Jeżeli
była we mnie jakaś wiara, to wiarę tą szlag trafił w tygodniu
przed tym tygodniem. Tak jak sponiewierały psychikę moją słabą
wszelkiego rodzaju spóźnienia, to nie sponiewierały jeszcze nigdy.
To było już ponad moją wytrzymałość. To już przelało czarę
goryczy. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach, po czasie walki,
po próbach przeciwstawienia się, gdy okazało się, że nic to nie
daje, przyszło zobojętnienie. A może raczej poddanie się. Jakaś
forma rezygnacji? Bo o ile do jebanego, pieprzonego 504 już jakoś
przywykłem, to to co wyprawiała lokomotywa przed świętami
przeszło moje oczekiwania. A to nie przyjeżdżała wcale i musiałem
kombinować inne formy przemieszczania się, a to jak już
przyjeżdżała, to całkiem zimna, i nie wiem czy to przez kompletną
awarię czy też przez myśl pana konduktora, że co jak co ale on to to pierdoli i dalej w zimnie jechał nie będzie, stawała w połowie
drogi i już. I pierdolony tłum przestępował z nogi na nogę
czekając na mrozie na coś, co powiezie go dalej. I tak to jakoś
tak wszystko się kumulowało, tak jakoś stawało mi bokiem, że w
pewnym momencie przyszło załamanie. Pierdolę to. Ja nie cierpię
się spóźniać, to jedna z moich zasad. A gdy spóźniam się wciąż
i wciąż, i nie mam na to wpływu szukam jakiejś odpowiedzi.
Dlaczego tak? Czy kurde chcę czegoś niewyobrażalnego? Nie, ja chcę
tylko, oczekuję, że skoro coś jest napisane, to mogę się tego
trzymać. Mówię szczerze, jak sięgam pamięcią, ani razu ani
jebane 504, ani lokomotywa nie przyjechały na czas, tak wg rozkładu.
Czy więc ja chcę czegoś niewykonalnego? Nie, to jest wykonalne. Dlaczego się więc tak dzieje, że nie jest? Dlaczego się tak
dzieje? Pytam więc Boga: ej ty tam Bóg, dlaczego wciąż i wciąż
się to wszystko spóźnia? Możesz mi łaskawie odpowiedzieć?
Przecież cię nawet proszę, błagam wręcz ale wciąż to samo. Ja
przecież nie oczekuję cudu, oczekuję tylko zwykłej punktualności.
I mnie tknęło. Zdałem sobie sprawę, że Bóg to w sumie to
pierdoli. On to po prostu pierdoli. Co z tego, że taki jeden er
wstając rano prosi go o to, żeby coś się tam no ten? Co z tego,
że jakiś tam er prosi go o coś całe życie? Nic. Bóg ma to w
dupie. Tknęło mnie, że przecież ja całe życie go o coś proszę,
modlę się, namawiam i nic. Tknęło mnie, że KURWA NIC. Takie
olśnienie. Bóg nic nie robi. Nic. I taka refleksja przyszła zaraz
potem, że dlaczego miałby robić. Kto, no kto powiedział, że Bóg
spełnia prośby, wysłuchuje modlitw? Kto to wymyślił? Nakładli
mi w młodości dobrzy katecheci, że Bóg taki właśnie jest. Ale
skąd oni to wiedzą? Naście lat zajęło mi odkrycie prawdy. Kurde
no, ile lat żył człowiek w błędnym myśleniu. Tak teraz patrzę.
Czy jest ktoś, komu modlitwa pomogła? Jakiś człowiek który
zaświadczy, że Bóg jednak ma baczenie na nasze modlitwy? A jeżeli
nawet, to czy to na pewno sprawka boska czy zwykły przypadek. Bo jak
mniemam na każdego takiego znajdzie się kilku innych którym nic
się ni zmieniło. Nauczyli małego era – żyj uczciwie, a Bóg ci
pobłogosławi. No więc żył er uczciwie. Teraz ma lat dzieści i
widzi, że jakoś nie pobłogosławił. Ani w życiu osobistym, ani
zawodowym. Patrzy na ludzi obok i taki jakiś mały przy nich. Taki
jakiś nikt. I pyta – czy żyli lepiej, uczciwiej? Wielu zna i
raczej wątpi. Więc dlaczego mają lepiej? I patrzy na ludzi innych.
Takich dobrych, ciepłych, pomagających bliźnim - i widzi jak
cierpią. Widzi jak spadają na nich coraz to nowe ciężary. Takich
ludzi którzy im więc czynią dobra tym więcej dostają po dupie. I
widzi zarazem takich co wszystko w dupie mają, a szczęście im
sprzyja na każdym kroku. Taka to niestety smutna prawda. Bóg ci
erku nie pobłogosławi za dobre życie. I generalnie gdzieś ma
twoje westchnienia, twoje wołania. Ktoś mi ładnie napisał w
życzeniach świątecznych, że jakby mnie odpowiednio pielęgnować
można by mnie mieć na całe życie. Święta prawda. Ale takiego
Boga to szczerze wali. Mogłem, naprawdę mogłem być jego
głosicielem. Sławić i wielbić jego dobro. Upewniać ludzi, że
jest miłosierny, że warto się do niego zwracać. On istnieje, tego
to akurat nie kwestionuję, ale istnieje w innej formie niż ta w
której mnie wychowano. W innej formie niż ta chrześcijańsko kościelna. Gdzieś tam słyszałem, że jest taki nurt myślenia, że
Bóg kiedyś tam stworzył to wszystko, a potem o tym zapomniał.
Chyba coś w tym jest. Nie wiem co rządzi światem ale na pewno nie
miłosierny stwórca. Taka to oto refleksja wyszła mi z głupich
spóźnień głupiej lokomotywy. I co pozostaje? Ano nic, jebać to.
Nic się nie zmieni. Ani modlitwa, ani post, ani wyrzeczenia, ani
pielgrzymka do Częstochowy nic nie zmieni. Chory będzie chory,
biedny będzie biedny. a bogaty będzie bogaty. Jednym będzie się
powodzić bez względu na to co czynią, innym będzie się nie
powodzić z tego samego względu. I idąc tym tropem naszła mnie
myśl w święta: po co w takim razie żyć. Budzę się rano z
myślą: na ki? Gdzieś tam ludzi zabrało tsunami, ileś innych
istnień zginęło na drogach, jeszcze ileś w kopalni, a ja tu żyję.
Na ki? Zabrałbym się chętnie już z tego świata. Ale tak
najbardziej to chyba chodzi mi o to żeby zobaczyć wreszcie tamten.
Przekonać się czy jest, i jeżeli jest – to jaki. I może zapytać
tam Boga na ki? Na ki chuj takie życie, bo aktualnie wiary we mnie
już nie ma.
A
w rzeczywistości? To powyżej to właśnie chyba rzeczywistość.
Szara i pełna zwątpienia. Może i funkcjonuję ale jakoś tak bez
przekonania. Może jak wreszcie słońce zobaczę coś się zmieni.
Bo pogoda marna. Chmury, chmury, chmury. Pada śnieg, znika, potem
znowu pada i znowu znika, potem pada deszcz i znowu deszcz i tak w
kółko. A słońca jak nie było tak nie ma.
W
bieganiu też bez rewelacji – chociaż dzisiaj – wykręciłem
naprawdę dobry czas. Ale to tylko dlatego, że przez jakieś 1,5 km
biegła przypadkiem obok jakaś nieznajoma. I w pewnym momencie mnie
wyprzedziła. Nie mogłem oczywiście tak tego zostawić. W efekcie
czego mam teraz wykręcony super czas i … zawroty głowy.