jest je znowu poczuć w sercu. To ciche, leniwe, w
blasku zachodzącego słońca Stare Miasto. Nie straciłem go. Jest,
trwa, nie tylko w moich wspomnieniach, jest i trwa w dniu
teraźniejszym. Przeszedłem się powoli pustymi uliczkami,
posłuchałem grajków, pooglądałem ludzi, posłuchałem jeżyków,
postałem obok ławeczki. A na koniec poszedłem do św. Jana. Tam
gdzie tyle godzin spędziłem na prośbie, na groźbie, na
dziękczynieniu. Usiadłem, zamknąłem oczy i spędziłem kolejne
parę minut na dziękczynieniu. Bo jest za co dziękować. Dziękuję,
naprawdę dziękuję, że jest. To stare dobre moje Stare Miasto. Mój
stary przyjaciel.
Trzeciego
zaś dnia tego dziwnego tygodnia zawędrowałem za sprawą całkiem
błahego interesu na moją starą dzielnicę. Tam to już naprawdę
czułem strach. Strach cholerny. Już wychodząc ze stacji Metra
rozglądałem się czujnie czy nie spotkam raptem kogoś gdzieś z
dawnych lat. Bo cóż powiedzieć w takiej sytuacji, gdzie włożyć
oczy. Jak zareagować na pytania co, jak, gdzie, dlaczego. I czy
byłbym w stanie znieść psychicznie cały napływ emocji związany
z takim czy innym pytaniem? Tego bałem się cholernie. Ale dziwna
sprawa, bo zaraz po ze stacji Metra wyjściu wszystkie te obawy, cały
ten strach prysł jak mydlana bańka. Uleciał gdzieś jak tylko
postawiłem pierwszy krok na dobrze znanym chodniku. Jak spojrzałem
na ścieżki które tyle razy przeszedłem. Cały strach zastąpiła
radość. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale radość poczułem
przeogromną mogąc znowu postawić stopę na tym starym, dobrze
znanym chodniku. I mogąc spojrzeć na stare, dobrze znane mury.
Jakież to wszystko było kochane. Mógłbym dosłownie przytulić
się do tych murów. Były takie moje, takie znajome. Aż wydawały
się wołać witaj erze, witaj stary, jak dobrze cię widzieć. Mi
też dobrze było je widzieć. I dobrze było widzieć ten autobus
którym jeździłem na Stare Miasto, i przystanek pod którym
chowałem się przed ulewą, i sklep w którym robiłem pierwsze
zakupy, i kawałek ścieżki z pierwszych przebiegniętych
kilometrów. Jeny, jakież to było moje. Jeny, jakże ja się tam
cudownie czułem. I myśl mnie dopadła, refleksja taka, że ja
kurde, że ja tam cały czas mieszkam. Przykre to, ale moje serce
jeszcze cały czas tam jest. To bardzo trudne, bardzo ciężko jest
żyć gdy ciało i serce są w różnych miejscach. To już nie jest
życie. To jest ciągłe dążenie, ciągłe szukanie się jednego z
drugim. A to oznacza tyle – życie w ciągłej pustce. I
wystarczyło bym skręcił lekko w prawo, wystarczyło przejść parę
kroków bym ujrzał okno swojego starego mieszkania, chyba nawet
przez korony drzew mogłem okno to próbować wypatrzeć jednak nie
zrobiłem tego. Poszedłem dalej. Bo choć serce moje zostało, ciało
musiało iść dalej. I choć zabrzmi to być może strasznie,
zostanie mi chyba żyć już w tym takim rozdzieleniu do końca dni
moich. I zabrzmi to być może dziwnie, może zaskakująco, nie
jestem smutny z tego powodu. Tzn jestem, ale wiem przynajmniej gdzie
jest moje serce. Bo myślałem, że już go nie mam, myślałem, że
zginęło gdzieś po drodze w ciągu tych ostatnich, JAKŻE CIĘŻKICH,
lat. I choć wydźwięk może mieć to zgoła inny – to powiedzieć
mogę szczerze – to był dobry tydzień.
Dobra,
starczy.
W
codzienności piszę dzisiaj bo jutro o tej porze zamiar jest biegać
w Platerowie. Biegać, choć w ubiegłą niedzielę zdechłem po 6
km. No – bardzo się rozczarowałem tym faktem, miejmy nadzieję,
że to chwilowa niedyspozycja była. Więc jutro o tej porze zamiar
jest biegać dyszkę poniżej 50 minut. Tzn o tej porze będzie już
po biegu, i raczej wracać będziemy z Rumakiem do domu. Tzn wracać
będziemy z Rumakiem o ile nie zstąpi z nieba armagedon coś w
podobie wczorajszego. Się zobaczy.
Nasi
zagrali we wtorek mecz otwarcia. Trudno uwierzyć – nie oglądałem.
Ale mecz o wszystko raczej obejrzę, bo wybieram się do Suchgo – o
ile wróci z Mazur. Jak wróci obejrzę i zapewne … popłynę.
A
we wtorek biorę Rumaka i lecimy na pierwsze w tym roku morze.
Jeszcze tylko pytanie jest czy w drodze tej zahaczymy o Szustaka w
Płócznie ale to na razie przyszłość o której nie myślę.
Był
moment, czy też – jest nadal, że powiedziałem, czy też raczej
– pomyślałem – a huj ci w dupę. Pomyślałem. Pomyślałem –
nie powiedziałem, bo słowa na „h” nie wypowiadam. Jakąś taką
awersję mam do tego słowa. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale
taką awersję mam i słowa tego nie wypowiadam. Tak samo zresztą
jak nie wypowiadam słowa: skurwysyn. Ale to, dlaczego nigdy w życiu
nie wypowiedziałem słowa skurwysyn to akurat wiem. Mało tego, tego
słowa, to nawet nigdy w życiu nie pomyślałem, o nikim nie
pomyślałem. Słowa skurwysyn nie mówię, ba, nie myślę nawet o
nikim z szacunku dla tego kogoś matki. Bo jaki ktoś ten by nie był,
czego by nie robił, to nie świadczy to o tym, że jego matka jest …
Ale wracając do tematu. Był moment, czy też – jest nadal, że
powiedziałem, czy też – pomyślałem – a huj ci w dupę. Co
natomiast tak naprawdę znaczy to w moim świecie. Czy huj ci w dupę
w moim mniemaniu to dosłowne życzenie zaistnienia tego faktu
fizycznie? Ktoś mi kiedyś powiedział, że w sumie, w pewnych
okolicznościach przyrody ten tego i niepowtarzalnej, to takie huj ci
w dupę, to może być nawet przyjemne. No ale tylko w takich to
okolicznościach. W zwykłych zaś przyrody okolicznościach życzenie
takie może mieć jednak odmienne znaczenie. W szczególności
kierowane do rodzaju męskiego. To moje nie ma w sobie jednak nic z
fizyczności. Moje huj ci w dupę to zwykłe aaaa huj ci w dupę,
frazes taki, takie – a wiesz co, spadaj. Spadaj, idź swoją drogą
i tyle. Mógłbym powiedzieć oczywiście, czy też raczej –
pomyśleć -a spadaj – ale takie zwykłe a spadaj nie oddało by
całego tego ciężaru gatunkowego. Nie oddało by całego żalu
który, bądź co bądź, z całą tą sytuacją się wiąże. Tak
więc tyle i tylko tyle. Bo czy powinno być więcej? Czy warto
życzyć komuś, w takiej czy innej życiowej chwili tej
„przyjemności”? Czy warto obarczać klątwą? Chyba nie. Po co?
Po co to robić? Jest żal, wiadomo. Jest też zawód, jest smutek,
to prawda, jest i rozczarowanie ale życzenie komuś, przez kogo to
wszystko niczego nie zmieni. To zwykły akt zemsty. Może też i
wyraz bezsilności - to to akurat jestem jeszcze w stanie jakoś
zrozumieć. Czy natomiast zemsta jest w stanie coś poprawić?
Spowodować, że poczuję się lepiej? Jeżeli komuś jet w stanie,
to winszuję. Mi raczej nie. Bo z czego wynika ten nasz żal, ten
nasz smutek, ten zawód? Wynika tylko i wyłącznie z naszych
osobistych wyobrażeń, z naszych oczekiwań, z naszych tęsknot. Z
tego, że ktoś spełni nasze marzenia, wypełni pustkę którą w
sobie nosimy. Że dzięki niemu poczujemy się wartościowi. Ten ktoś
ma być tak naprawdę kimś, kim zazwyczaj nie jest. Czy więc to
jego trzeba winić, jego przeklinać? Czy to on ma ponieść
konsekwencje naszych niemożliwych do spełnienia oczekiwań? Jeżeli
już, to bardziej ja sam, ja sam jestem sobie winny. Mając więc w
sobie tę świadomość, mówiąc – czy też raczej – myśląc –
a huj ci w dupę – nie życzę tak naprawdę nic złego. Zresztą –
źle bym się czuł ze świadomością, że życzenie moje się
spełniło. Nieszczęście które by kogoś z tego życzenia spotkało
do niczego nie jest mi potrzebne. Takie sprawy zostawiam do osądu
Najwyższemu. A i sam nie czuję się niewinny. Wina zazwyczaj leży
pośrodku. Wiem, zdaję sobie sprawę, że i ja sam byłem zawodem
dla niejednego człowieka. Nie jeden mógłby mi życzyć tego
samego. Nie ma ludzi nieomylnych. To i ja się mylę, i ja popełniam
życiowe błędy.
W
codzienności jest gorąco. I tak zaliczam się do osobników
potliwych, a teraz to najnormalniej w świecie się ze mnie leje. Ale
choćby lało się litrami – walić to. Niech będzie gorąco,
niech będzie upalnie, niech będzie skwarnie, niech będzie dalej i
dalej.
Tęsknię
już za morzem. Im dłużej te upały, im dłużej te skwary tym
bardziej zaczynam tęsknić za morzem.
Mistrzostwa
się zaczęły. Zamiar mam je bojkotować. Co z tego zamiaru wyjdzie
zobaczymy.
I rudzielec jakoś ostatnio do mnie wrócił. I wspomnienia wróciły nocnych eskapad niezapomnianym Fiatem 125 p. Ależ to były wspaniałe czasy. Czasy szalone, czasy bez sensu, czasy bez przyszłości, a jednak wspaniałe.
Wczoraj
o tej porze biegałem sobie beztrosko nad jeziorem Mikołajskim. Yyyy
tzn nie wczoraj. Wczoraj o tej porze nie biegałem. Już mi się dni
mylą. Przed wczoraj, to było przedwczoraj. Tak więc przedwczoraj o
tej porze biegałem sobie beztrosko nad jeziorem Mikołajskim. Potem
się w tymże jeziorze wykąpałem ( tak apropo to dopiero 10
czerwca, a ja już się kąpałem 4 razy, w tym raz w ocenia i raz w
jeziorze – to niesamowite ). Ale wracając do przedwczoraj. No więc
po biegu popływałem w jeziorze, wróciłem do pokoju, wziąłem
prysznic i mając chwilę wolnego czasu położyłem się na łóżku.
Na łóżku z którego przez szerokie okno balkonowe roztaczał się
przepiękny widok. Leżałem tak więc tam przez chwilę, leżałem w
tym luksusie. I patrząc na ten przepiękny widok, przytulając się
do aksamitnej poduszki pomyślałem sobie, że dobrze jest zaznać
czasami luksusu. A obserwując ekskluzywne jachty i łodzie, przyszło
mi do głowy, że w sumie dobrze by było i nie tylko przez tą
chwilę żyć w tym luksusie. Jedna tylko refleksja psuła mi ten
sielski nastrój. Refleksja, dlaczego tylko moimi oczami na to
patrzę. Wspomniałem wyprawę do Portugalii. I przypomniało mi się
jak siedząc w Porcie Brandao na niezapomnianej ławeczce myślałem
dlaczego tylko ja tu teraz to czuję. I przyszło jeszcze wspomnienie
chwili jak siedząc na balkonowym progu mojego zwykłego bloku z
betonowej płyty, siedząc z kubkiem herbaty, siedząc zapatrzonym w
czerwień zachodzącego słońca poczułem dłoń na moim ramieniu.
Dłoń delikatną która wyrwała mnie z zadumy:
-
Co robisz?
-
Piękny zachód słońca co?
-
Tak. Śliczny, posiedzę z tobą.
I
leżąc na tym luksusowym łóżku, przytulając się do tej
aksamitnej poduszki, podziwiając ten przepiękny widok przez
szerokie okno balkonowe poczułem smutek, smutek, że nic to nie
warte. Nic warte są te piękne chwile. Nic nie warte gdy jesteś w
nich sam. Nic nie warta ławeczka w Porcie Brandao, nic nie warty
zachód słońca z kubkiem w ręku. Nic nie warte gdy nikt nie widzi
tego co ty, nikt tego co ty nie czuje, nikt nie kładzie delikatnej
dłoni na ramieniu, nikt nie siada przy tobie w zachwycie. Tak, i w
luksusowym łóżku z widokiem cudnym, widokiem przepięknym, i w
portugalskim małym porcie, i na balkonie bloku z płyty, wszędzie
tam czułem jednak smutek. Smutek, że choć tak to wszystko
doskonałe, choć tak piękne, to podziwiam to w samotności. Tak
bardzo chciałbym, tak bardzo bym chciał by był ktoś, ktoś z kim
tym całym pięknem, tym wszystkim mógłbym się podzielić. Tak
bardzo bym chciał.
Jakaś
słabość mnie dopadła. Żal jakiś ogarnął. Czy już do końca
życia żył tak będę? Tak sam, samotny, samotny w chwilach gdy
świat piękny, gdy świat cudny. Słabość ta dopadła mnie tydzień
temu. Tydzień temu o tej porze był las, przy lasie pole z jakimś
zbożem, obok pola droga, przy drodze kapliczka z Matką Boską, nad
kapliczką trzy wielkie sosny a pod tym wszystkim ja i Rumak.
Okoliczności przyrody wyjątkowe. Położyłem się na trawie, przez
sosnowe gałęzie spojrzałem w niebo i zapytałem: gdzie żesz
jedziesz erze, gdzie? No bo gdzie jadę, czy też raczej gdzie
zmierzam? No gdzie?
A
potem było już bez pytań. Potem poczułem coś na ręce, coś
małego, co na pierwsze spojrzenie wydawało się być komarem. I
klepnąłem tego komara odruchowo. Niestety, to nie był komar – ty
był mały, rachityczny pajączek. Acha – a więc sprowadziłem na
siebie deszcz. I czy to za sprawą śmierci małego pajączka z rąk
mych, czy też za sprawą tego kogoś na górze, tego kogoś
kto życiem się moim marnym bawi, tego kogoś tylko czeka co ja tu
nawypisuję, ale dalsza jazda przebiegała w deszczu. I zmoczyło
mnie i osuszyło i zmoczyło i osuszyło. Tak jakby nie mogło padać
w żaden inny dzień tylko w właśnie w ten gdy zaplanowałem sobie
z Rumakiem wycieczkę. Po tym wszystkim słabość fizyczna mnie
dopadła. I raczej przeziębiłem się. I na kark przeziębienia tego
właśnie, osłabienia i braku energii zwalam całą tą nostalgię
która w tygodniu tym minionym mnie dopadła.
Apropo
jeszcze zeszłotygodniowej notki. Wspomniałem tam, że szkoda, że
ludzie nie piszą co u nich. Zaraz potem przyszedł do mnie Szustak.
Niezawodny Szustak powiedział zaraz potem co następuje.
To
autentycznie niesamowite jest. Wyrażałem to już niejednokrotnie,
wyrażę po raz kolejny. To tak jakby kogoś, kogoś na górze, kogoś
kto życiem się moim marnym bawi, bawiło odwracanie tego, co ja tu
piszę sobie. Gdy tylko coś tu napiszę, dnia następnego dzieją
się rzeczy odmienne. Wystarczyło, że napisałem wczoraj o słonku,
o ciepełku, o radości z pogody, natychmiast dnia następnego,
znaczy się dzisiaj, obudziły mnie deszczowe krople stukające o
szybę. Dzisiaj był pierwszy dzień, a właściwie przedpołudnie,
jakie pamiętam bez słońca. To naprawdę ciekawe. Czasami to aż
boję się tu coś pozytywnego pisać. Boję się pisać z obawy, że
jak tylko napiszę, wszystko się zaraz odwróci. Tak więc padało
dzisiaj rano. Padało i w południe. W południe gdym wracał z
kolejnymi dwudziestoma trzema piwami ze sklepu. No bo nakupiłem
piwska. Nakupiłem i już. Nakupiłem w pięknym pudełeczku, w
gustownych buteleczkach, z kolorowymi kapslami. Ileż ja bym dał
kiedyś za same te kapsle. Czy ktoś z dzisiejszych małolatów jest
sobie w stanie wyobrazić co to było mieć kapsle, nie takie
kolorowe jak te, a kapsle zwykłe, byle jakie? Mieć czym walczyć w
„wyścigu pokoju” czy też skompletować drużynę piłkarską.
Kurcze, ileż to się człowiek napstrykał w te kapsle. Był czas,
że spędzaliśmy na tym całe dnie, całe wakacje. Nie wiem skąd,
ale taki jeden z nas, Jacek, którego mało pamiętam, który w sumie
to krótko mieszkał z nami na osiedlu, ściągnął skądś grę
kapslami w mecze piłkarskie. I grało się u niego na półpiętrze
w te mecze. Ileż to się godzin spędziło na kolanach. Eh. I potem
jeszcze, gdy przyciągnąłem zabawę tą na wieś, na wakacje, ileż
to się naklęczał człowiek na betoniku przy schodach u Kuraka. I
jakaż to sztuka była skompletować piłkarską drużynę kapslową
gdy do każdego kapsla dziesięciu chętnych było - a w sklepie
oranżady skrzynka tylko jedna. Grało się więc czym popadnie,
pogiętusami i krzywulcami. A teraz? Teraz kapseliki kolorowe,
prościutkie, piękne. Wszystko się zmienia. Zmienia się jak
cholera. W sumie nie wiem co mnie naszło z tymi kapslami. Kogo
obchodzi mój stan posiadania piwska, kogo interesuje historia
kapsli. Ano taka refleksja, nostalgia może. Piszę tak o sobie dla
siebie, piszę ku pamięci. Zawsze pisałem dla siebie. Ale ciekawiła
mnie też reakcja tych co tu wpadali. Nierzadko otwierająca nowe
spojrzenie. Nie ma już tego jednak. Są chwile jak ta, że
zastanawiam się dlaczego. Czy ludzie ludziska zrazili się, czy
odkryli fałsz mój, czy kogoś obraziłem? Nie wiem tego. Być może
i jedno i drugie i trzecie. Tak to już jest. Ktoś coś powiedział,
ktoś coś źle zrozumiał, ktoś odpowiedział nie tak, ktoś się
poczuł urażony, ktoś niedoceniony i poszło. I myślę też sobie
w takich momentach jacy jesteśmy marni, jaki ja marny jestem. Jak
mamy budować związki w tym życiu normalnym, tym poza
cyberprzestrzenią, jak się w nich odnajdywać, skoro tutaj, w tak
okazjonalnych kontaktach, w tak drobnych szczegółach tyle
niezrozumienia. Jesteśmy beznadziejni, ja jestem beznadziejny. Nie
piszą już ludzie ludziska. Poznikali gdzieś, poodchodzili. A jakby
nie było to jednak dobrze było wiedzieć co u nich. Czy żyją, czy
dobrze się mają, czy też nie żyją, że mają się źle. Nic to,
ich sprawa. Widocznie taki stan ich ducha, widocznie nie mają już
potrzeby dzielić się swoim wnętrzem.
W
codzienności napisać mogę tylko o jednym – o bieganiu. Po
wczorajszej notce sprawę zdałem sobie, że w sumie nie czas na
bicie rekordów odległości, a czas na bicie rekordów prędkości.
Przecież za raptem 20 dni dycha w Platerowie, i mam ją zrobić
zamiar poniżej 50 minut. Tak więc dzisiaj zadanie było tylko jedno
– 10 poniżej 50. Zadanie wykonane. Zrobiłem dzisiejszą dychę w
49:15 i jest to rekord absolutny. Powiem szczerze – było ciężko.
Na mecie padłem na trawę i leżałem tak dobre parę minut dysząc
ciężko. Postanowienie mam jednak i to poprawić. A po biegu
wykąpałem się jeszcze w wiejskim zbiorniku naszym wodnym otwartym
i na tym dzień dzisiejszy się zakończył. To dopiero 2 czerwca, a
ja już trzy razy pływałem w otwartych zbiornikach wodnych –
niesamowite. Jutro biegał już jednak nie będę. Jutro dzień z
Rumakiem. Pojeździć trzeba trochę, bo jak go odstawiłem przed
Portugalią tak stał do wczoraj. Pan diagnostyk kręcił nosem,
marudził a to na wydech, a to na światła ( co ciekawe ani hamulców
nie sprawdzał, ani opon a to chyba dla bezpieczeństwa i stanu
technicznego najważniejsze ) ale pieczątkę podbił więc droga
przed nami wolna. Jutro dzień motórowy. Będziemy jeździć,
będziemy z zaciekawieniem Moto GP oglądać bo Rossi pierwsze od
dwóch lat pole position wykręcił, i będzie miło – co piszę
jednak z drżącym sercem bo jednak ten ktoś, ktoś na górze, ktoś
kto życiem się moim marnym bawi, czeka przecież co ja tu
nawypisuję.
Mamy drugi długi weekend. Odpoczywam. Gdybym miał powiedzieć, że pogoda jest boska to właśnie to mówię. Jest boska. Każdego słonecznego dnia, każdego słonecznego ranka, i każdego słonecznego wieczoru staję w zadziwieniu, staję z niedowierzaniem, staję z myślą; kurcze znowu jest słonecznie, kurcze znowu jest ciepło. Zadziwia mnie ta pogoda. Pogoda mnie zadziwia niesamowicie. Już tak długo zadziwia. Przecież praktycznie od kwietnia jest ciągle słonecznie. Naprawdę zachwycony jestem, i naprawdę, staję każdego kolejnego słonecznego dnia i nie dowierzam, że i ten jest słoneczny, że i ten kolejny jest słoneczny. I praktycznie teoretycznie zastanawiam się tego każdego kolejnego dnia ile to jeszcze potrwa, ile jeszcze potrwa ta wspaniała pogoda. I jeżeli nawet tak jak w środę przychodzi wracać pociągiem bez wentylacji, gdy pot zalewa plecy a oddychać nie ma czym, to nawet w takich momentach wspominam dni kiedy było zimno, kiedy mróz szczypał uszy, i wspominam postanowienie, wspominam myśl z dni tamtych: „nigdy, ale to nigdy nie będę narzekał na gorąc”. I wspominam też inną myśl z tamtych dni: „gdy przyjdzie kiedyś tam, gdy nadejdzie taki moment, że skwar będzie nie do wytrzymania, wspomnij erze, przypomnij sobie jak cierpiałeś w te ciemne, w te zimne miesiące”. Tak, właśnie tak, pamiętam to zimno, pamiętam tą szarość, pamiętam tą ciemność. I dlatego, choć lubię słońce, choć lubię ciepło, to teraz lubię je jeszcze bardziej, jeszcze bardziej je doceniam. Nawet jeżeli nie dają biegać, nawet jeżeli tak jak wczoraj pali tak, że ciało odmawia posłuszeństwa. Wczorajszy bieg o godz 15 był biegiem w słońcu pustyni. Ale przecież zawsze można pobiec wieczorem. Gdy już nie pali tak mocno. Tydzień temu, po napisaniu notki pobiegłem właśnie takim wieczorem. I znowu muszę napisać, że sam siebie zaskoczyłem. Bo pobiegłem nie dość, że 16 km ( a dałbym radę i 20 ), to na dodatek zrobiłem to ze średnią 5:28. W tamtym roku taki czas na 10 byłby rekordem – w tym robię to na 16 praktycznie teoretycznie z palcem w de. Czyż to nie jest wspaniałe? Dzisiaj natomiast pobiegłem sobie 12 km, i zrobiłem to ze średnią 5:21 – i już tak nawet bardzo się nie zdziwiłem. Potem sobie popływałem w naszym wiejskim otwartym zbiorniku wodnym. Ależ ta woda po tym biegu była cudowna, ależ odprężająca. Po prostu miodzio. To dopiero 1 czerwca, a ja już zaliczyłem dwie kąpiele w otwartych zbiornikach wodnych – niesamowite. I ciekawostka, gdy sobie płynąłem natrafiłem na unoszącą się na wodzie butelkę. To za sprawą gimbazy która właśnie szalała na pomoście. Wyjąłem ją, położyłem na deskach i powiedziałem żeby nie wrzucali butelek bo jeszcze się ktoś skaleczy i będzie kłopot. Coś tam pogadali, pozwalali jeden na drugiego ale generalnie to odniosłem wrażenie, że mało się tą moją wykładnią przejęli. Więc gdy już wyszedłem z wody, i gdy już się ubrałem, i gdy ze swojego końca pomostu wylukałem, że butelki tam gdzie ją położyłem nie ma jedno tylko miałem w głowie. Idę. Idę więc do nich ale dziwnym trafem oni właśnie też się zebrali. Są przede mną – przyśpieszam kroku. Ale co to? W ręku jednego z nich dostrzegam tę że butelkę. Chłopak który ją miał, poszedł do pobliskiego pojemnika na szkło i tam ją wyrzucił. Kurcze, ależ mnie to ucieszyło. Zarazem zmartwiło, bo jednak źle o nich pomyślałem, jednak złą wydałem opinię, zbyt pochopną. To już jednak mój problem, to jednak ja muszę się ze sobą męczyć. Gimbaza okazał się, mimo moich podejrzeń kulturalna. Dogoniłem tego chłopaka, klepnąłem w ramię:
- Specjalnie przyszedłem sprawdzić co z tą butelką.
- Aaaaa
- Brawo, szacun.
- Spoko.
No pewnie, że spoko. Nie oceniaj ludzi zbyt pochopnie – tego się uczę od lat i uczyć się muszę nadal. Swoją drogą, ciekawe czy byłbym taki gieroj jakby zamiast gimbazy było tam kilku dajmy na to przypakowanych karków? No ciekawe. Może się kiedyś przekonam. A tymczasem, borem lasem, spoko, gimbaza okazał się porządna, słonko świeci, jest ciepełko, można sobie popływać i w ogóle. Zapas piwa mam - dzisiaj dokupiłem 21 sztuk w promocyjnej cenie. I jutro dokupię kolejne tyle. Bo choć piwoszem nie jestem, i nigdy nie byłem, i choć ogólnie to od alkoholu stronię ostatnio, to nie ma nic lepszego jak zimny browar prosto z lodówki po takim biegu. O kurde, ależ to wówczas wchodzi. A skoro i tak kupuję ten browar, to dlaczego nie ma go nakupić na zapas teraz, gdy jest tańszy. I zapas będzie na parę miesięcy, i parę zeta się zaoszczędzi. Czysty zysk same plusy.
I o codzienności nie ma co pisać. Przecież wszystko co powyżej to właśnie codzienność. Wenus świeci jak świeciła, znaczy się cudnie. Po drugie stronie nieba wtóruje jej Jupiter. Jeżyki ganiają się z tym swoim popiskiwaniem. Kos który chyba za scenę obrał sobie drzewo tuż przy moim oknie odśpiewuje wieczorny koncert. Przez otwarty balkon wpada wieczorny ciepły chłodek. Czegóż chcieć więcej. No może jedynie wyprawy nad morze już się doczekać nie mogę. Eh być teraz na plaży. Cudownie by było. Bo co jak co ale nasze plaże, nasze morze i nasze zachody słońca są jednak najpiękniejsze. Ale o tym to może inną razą.